Piosenka

W Olkuszu jak w każdym mieście
są ludzie dobrzy i źli
a ja kocham to miasto moje
bo nikt tu jeszcze w tym mieście
nie zamknął przede mną drzwi

Przyjciół grupka wciąż ta sama
choć srebrna nitka na każdym z nas lśni
nikt jednak nie zapomina
przeżytych wspólnych młodości dni

Znam tu ulice wszystkie na pamięć
i słońce co nad nim świeci mnie zna
i księżyc co razem ze mną układa wiersze
i gwiazda ta sama czuwa z aniołem i gra

Więc jak nie kochać miejsa takiego
co złote piaski w nim przesypuje wiart
a krzywe sosny szepczą z oddali
o Srebrnym Grodzie – co serce ma

Kto o nim nie wie
Niechaj go pozna
no i pokocha –
jak kocham go ja


W Olkuszu

W skurczonych ulicach mojego miasta
rozpychają się coraz to nowe pokolenia
przeciskają się wąskimi ulicami
sznury samochodów

Pomorska Góra kiedyś taka duża
dziś ledwie widoczna na horyzoncie
pustynne piaski
uwięziły korzenie sosny
i otuliły trawami
zegar na olkuskim ratuszu
jest już taki stary
że nie pamięta kiedy wybił pierwszą godzinę
i teraz przekomarza się z kościelną wieżą
kto lepiej pamięta
wieżę ciaśniej z czerwonej cegły
na środku rynku wśród kocich łbów.

Tylko w starym parku
nic się nie zmieniło
tak jak dawniej pękają kasztany
drzewami kołysze wiatr
i szepcze czułe słowa
o niezapomnianej pierwszej miłości.


Olkuski

Z niewiadomych dłoni?
czy dziurawych kieszeni?
potoczył się srebrny denar
okryty pyłem historii
tajemnicą czasu
– przetrwał –
wśród kamiennych
odrzwi i przedproży
tuż pod nawierzchnią rynku XXI wieku
by
zadać pytanie
alrcheologom
historykom
i poecie


OLKUSZ – MOJE MIASTO
Wspomnienia z dzieciństwa

Olkusz – moje miasto. Tu żyli i pracowali moi rodzice, tu się urodziłam, dorastałam, wyszłam za mąż, tu wychowywałam moje dzieci i wnuki. To właśnei do tego miejsca wracam zawsze z ogromną radością, opuszczając go choćby na krótki okres, wtedy wlaśnie uświadamiam sobie, że tu jest mój dom, moje miejsce na ziemi, moja „mała ojczyzna”.

To razem z tym miastem rosłam i byłam naocznym świadkiem przemian, jakie zachodziły w ciągu pięćdziesieciu lat mojego życia.

pięćdziesiat lat w życiu człowieka to dużo, natomiast w historii miasta, które istnieje ponad siedemset lat – to tak niewiele. Patrzyłam jak powstają nowe domy, osiedla, dzielnice. Jak na wzgórzach otaczających miasteczko wyrastał nowy, wielokrotnie większy Olkusz. Osiedle Tysiąclecia, Osiedle Młodych, a na północy Osiedle Słowiki, nazywane przez mieszkańców „Smerfami” z powodu niebieskich dachów, widocznych z każdej strony miasta na tle zielonych drzew. A MKS-y i minibusy rozwiązały sprawę komunikacji. Zdawało się, że życie miasta przeniesie się na nowo powstałe osiedla.

Stare miasto położone w dolinie między wzgórzami, cieniu wiekowych drzew, jakby drzemało zapatrzone w przeszłość. Ale i tu zachodziły zmiany. Ludzie realizowali swoje pasje, organizowali muzea, latami odbudowywali basztę, by ocalić od zapomnienia ślady przeszłości. Dopiero ostatnie 10 lat zmieniło diametralnie oblicze starego miasta. Zmieniło się wszystko – rynek, otaczające go uliczki, szare smutne kamieniczkiwróciły do dawnej świetności, a ubogie sklepiki przeobraziły się w piękne rozświetlone salony sklepowe, w których można kupić wszystko, czego dusza zapragnie. Jednym słowem – z całym rozmachem wkroczyła nowoczesność. A ja, mimo tego olśniewającego uroku współczesności, coraz częściej w swojej wyobraźni wędruję śladami przeszłości i spaceruję cichymi uliczkami tego dawnego Olkusza, po których jeździły czasami furmanki a zimą sanie.

Kraina mojego dzieciństwa…, miejsca i ludzi, których już nie ma. Wszystko to żyje jednak w mojej pamięci i powraca czasami w snach i wspomnieniach. Pozostał tylko ten mały skrawek zieleni, tuż obok rynku. To nasz stary miejski park, w którym rosną wciąż te same stare drzewa. To tu, kiedy pękały kasztany, a pod nogami szeleściły pożółkłe liście i park mienił się tysiącami odcieni zlota, spacerowały moje marzenia i zakkwitły pierwszym zachwytem młodości. To yu dzisiaj z moimi wnukami zbierając kasztany, uprzytomniłam sobie, że moje stare fotografie, te na murku w parku, żółkną jak jesienne liście a wspomnienia oplata nić pajęcza.

Pamiętam, mieszkaliśmy wtedy w rynku i większość wydarzeń naszego miesteczka obserwowałam z balkonu lub okna małej kamieniczki. Jak w kalejdoskopie zmieniały się obrazy, w zależności od pory dnia i roku. Tamten rynek wyłożony kocimi łbami otaczały te same zabytkowe kamieniczki, szare i smutne, wymagające ciągłych remontów, na rynek spoglądały przez małe okienka, a okratowane witryny sklepowe niczym nie przypominały dzisiejszych wspaniałych wystaw.

Pośrodku tego rynku znajdowała się zielona kępa krzewów i drzew. I fontanna oraz ciekawa sześciokątna budowla z czerwonej cegły. Na wysokości piętra z małymi oknami, zakończona balkonem, ponad który wznosiła się jeszczemała wieżyczka. Owa budowla nosiła nazwę „wieży ciśnień”. To wokół niej toczyło się życie naszego miasteczka. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni przesiadywali tu emeryci opowiadając sobie różne ciekawostki, pilnowali swoje wnuki. Różnym zabawom nie było końca. Szczytem zręczności starszych chłopców było objechać cały rynek w koło tocząc przed sobą fajerkę wyciągniętą z pieca kuchennego, popychaną pogrzebaczem. Rozbawione dzieciaki trudno było zaciągnąć do domu, gdy zapadał zmierzch. Zimą dzieci na łyżwach przypiętych do trzewików czepiały się sań, które sunęły ulicami i mimo, że można było oberwać od furmana batem, kto odważniejszy nie odmówił sobie tej ryzykownej przyjemności. Na sankach zjeżdżało się z góry „od Machnickiej” – dziś wiadukt łączący miasto z Czarną Górą. Na rynku miały stałę miejsce postoju dwie taksówki. Stąd też odjeżdżały „pekaesy”, a kasa biletowa z poczekalnią mieściła się w miejscu dzisiejszego sklepu jubilerskiego przy PTTK. Na środku tego rynku, obok wieży ciśnień, przez długie lata stała budka pani Thalowej. To tuprzybiegaliśmy aby wypić najwspanialszą gazowaną, różową sodówkę z butelki szklanej zamykanej na gumkę lub kupić niezwykłego smaku landryny i żelatynowe białe myszy. Były także waflowe muszelki i miesie wypełnione słodką pianą.

Tu na samym rynku, w dni targowe – we wtorki i piątki, już od świtu słychać było turkot furmanek, które zjeżdżały z całej okolicy wypełnione kapustą, ziemniakami i owocami. Gospodynie sprzedawały sery, śmeitanę, jajka. Gdakanie i pianie domowego ptactwa mieszało się z odgłosami ostrzonych noży i jazgotem przekupek. Cały ten tumult starał się przekrzyczeć swoim głosem handlarz cudownych specyfików na odciski i mole, wołając „Do mnie ludzie, do mnie!”. Ja razem z babcią sprzedawałam makatki i obrazy malowane przez mojego ojca. W miejscu gdzie dzisiaj jest parking dla samochodów, ustawiały swoje stragany panie: Głąbowa, Mączkowa i Kowalska oraz pan Piechowicz. To od nich kupowaliśmy najlepsze czereśnie, wiśnie i gruszki – witarnie, których dzisiaj już nigdzie nie ma. Obok straganów rozkładały swoje stoiska handlowe panie: Lipowa i Kochowa. Czegóż tam nie było? Beczki, cebrzyki, wiklinowe kosze, maśnice, wałki, miotły… najbardziej jednak przyciągały dziecięcą uwagę koniki na biegunach, motyle na kółkach klaskające drewnianymi, barwnymi skrzydłami i inne zabawki, a wszystko wykonane z drewna. Jak wyglądał rynek po takim jarmarku nietrudno sobie wyobrazić. Jednak zaraz po południu, kiedy furmanki rozjeżdżały się, znikały stragany, na rynek wjeżdżały kobiety z taczkami i miotłami. Znów było czysto, cicho i spokojnie, a handel wracał do sklepów, które miały swój klimat, jakże odmienny od dzisiejszego.

Był taki szczególny sklep – „u Pani Okrajniowej”. Na wschodniej ścianie rynku. SKlep o niezwykłym wystroju: za ladą zamiast regałów sklepowych, od podłogi po sufit stały ciemne, jak z hebanu, szafy z szufladami. Na każdej z nich była biała owalna, emaliowana tabliczka z tajemniczym napisem. To tu przychodziliśmy, aby na Święta Wielkanocne zakupić perfumy na śmigus-dyngus. Na ciemnej ladzie stała piękna złocista waga apteczna, a obok niej słoje perfum z napisami: „Róża”, „Jaśmin”, „Bez” i „Konwalia”. Z tych słoi naleńką naleweczką sprzedawca w czarnym, błyszczącym „chałacie” nalewał perfumy przez cieniutki lejek, do buteleczek przyniesionych przez klienta i odważał ba wadze dwa lub trzy deko wybranych perfum. Zapach tego sklepu czuję do dzisiaj…

W pobliżu był sklep, choć państwowy, mówiono o nim „U Miarki”. Było to nazwisko niezwykłego sprzedawcy. Było tam wszystko: gwoździe, łańcuchy, części do roweru, farby, szare mydło w taflach sprzedawane na kawałki krojone nożem, nafta do lamp w beczkach, rozlewana do baniek oraz setki innych drobiazgów, których przeznaczenie znał chyba tylko sam pan Miarka. O! nie wypuścił on nigdy klienta bez zakupu, a resztę wydawał drobiazgami mówiąc: „Przyda się w domu”. Najważniejsze dla nas były hacele – niezbędne do gry „w koble”, a także, dostępne tylko tam wentyle do rowerów, z których robiło się wspaniałe proce. Prawdziwą sztuką było przechytrzyć pana Miarkę i kupić wentyl w całym kawałku, gdyż nie chciał on sprzedawać ich do tak „niecnych” czynów.

Buty kupowało się w sklepie „U Bata”. Był także sklep z samymi resztkami materiałów i bar mleczny – jedyne miejsce, gdzie można było wypić kubek kakao z pianką lub zjeść talerz mlecznej zupy. Do sklepu pana Chwasta wchodziło się schodkami w dół, gdzie na ladzie stały słoje pełne cukierków: landryn, migdałów, kopalniaków, kukułek. Sprzedawano je na wagę i pakowano w papier zwijany w rożek.

Letnią porą w każdą niedzielę swój wózek z lodami ustawiała pod kasztanami pani Trzcionkowska. A po najlepsze gotowane obwarzanki chodziliśmy do piekarni pani Rabendowej na ulicy Żuradzkiej. Do dziś pamiętam najpiękniejszy zapach pieczonego chleba rozchodzący się po całym rynku.

Pozostał jeszcze niezapomniany urok maleńkiej cukierni „U Weni”, gdzie podawano lody w srebrnych pucharkach z maleńkimi srebrnymi łyżeczkami.

Przypominam sobie nasz rynek pewnego zimowego wieczoru, kiedy z babcią wracałam z kościoła. Mróz zelżał, wiatr ucichł, przestał padać śnieg. Niebo było pełne gwiazd, a księżyc jak latarnia oświetlał mały kwadrat rynku otoczony kamieniczkami. Z małych okien i witryn sklepowych sączyło się słabe światło – jedyne oświetlenie rynku i bocznych uliczek. Było cicho i bezpiecznie. A mnie zdawało się, że uliczkami przesuwa się cień skarbka i blask jego górniczej lampki.

Do dnia dzisiejszego na ten sam rynek spogląda ta sama wieża kościoła i ten sam zegar, który kiedyś wybijał godziny i odmierzał upływający czas.

Jednakże inny jest dziesiejszy rynek. Rzoświetlony, mieniący się różnymio kolorami, uderzający nowoczesnością – znak, że wkroczyliśmy już do Europy i w XXI wiek.

0 0 votes
Article Rating
Subskrybuj
Powiadom o
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze