Olgerda Dziechciarza subiektywna prahistoria „Przeglądu Olkuskiego” – do 2000 roku
Czyż świadomość, że projekt – który był nader skromny i nic nie wskazywało, że może być trwały – dociągnął 25 lat, nie jest przerażająca? Tak, proszę drogich czytelników: „Przegląd Olkuski” w czerwcu skończył ćwierć wieku. Trudno uwierzyć, jak szybko to minęło!
Na tę okoliczność – z tego, co wiem – nie wpłynął do redakcji żaden list gratulacyjny od posłów, burmistrza czy starosty, ale może to i dobrze, bo co to za gazeta, którą władza karmi pochlebstwami?! Zastanawiałem się nad jednym: czy z perspektywy tego ćwierćwiecza jestem najlepszym kandydatem do pisania o historii „Przeglądu”, skoro nigdy nie byłem jego redaktorem naczelnym, a lata pracy na stanowisku sekretarza redakcji, czy stałego współpracownika, przedzielały dużo dłuższe okresy rozchodzenia się naszych dróg, czy wręcz obopólnej awersji. Ale może jednak jestem odpowiednią osobą, bo nikt inny rocznicy nie zauważył…
Początki, jak wiadomo, zawsze są trudne i giną we mgle. Był 1991 rok. Pomysł założenia gazety lokalnej zrodził się w głowach młodych olkuskich historyków: Jacka Sypienia i Krzysztofa Miszczyka. Siedziba redakcji mieściła się w gościnnym budynku olkuskiego oddziału PTTK, którego Krzysiek i Jacek byli pracownikami. Papier na pierwszy numer kupiono – ach, napiszę to, z przyjemnością oddając tę wieść na żer antysemitom – za szylingi podarowane przez zamieszkałego w Wiedniu, p. Zilberszaca, byłego mieszkańca Olkusza. Pamiętam pierwsze spotkanie redakcyjne. Masa ludzi z szaleństwem w oczach, znaczy się najodpowiedniejszych, by wcielać w życie zwariowane idee. Wśród nich m.in. polonista Roman Nowosad, jego syn Jarek i jeszcze jacyś młodzi ludzie, z których wielu – mam wrażenie – później już nie spotkałem. Wtedy wymyślono tytuł. Już nie pamiętam, kto go zapodał. Wiem na pewno, że moja propozycja – „Mały Niedzielny Gość Olkuski” nie spotkała się z przesadnym entuzjazmem. Naczelnym został Jacek Sypień. Pismo było miesięcznikiem, liczyło bite osiem stron formatu A4, kosztowało 1500 złotych i wyglądało nadzwyczaj skromnie – teraz o niebo lepsze wrażenie sprawiają gazetki szkolne – a mimo to bardzo nas cieszyło. Najważniejszym materiałem był wywiad Jacka z ówczesnym burmistrzem inż. Marianem Bilińskim. Wszystkich rozpierała duma, że Olkusz doczekał się własnego pisma. Wkrótce okazało się, że Olkusz ma jeszcze jedną gazetę, bo w tym samym czasie swoje pismo – „Adress” – wypuścił Lucjan Stanisław Poczęsny, czyli popularny Luciu, biznesmen, malarz i poeta w jednym. Luciu jednak szybko wydawanie gazety zarzucił, a „Przegląd” trwał.
Później popełniono – tak to odbieram – błąd i pozwolono, by gazeta trafiła pod urząd miasta. Zaraz zmieniła się siedziba redakcji (na pokoik na parterze Urzędu Stanu Cywilnego) i – ma się rozumieć – naczelny. Najwidoczniej decydenci uznali, że nie mogą jej prowadzić jacyś młodzi, nieopierzeni redaktorzy, więc szefem wyznaczono Wiesława Stępnia, ówczesnego szefa USC, w wolnych chwilach myśliwego i poetę. Znałem go z Klubu Literackiego przy Domu Kultury; wiedziałem, że daje śluby i opowiada dowcipy, ale z dziennikarstwem mi się nie kojarzył. Dość szybko nastąpił mój rozbrat z „Przeglądem”, czyli pierwszy, ale nie ostatni raz, gdy mi z tym pismem nie było po drodze. Jacek i Krzysiek też wtedy w nim nie publikowali. Gazeta miała wówczas duży format, to była właściwie duża płachta z artykułami m.in. p. Franciszka Lisowskiego. Jeszcze studiowałem, gdy Krzysiek, który został nowym naczelnym, złożył mi propozycję, bym do „Przeglądu” wrócił. To była propozycja nie do odrzucenia, bo właściwie jedyna, jaką miałem. Wróciłem więc na łamy, a w tym czasie zmieniła się kolejny raz siedziba redakcji (miało jej to wejść w nawyk) – na pokoik na I piętrze dawnego starostwa. To było magiczne miejsce. Strop – żeby się nam nie zwalił na łby – podtrzymywały drewniane stemple. Ogrzewanie stanowił piec kaflowy; po węgiel schodziło się do komórki na tyłach starostwa, dzierżąc w dłoniach ocynkowane wiadro i zardzewiałą szufelkę. Komputery to był prawdziwy szczyt techniki: 286-tki! Mieliło toto materiał godzinami, zawieszało się, kiedy chciało, a pamięci miało nie więcej niż euglena zielona.
W czerwcu 1993 r., na dwulecie istnienia pisma, wydaliśmy numer jubileuszowy – to jest 25. O czym pisaliśmy? O czym się dało, bo w gazecie, takiej jak „Przegląd”, trzeba być od wszystkiego. Pisaliśmy więc o tak istotnych wydarzeniach lokalnych, jak inwestycje wodno-kanalizacyjne, drogowe, restrukturyzacje, strajki, sesje rad, nie zapominając o edukacji, kulturze, sporcie. Dużo miejsca poświęcaliśmy historii, bo wtedy mało kto wiedział cokolwiek na temat dziejów ziemi olkuskiej (przecież w PRL-u tego nie uczono; było o rewolucji październikowej, o Wielkim Proletariacie, kolonizowaniu Afryki przez imperialistów, ale nie uczono o olkuskim górnictwie, o powstańcach styczniowych w Ojcowie itd.). Czasami podejmowaliśmy luźniejsze tematy; w tym jubileuszowym numerze napisałem tekst pt. „Trzeba łysych pokryć papą”. Powstał on na kanwie rozmowy z olkuskim skinheadem, który np. tak mówił o ówczesnej polityce: „Solidarność to miał być związek zawodowy, ale oni się wzięli za politykę. Poczuli władzę. Polacy już tacy są, walczą głównie o koryto. Jakaś Solidarność 80, Rolników Indywidualnych… Co to w ogóle jest? Mieli bronić robotników!”. W redakcji była fantastyczna atmosfera, którą współtworzył dym z papierosów, bośmy namiętnie palili. Wszystko zdawało się nowe, inne. Tak bardzo lubiliśmy pracę, że najchętniej siedzielibyśmy w niej nawet po nocach – co zresztą się zdarzało. Nikt nie liczył godzin, nikt nie wybierał urlopów, nikt się nie oszczędzał.
Potem znów zmieniliśmy siedzibę. Odremontowano budynek magistratu i dostaliśmy tam spory, widny pokój – no i awansowaliśmy na II piętro. To było jak skok cywilizacyjny. Boże, ile się wtedy przy okazji nanosiliśmy! Byliśmy przecież w urzędzie najmłodsi, a do tego zdrowe chłopaki, więc co rusz nosiliśmy koleżankom z innych pokojów szafy, biurka itd. Wtedy już zaczęliśmy mocniej wchodzić w region, m.in. ja się za to wziąłem, zacząłem jeździć do Pilicy, Żarnowca, Klucz, Sławkowa itd. Lubiłem te wypady, choć trzeba było mieć cierpliwość do regionalnego przewoźnika – PKS-u Olkusz. W sumie nie dziwię się, że w końcu nasz PKS padł – jeździli, jak chcieli, kasę za bilety brali do własnej kieszeni… Ileż to razy gdzieś nie dotarłem, bo – jak mówili ludzie: „pewnie znowu pojechał krótszą trasą, żeby zdążyć do domu na obiad”. Zwłaszcza kursy do Pilicy jakoś nie leżały kierowcom… Nieprzyjemności w pracy redakcyjnej zdarzały się rzadko. Pamiętam, podpadłem pewnej lekarce, bo napisałem, że lekarzom zdarza się wziąć łapówkę. I pani doktor zagięła na mnie parol: kupiła dyktafon i przychodziła z nim, namawiając mnie, żebym wszystko odszczekał. Raz to zrobiłem – zaszczekałem jak pies, a ona to nagrała; wszelako nie o takie odszczekanie jej chodziło. Kiedyś przyszła pod moją nieobecność i spytała składającego gazetę Roberta Pasia: – Gdzie jest Dziechciarz?! A on odparł: – Jest w terenie… A pani doktor błyskotliwie zaripostowała: – W teren to kur… chodzą! Śmieszna historia była też z ówczesną szefową Sanepidu, która zwalczała własną załogę, i poprzez jednego z członków zarządu miasta wymusiła na nas zrobienie z nią wywiadu. Tyle że nie zgadzała się, żeby go… nagrywać.
Tak, ludzie są dziwni, a czasem ci najdziwniejsi – dziwnym trafem – zostają szefami innych ludzi i wtedy mamy dramat. Po jakimś czasie, po zmianie na stanowisku burmistrza, znów musiałem się rozstać z „Przeglądem”… A było tak: nowy burmistrz zaprosił nas do gabinetu, znaczy mnie i Jacka, i zaproponował ściślejszą z nim współpracę, która miała polegać na tym, że będziemy mu mówić, co myślą o nim i o pracy w urzędzie nasi koledzy, a zwłaszcza naczelny redaktor, czyli Krzysiek. Burmistrz chciał być po prostu dobrze poinformowany, by lepiej kierować urzędem. Nie doceniliśmy jego troski o urząd i na taką współpracę nie poszliśmy. On ze swej strony postarał się, by nie przedłużono z nami umów o dzieło.
Wtedy to nawet na chwilę byłem zarejestrowany jako bezrobotny, bodaj raz wziąłem zasiłek, bo szybko zacząłem pisać do „Wiadomości Zagłębia” i „Trybuny Śląskiej”. „Wiadomości” to była gazeta zagłębiowska, ale jej naczelny Antoni Wesołowski, fotoreporter Jan Nosowicz i dziennikarz Jacek Kowalski mieszkali w Olkuszu, stały współpracownik redakcji Bolesław Huras w Kluczach, a sam tygodnik był najlepiej sprzedającą się w Srebrnym Grodzie gazetą! Redaktorzy to byli fajni goście, wyluzowani starzy wyjadacze, którzy w większości lubili sobie golnąć, a mnie traktowali z rozczulającą pobłażliwością. Redakcja mieściła się w centrum Sosnowca. Z kolei do „Trybuny” – dziś już dawno nieboszczki – trzeba się było fatygować do Domu Prasy w Katowicach. Materiały wystukane na niemieckiej maszynie do pisanie marki Erika musiałem dowozić osobiście, bo przecież internetu jeszcze nie było. Newsy dyktowałem z budki telefonicznej przy poczcie. Po półtora roku znów odezwał się naczelny „Przeglądu”, Krzysiek, który złożył mi kolejny raz propozycję pracy. To był mój trzeci powrót. Gazeta przez pewien czas była tylko wkładką do „Żółtego Jeża”, ale gdy wróciłem, znów ukazywała się jako osobny tytuł i była dwutygodnikiem. Po jakimś czasie kupiono nam ustrojstwo, które się zwało „risograf”. Od tej chwili, zamiast wozić materiały do drukarni, sami je drukowaliśmy. W sumie spadło to na mnie. I w ogóle wszelkie druki urzędu wtedy tłukłem, a była tego masa. Wciąż słyszę ten stukot maszynerii, a w oczach mam obraz wymiany naboi z farbą, zakładania folii, wkładania do pojemnika ryz papieru… Jakość druku była marna – musiałem czasami coś poprawiać na matrycy: na przykład domalować ołówkiem nos i usta zwyciężczyni w konkursie na Miss Ziemi Olkuskiej – ale za to jakie oszczędności żeśmy generowali!
100. numer ukazał się w maju 1996 r. To było jedyne wydanie „Przeglądu” na żółtym papierze (który kupiliśmy okazyjnie). Wiem, z czym ci się, drogi czytelniku, kojarzą żółte papiery, ale wtedy na to nie wpadliśmy. To był bardzo ciekawy numer: zawierał m.in. arcyinteresujący wywiad Krzyśka Kocjana z prof. Jackiem Trznadlem, pisarzem, autorem słynnej „Hańby domowej”, byłym doradcą premiera Jana Olszewskiego, synem przedwojennego olkuskiego wicestarosty Edwarda Trznadla. Innym ważnym materiałem w tym numerze były wyniki ankiety, w której pytaliśmy mieszkańców ziemi olkuskiej, za jakim województwem się opowiadają (trwała wtedy ogólnopolska dyskusja na temat planowanej reformy administracyjnej); nieznaczna większość opowiadała się za Krakowem (41%), za Katowicami było 35%, reszta nie miała zdania. A potem zachciało nam się prywatyzacji… No, powiem szczerze, mieliśmy dość tej urzędowej czapy, tego bycia – jak nam wytykano – tubą propagandową burmistrza, choć, dalibóg, byliśmy od takiego stylu redagowania dalecy. Ale z prywatyzacji na początku nic nie wyszło, bo miasto tak długo marudziło z procedurami, że jeden z zainteresowanych kontrahentów się wycofał. Summa summarum na placu boju pozostała tylko Olkuska Agencja Rozwoju, której prezes Józef Sarecki wziął nas z tzw. dobrodziejstwem inwentarza. Znów zmieniliśmy siedzibę, na willę przy ul. Piłsudskiego, gdzie na krótko zagościliśmy, by wnet przeprowadzić się do wynajętych pomieszczeń ostatniego piętra dawnego biurowca Olkuskiego Przedsiębiorstwa Budowlanego. To było naprawdę wysoko, cud, że żaden ze starszych czytelników, którzy nas tam odwiedzali, nie przypłacił tych wspinaczek zawałem serca. To były fajne czasy. Dużo się działo, my się rozwijaliśmy, byliśmy już tygodnikiem, wydawaliśmy też „Handlowy Przegląd Olkuski” i serię „Biblioteczka Przeglądu Olkuskiego”, czyli książki historyczne, tomiki wierszy…
Bardzo wzbogaciliśmy zawartość gazety, choćby o przezabawne felietony Joanny Szarras czy Jurka Rosia, satyryczne rysunki Darka Kluczewskiego i Jerzego Kantorowicza. No, ale ile czasu można było do nas dokładać? Komuś się znudziło, a może po podliczeniu kosztów ten ktoś chwycił się za głowę, albo tą głową zaczął walić w ścianę? Faktem pozostaje, że w końcu 1998 r. zostaliśmy sprzedani. Kupili nas odważni faceci z bogatą wyobraźnią, czyli obecni właściciele „Przeglądu”… Cena nie była oszałamiająca, bo złotówka nie jest kwotą, która zbija z nóg, nawet powiększona o VAT, ale kupowali nie sam tytuł, tylko kilka etatów, różne obciążenia finansowe, a zyski były nieznane, a tym samym wątpliwe. Zaczęliśmy z przytupem, czyli weszliśmy w większy format, kolor i zwiększyliśmy liczbę stron do 28, a w ciągu roku doszła ona nawet do 36. Dodawaliśmy kolorową wkładkę z programem telewizyjnym, a wszystko to za niewygórowane 1 zł 30 gr. Większy nacisk szedł na kontakt z ludźmi, przedstawialiśmy wsie, jeździliśmy do wypadków samochodowych, pożarów, mieliśmy rozbudowaną kolumnę wiadomości policyjnych, horoskop, przepisy kulinarne, recenzowaliśmy książki, filmy, płyty (kultowe notki słynnego Smajlego), ogłaszaliśmy konkursy dla czytelników. I tak dociągnęliśmy do końca 1999 r., kiedy to nastąpiło moje kolejne rozstanie z „Przeglądem”.
Zachciało mi się wtedy zostać biznesmenem… Późniejsze okresy mojej współpracy z „Przeglądem” były okazjonalne, więc i moja wiedza na temat historii tygodnika po 2000 roku jest nazbyt skromna, bym próbował ją opisywać. Powiem na koniec, że „Przeglądowi” zawdzięczam poznanie wielu fantastycznych ludzi, z którymi dane mi było w tej gazecie pracować lub których przy okazji tej pracy spotkałem. Nie sposób ich wszystkich wymienić, zresztą zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo nie lubicie w gazetach list obecności, więc wam tego oszczędzę (parę nazwisk zresztą już padło). Tak, praca w tym tygodniku to jeden z najciekawszych i najbardziej pouczających etapów w moim życiu. Myślę w tym miejscu także o kursach w Małopolskim Instytucie Samorządu Terytorialnego i Administracji, które nauczyły mnie pewnej nieodzownej w fachu dziennikarskim bezczelności i brawury. Dobrze, że „Przegląd” dożył 25 lat; to niebywały sukces, zważywszy na fakt, że większość gazet, z którymi byłem związany zawodowo, szybko odchodziła w niebyt. Długowieczność „Przeglądu Olkuskiego” jest dowodem, że to nie ja byłem złym fatum.
Olgerd Dziechciarz
Fot. 1. Przegląd Olkuski, nr 25, VI 1993.
Fot. 2. Przegląd Olkuski, nr 100, V 1996.
Fot. 3. Przegląd Olkuski, nr 200, IV 1999.
Teraz dopiero zrozumialem, pieniądze uzyskane z WIEDNIA na początek wydawania „Przeglądu Olkuskiego” zrobiły swoje, OD do dzisiaj jest jednym z czołowych filosemitow w Olkuszu.
[quote name=”Miodkówna”]Kwiecień-Kwietnia,Stępień-Stępnia,Sypień-Sypnia.[/quote]
Strzał niecelny. Jeśli nazwisko ma formę identyczną z rzeczownikiem pospolitym, odmienia się je tak, jak ten rzeczownik: Kwietnia, Grudnia i np. Kamień – Kamienia, nie Kamnia przecież! Nazwiska Sypień, Kozień, Smoleń nie spełniają tych „rzeczownikowych” warunków, więc prawidłowo odmienia się je: (Jacka) Sypienia, (Zdzisława) Kozienia, (Bohdana) Smolenia.
Bardzo sympatyczne wspominki!
A czy Przegląd mógłby umieścić swoje wydania archiwalne w wersji elektronicznej?
[quote name=”pavv”]W dobie internetu takie lokalne periodyki nie mają prawa bytu. Podobnie z Żółtym Jeżem. Kiedyś kilkanaście stron dzisiaj raptem 2 czy 3 z ogłoszeniami których już prawie nikt nie czyta.[/quote]
zdziwiłbyś się ilu ludzi nada czeka na piątkowe wydanie dostarczane do domu i nie korzysta z internetu…
A ja wolę Wiolę z Przeglądu niż puls.
Kwiecień-Kwietnia,Stępień-Stępnia,Sypień-Sypnia.
W dobie internetu takie lokalne periodyki nie mają prawa bytu. Podobnie z Żółtym Jeżem. Kiedyś kilkanaście stron dzisiaj raptem 2 czy 3 z ogłoszeniami których już prawie nikt nie czyta.
rozstania i powroty często są bardzo ważną częścią naszego życia 🙂 z przyjemnością czytałam historie przeglądu jakiego nie znałam-wszak w 1991 byłam całkiem małym dzieckiem.
ogromnie żałuje,że nie będzie ciągu dalszego-losów PO po roku 2000. niestety biorąc pod uwagę ilość sponsorowanych artykułów z UMiG ciężko nie nazwać teraz PO tubą propagandową UMiG Olkusz.Szkoda także ,że redaktor OD pisze tylko o historii powiatu. Odwagi droga redakcjo 😀