Pierwsza wojna światowa była największym wydarzeniem wojskowym jakie rozgrywało się na Ziemi Olkuskiej w jej długiej historii. W zmagania z lat 1914-18, przede wszystkim z jesieni 1914 roku, kiedy trwała tzw. Wojna Jurajska, zaangażowane było ponad milion żołnierzy, z których ok. 150 tysięcy poległo, albo zostało rannych.
W dniach 17-19 listopada minęła 105 rocznica bitwy pod Krzywopłotami, Bydlinem i Załężem, w ramach której u boku wojsk austro-węgierskich – z nacierającymi wojskami rosyjskimi – walczyli polscy legioniści dowodzeni przez Józefa Piłsudskiego (choć sam, choć sam Komendant nie brał udziału w bitwie, o czym za chwilę). Tegoroczne uroczystości uatrakcyjniła inscenizacja walk w historycznym miejscu, czyli w zrekonstruowanych niedawno okopach na wzgórzu św. Krzyża, gdzie w 1914 roku umiejscowione były stanowiska legionowej artylerii. Jak już wspomniałem, choć sam Józef Piłsudski w bitwie nie uczestniczył, to jednak jest ona dość istotną kampania w legendzie legionów, a ci, którzy brali w niej udział, jak mówiono później: „poszli w generały”.
Wśród uczestników tamtych wydarzeń był nie byle kto, bo sam Wacław Kajetan Sieroszewski, ps. „Wacław Sirko”, ur. w 1858 w Wólce Kozłowskiej, zm. w 1945 w Piasecznie, wybitny polski pisarz tworzący na pograniczu kilku epok: pozytywizmu, Młodej Polski, dwudziestolecia międzywojennego oraz współczesności, zesłaniec polityczny, który zasłużył się w badaniach etnograficznych Syberii (co zaowocowało m.in. książką „Dwanaście lat w kraju Jakutów”), podróżnik m.in. po Korei i Japonii, działacz niepodległościowy, Kawaler Krzyża Virtuti Militari V kl, poseł III kadencji i senator IV kadencji w II RP. Do niedawna znany był opis bitwy pod Krzywopłotami pióra Sieroszewskiego, ale – co ciekawe w opracowaniach funkcjonował pod przekręconym nazwiskiem, jako W. Sierorzewski. Bodaj nikt dotąd nie skojarzył, że chodzi o znanego pisarza – Wacława Sieroszewskiego! Ponieważ nigdzie nie znalazłem śladu istnienia kogoś o nazwisku Sierorzewski, sprawdziłem Sieroszewskiego i to się okazało słuszną decyzję, bo w wydanej w 1915 roku broszurze p.t. „Józef Piłsudski” (ukazała się nakładem Departamentu Wojskowego Naczelnego Komitetu Narodowego w Piotrkowie) znalazłem nie tylko opis samej bitwy, tożsamy z tekstem podpisywanym dotąd jako W. Sierorzewski, ale także nader ciekawy opis manewru Piłsudskiego, który obawiając się strat, większość swoich wojsk wyprowadził przed bitwą pod Krzywopłotami do Krakowa; podczas tego manewru legioniści przechodzili m.in. przez Wolbrom, którego to miasta opis pozostawił nam Sierorzewski; ten epizod z bojów I-ego pułku Piłsudski nazywał „romantycznym“. Nim go zacytujemy, bo jest bardzo ciekawy i nieco inny, niż znany nam dotąd z książki Piłsudskiego „Moje pierwsze boje” warto przeczytać, jak Wacław Sieroszewski opisał krwawą bitwę pod Krzywopłotami, Bydlinem i Załężem.
Bitwa
„Po kilkudniowych wyczerpujących walkach pod Laskami i Anielinem, w którym po raz pierwszy otrzymaliśmy ogniowy chrzest artyleryjski, w stopniu tak silnym, rozpoczął się odwrót I Armii, do której podówczas należy i nasz pułk /1-szy/ wskutek przeforsowania linii Wisły przez Moskali. Nasze prawe skrzydło zostało zagrożone. Należało szybko się cofać, aby nie dać się wyprzedzić Moskalom, którzy drogą równoległą do naszej wzdłuż lewego brzegu Wisły podążali, chcąc nam odciąć połączenie z Krakowem. W ciągu tych kilkunastu dni odwrotu – od 26.X do 9 XI- naszemu pułkowi przypadła w udziale służba w straży tylnej. Mieliśmy być osłoną dla cofającej się grupy wojsk wraz z całym skomplikowanym aparatem trenów, szpitali, maruderów, chorych i rannych.
Zepsucie wozu, zasłabnięcie konia, nieuwaga woźnicy, lub inna drobnostka tutaj, w warunkach odwrotu, stawały się przyczyna, opóźnienia, powodowały stłoczenia ludzi i wozów, psuły nakazany porządek cofania się, wreszcie tamowały swobodny ruch na drogach. I trzeba było całego zasobu energii ze strony władz wojskowych, aby cały ten materiał ludzki i koński rozhukany utrzymać w karbach organizacyjnych i porządku, gdyż inaczej przy depresyi moralnej, jaka podczas odwrotu niezawodnie owładną każdym, szybkie cofanie się łatwo przemienić się mogło w bezładną masową ucieczkę. Tem odpowiedzialniejsze było nasze zadanie: zapewnić bezpieczeństwo cofającym się oddziałom i natchnąć je przekonaniem, iż w tyle po za nimi są jeszcze wojska, które czuwają i które nie pozwolą następującemu na pięty nieprzyjacielowi wedrzeć się do środka… Ta odpowiedzialność napawała nas dumą, dając jednocześnie pewną samodzielność, znaczną swobodę postępowania w nakreślonych granicach.
Niepojętą moc i wytrwałość wykazali nasi żołnierze, młodzi i nieprzywykli w przeważnej ilości do ponoszenia trudów fizycznych. Pomimo kilkudniowej meczącej bitwy – musieliśmy wykazać sprawność marszową i bojową. Ciągły kontakt z nieprzyjacielem, służba ubezpieczająca dniem i nocą, marsze od świtu do późna w noc, alarmy a do tego dodać trzeba najfatalniejsze warunki odżywiania, gdyż kraj był wyczerpany, a żadnego dowozu nie było, wszystko to utrudzało młodego żołnierza. Pojawiać się poczęły choroby. Toteż gdy dawano kilka godzin odpoczynku, rzucano się gdziekolwiek na ziemię, byle pokrzepić się snem twardym żołnierskim. Nigdzie ani znaku dawnej wesołości. Śpiewy i docinki znikły z szeregów. Zmęczenie i odwrót nie pozostały bez wpływu.
By dać czas trenem na zwiększenie odległości od nieprzyjaciela, zajmowaliśmy jednodniowe pozycje w Brzechowie, pod Rembowem i Górami wkopując się wszędzie w ziemię dla zwiększenia odporności. Wreszcie pod Wolbromiem zostaliśmy zluzowani przez inny pułk. Wtedy- już jako przeciwieństwo stanu napięcia nerwowego, które występuje łącznie z poczuciem odpowiedzialności
i chęcią spełnienia obowiązku i jako rezultat nadużywania tego stanu napięcia- nastąpiło obezwładnienie ogólne. Nerwy odmówiły posłuszeństwa, sen kleił powieki, karabiny na plecach ciążyły niemiłosiernie. Organizm domagał się swych praw. Pod wieczór nadciągnęliśmy gnuśnym marszem do Lgoty Wolbromskiej o kilka zaledwie kilometrów odległej od Wolbromia, by w niej przenocować. Jednak nie sądzono nam te było. Ledwie zasnęliśmy -po raz pierwszy od Lasek bez patroli, placówek i wedet, snem zasłużonym, gdy przyszedł rozkaz natychmiastowego odmarszu dalej na zachód. Trzeba było tarmosić, stawiać na nogi, grozić karami, nim wreszcie oddział gotów był do dalszego marszu.
Wolno, bardzo wolno, ociężale po piaszczystym bezdrożu, wśród nocy ciemniej i ponurej posuwała się kolumna roniąc maruderów, pierwszych maruderów od początku odwrotu. Wreszcie o 2-ej w nocy zatrzymaliśmy się biwakiem w rzadkim lasku sosnowym. Zgorączkowani i wyczerpani ludzie jak kłody legli do snu, nie przeczuwając wcale, iż za kilka zaledwie dni wrzeć tu będzie bój, że ziemia ta zroszona zostanie krwią wielu z nich obficie, że miejsce to zapisze się najkrwawszymi zgłoskami w historii pułku naszego: biwakowaliśmy w lasku pod Krzywopłotami. Zmęczenie musiało być smaczne, skoro nikt nie szukał chałupy nikt nie podróżował i nikt nie węszył za jadłem, jednym słowem wyzbył się swej nieodłącznej natury, natury Źołnierza-dłubinoska nie otaczane pieczołowitym staraniem żołnierzy, lubiących gotować, lub piec ziemniaki ogniska — wygasły, żarząc się tylko gdzieniegdzie i dymiąc na chłodnym wietrze. Rozlegało się wśród nocnej ciszy nierówne odrapanie, wpadały w ucho pojedyncze słowa, wymawiane przez sen bez związku, oznaki stanu gorączkowego. Nawet złośliwie zimny poranek listopadowy nie zbudził nas ze snu. Poprzez szronem pokryte gałęzie niskich koszlawych niewyrosłych na piaszczystej glebie sosen, pod przykryciem mgły, przejmującej do szpiku kości chłodem tuliły się ciała śpiących do siebie. Zdawało się, że w ciągu tej jednej nocy listopadowej chciano odespać całe swe zmęczenie, wszystkie niedospane noce, że chciano w kamiennym śnie znaleźć ukojenie dla nerwów, że wreszcie chciano okłamać głód – towarzysza nieodłącznego ostatnich dni odwrotu.
Dopiero – już dawno dzień był – krzyk: kuchnie nadjechały! – przypomniał żołądkowi o jego słusznych prawach. Raźno z naczyniami ruszyliśmy do kuchen, by ciepłą strawą ogrzać się i pokrzepić. Było to ostatnie śniadanie wspólne w pułku. Z pobytu o nieprzyjacielu nie mieliśmy określonych wiadomości. Dlatego też bataliony III i V. z kawaleryą udały się pod dowództwem komendantów na wywiad. Dwa inne /VI i IV/ oraz artylerya pod komendą mjr. Trojanowskiego- pozostały dla zajęcia pozycyi obronnych pod Krzywopiotami. Do tych batalionów zostali włączeni nowi rekruci zwerbowani w Częstochowie, Dąbrowie, Piotrkowie, Łodzi – około 600 ludzi.
Tego samego dnia 10.XI. otrzymaliśmy uzupełnienie, tak że oba bataliony / IV pod Wyrwą i VI pod Satyrem/ liczyły ponad 1000 ludzi. Artyleria /8 armatek muzealnego pochodzenia/ była pod rozkazami kpt. Brzozy. Nad całością objął komendę – jak zaznaczyłem – mjr. Trojanowski.
Pozycya przeznaczona przebiegała wzdłuż wzgórza św. Krzyż /z ruinami/ aż do lasku, w którym nocowaliśmy. Ze św. Krzyża, który dominował, mieliśmy doskonały przegląd okolicy. Przed nami rozciągała się duża błotnista kotlina to Przemsza. Po środku niej stał młyn. Bliżej pozycyi cmentarz z kaplicą. Szerokość kotliny wynosiła około 1,5 km. Po bokach wznosiły się wzgórza – na prawo leżała wieś Bydlin, na lewo ciągnęło się na wschód Załęże, przytykając do lasu domaniewickiego, odległego w linii prostej od św. Krzyża o 2000 – 2500 (metrów? – dop.). IV-ty batalion pozostawiono w rezerwie w Krzywopłotach /o dwa km. na zachód/ ,VI-ty miał obsadzić pozycye, i zająć się doprowadzeniem jej do stanu nadającego się do obrony: artylerya przygotowywała sobie pozycyę na św. Krzyżu i poza nim. Na lewo od nas zajmował pozycyę jakiś czeski pułk, na prawo 92 brygada. Na tej linii rozkazano dać odpór Moskalom. Należało więc dobrze wybudować okopy. W pracy nad pogłębiani rowów strzeleckich nad znakowaniem przedsieni okopów, nad patrolowaniem okolicy – spędziliśmy dni. O nieprzyjacielu żadnych konkretnych wiadomości nie było. Zjawiały się, a i to daleko, patrole konne. Aby utrudnić nieprzyjacielowi skryte podejście wyrównaliśmy przy pomocy saperów austyackich teren przed naszymi pozycyami leżący, oraz pościnaliśmy drzewa. I gdyby nie deszcz jesienny, to czas spędzony na pozycyach w porównaniu z trudami przebytymi podczas odwrotu spod Dęblina odpoczynkiem nazwać by można było.
Dnia 15 listopada rano poszliśmy do rezerwy /do Krzywopłotów/ zluzowani przez IV batalion. Tegoż dnia nieprzyjaciel nadciągał: patrole jego ukazały się na skraju lasu domaniewickiego. Na lewym skrzydle naszego korpusu /I-ej Armii/ słychać już było strzelaninę armatnią.
Dnia 16 wskutek ognia granatów i szrapneli, którymi Moskale poczęli zasypywać wieś Krzywopłcty, cofnęliśmy się na zachód o 2 km. do lasów pod Kwaśniowem. Przystąpiliśmy tam do budowy olbrzymich baraków ziemnych, mieszczących po 5O-100 ludzi. Jednak nie nadążyliśmy do wieczora i pomimo bardzo zimnej nocy wypadło nam nocować po żołniersku, pod gołym niebem.
W ten sam sposób spędziliśmy dzień 17 listopada. Dopiero nad wieczorem zostaliśmy zaalarmowani. Przemaszerowaliśmy o 6-ej wieczorem do Krzywopłotów, gdzie oficerom dano rozkazy do nocnego ataku. Cicho rozwinięte w tyralierkę, kryte w ciemnościach, posuwały się, kompanie IV. bat. na punkt zborczy do znanego lasku u stóp Św. Krzyża.
Na kilka minut przed ósmą nawiązaliśmy kontakt z dwiema kompaniami IV. Batalionu /Słomki i Styka/, które miały razem z nami wziąć udział w ataku. Zadanie nasze polegało na zajęciu wsi Załęże, na której wschodnim krańcu usadowili się Moskale. Krótkie rozkazy wydano przyciszonym głosem, jakby w celu nie naruszenia ciszy i powagi nocy. Wreszcie rozkaz „bagnet na broń!” elektryzuje szeregi. Ruszamy długą gęstą linią tyralierską czterema kompaniami /Kordiana i Ludwika VI B. oraz Słomki i Styki IV B/. Punktem orientacyjnym jest dom płonący w połowie wsi. Za nami w odległości 300-400 (m) idzie rezerwa – kompanie Paderewskiego i Lisa z VI B. Pozostałe dwie kompanie IV. B. strzegą okopów na Św. Krzyżu.
Wysłane naprzód patrole wchodzą do Załęża i płoszą posterunki rosyjskie. Pada jeden, drugi strzał odosobniony, a zaraz potem zareagowały niby żaby na wiosnę karabiny piechoty rosyjskiej na całej linii przed nami, jak gdyby spod lasu domaniewickiego,, Kule górują brzęczą zjadliwie. Ma się wrażenie że w ciemnościach pobłądziwszy, trafiliśmy na pasiekę. Pada ciężko ranny mjr. Trojanowski. Komendę nad batalionem obejmuje kpt. Herin /VI.B./ Schyleni – posuwamy się wolno, spokojnie spacerowym krokiem naprzód. Wreszcie dosięgamy pierwszych zabudowań Załęża. Na prawo od nas – na mokradłach – kompanie Słomki i Styka posuwają się dalej naprzód- sięgając już prawie swym prawym skrzydłem lasu.
Zaniepokojeni Rosjanie wstrzymują ogień.
Zaszczekał wreszcie i karabin maszynowy na końcu wsi. Echo jego gęstych i miarowym strzałów obija się rozgłośnie o zabudowania i potężnieje. Pojawiają się pierwsi ranni. I właśnie w chwili gdy kompania Kordyana rusza dalej w głąb wsi, nadchodzi rozkaz cofnięcia się. Zdumienie. Wszak nie daliśmy ani jednego strzału, bez strat prawie zajęliśmy pierwsze już zabudowania – rozkaz odwrotu? Żołnierz jednak w bitwie nie filozofuje. Wolno, niosąc tylko pięciu rannych wycofujemy się. O 12.00 w nocy przychodzimy do Krzywopłotów i tam wtłaczamy się do 7-8 cuchnących i zniszczonych chałup i stodół, by w nich do rana poczekać. Tymczasem oficerowie udają się na odprawę do mjr. Trojanowskiego, który przed swym wyjazdem do szpitala chciał wydać rozkazy.
Następnego dnia /18. 11./ IV. batalion pozostaje na pozycyi w okopach, zaś 51 batalion rusza o 8.30 rano do ataku, mając za zadanie zajęcie wsi Założę i umocnienie się w niej. Sąsiednie oddziały austriackie atakować będą ze skrzydeł pozycye Rosyan na skraju lasu domaniewickiego. Artylerya ma wspierać nasz atak ogniem, skierowanym na linię okopów rosyjskich przed latem i w lesie. Z ciężkim sercem wracamy do oddziałów. Zaduch – nie do wytrzymania – pokurczone ciała żołnierzy w izbach. Nocujemy więc w „pałacu” adiutanta Suszkowskiego t. j. w obszernej ziemiance zbudowanej przed kilkoma dniami. Ciemności panujące rozjaśniają promienie ledwie, ledwie tlejącego ogniska. Po długich staraniach udało nam się zrobić herbaty. Na pogawędce spędziliśmy resztę nocy. Skoro świt poczuliśmy szykować kompanie do odmarszu na pozycję. Głodni i zmęczeni zbierali się żołnierze. O 7.30 już siedzieliśmy w okopach na skraju lasku. Dopiero kilka kulek rosyjskich ożywia oddział. Posypały się drwiny pod adresem przeciwnika. Kpt. Satyr wydaje ostatnie rozkazy. Oficerowie rozchodzą się do oddziałów. Mamy jeszcze pół godziny czekać, aż do sygnału gwizdkowego. Czekanie denerwuje. Już by radzi żołnierze bój rozpocząć, choć by najkrwawszy, byle nie czekać, byle odwrócić uwagę od natarczywych nieznośnych myśli. Ruszają wreszcie patrole na skrzydła. Żołnierze czują zbliżającą się chwilę boju, poprawiają tornistry i pasy przekładają amunicyę do kieszeni. Gwizdek! Krótki rozkaz, po nim bezpośrednio długa linia półkompanii pod Paderewskim wyrusza z rowu. Zrazu wolno a potem w miarę zwiększania się ognia Moskali coraz szybciej sunie naprzód. Zdyszani ludzie przypadają do ziemi, by się za chwilę znów do skoku zerwać. Rażony w serce pada por. Paderewski. Orientuje się kpt. Satyr, że rozwijanie dalszych kompanii na tym wyrównanym terenie, który miał być mogiłą dla Rosyan, w razie ataku z ich strony, może stać się teraz dla nas zgubnym. Skierowuje więc kompanię „Ludwika” i pozostałą kompanię Paderewskiego na wieś Załęże trochę na lewo. Trzeba jednak i tutaj przebyć 100 m po równinie, nim się dosięgnie zabudować. W liniach półkompaniami mkną naprzód. Już pierwsza półkompania dopada zabudowań Załęża, gdy nagle zgrzytnęły szyderczo dwa karabiny maszynowe siejąc zniszczenie. Zda się iż w szalonym pośpiechu i nawale strzałów, gruchot ich zlewa się w jeden potworny huk. Zakotłowało się w linii. Wybiega jednak druga półkompania i porwawszy pierwszą pod kierunkiem kpt. Herwina, pędzi dalej, byle jak najprędzej dosięgnąć choćby połowy wsi, skąd już można by otworzyć ogień dla powstrzymania huraganu ognia moskiewskiego. Ludzie padają często. Pada por. Medyński, prowadzą rannych, por. Szatana i Denochę. Kilkanaście ciał wije się na ziemi. Wreszcie i trzecia linia z por. Ludwikiem nadciąga. Wieś zasypana jest kompletnie gradem kul. Wprost niema miejsca wolnego od nich. Wysłana z rezerwy kompania Lisa traci trzecią część swego składu, nim wreszcie znajduje takie przykrycie we wsi. Tymczasem piekło ognia zwiększa się, bo oto przemówiły basem armaty rosyjskie, zarzucając zabudowania Załęża granatami. Porywa się więc Herwin i na czele plutonów Łubieńskiego, Małego i Kwiatka, małymi szybkimi skokami po 2-3 ludzi dochodzi do krańca wsi – celu ataku, skąd już tylko przestrzeń 300-400 m dzieli go od lasu domaniewickiego. Godzina 11.00. Karabiny maszynowe pracują gorączkowo, aż się las cały trzęsie i gotuje. Nie bacząc na straty plutony wiedeńczyków ostrzeliwać się już zaczynają, gdy nagle zostają zarzucone szrapnelami źle przystrzelanej artyleryi austriackiej. Zostawiwszy 10 zabitych, i ciągnąc kilkunastu rannych, cofają się do połowy wsi, gdzie już półkompania Ludwika zaczęła się okopywać, pod ogniem. Rozbitki zasilają linię strzelecką. (…) Chodzi jednak o to, aby zbadać skąd głównie, z jakiego punktu skierowany jest ogień moskiewski. Wychodzi na łąkę kpt. Herwin i przywoławszy p.por. Łubieńskiego, lornetuje poz. moskiewską odległą o 600-700 kroków. A karabinki maszynowe rosyjskie – jakby urażone pogardą dla skuteczności ich ognia, szaleć poczuły, obrzucając śmiałków chmarą kul, aż się ziemia wkoło nich zakurzyła. Z zapartym oddechem śledzimy oczekując lada moment niechybnej katastrofy. Wreszcie Herwin odwrócił się włożył spokojnie lornetkę do pochwy i spokojnie wrócił za parkan kamienny, okalający domostwo wiejskie.
Rozpoczęliśmy masowy ogień, i skierowany na podnóże lasu. W pierwszej linii siane i przemieszane ze sobą kompanie Ludwika, zabitego Paderewskiego i Lisa. Na prawo w tył -kompania Kordiana, który nadciągnął tymczasem. Miast zapowiedzianego ataku 92 brg, ze skrzydeł ukazała się kompania czy dwie od strony Bydlina i posunąwszy się pod nieprzyjaciela, prawie nieostrzeliwane, wycofywać się poczęły. Godzina 12: co dalej począć wobec nie rozpoczynania się zapowiedzianego ze skrzydeł ataku. Kpt. Herwin posyła meldunek i prosi zarazem o instrukcje.
Tymczasem pomimo huraganowego z naszej strony ognia, aż lufy parzyć poczynają, złamać ognia rosyjskiego nie sposób. Czuć wyraźnie przewagę ilościową. Rannych i zabitych przybywa, z amunicyą krucho. Wskutek zmian w zarządzeniach 92 brg. mamy się wycofać. Osłaniać wycofywanie ogniem z pozycyi IV.B. i artylerya, Ryknęły nasze śmieszne małe armatki, wywołując zdumienie u Moskali. Zionęły raz i drugi, dziesiąty ogniem i dymem z otwartych pozycji. Zręcznie rzucone rwać się zaczęły granaty – tuż nad okopami moskiewskimi, tłumiąc siłą swego ognia ich piechotę. A baterie jak gdyby zachęcone, odniesionym triumfem, jęły pracować ze zdwojoną siłą. Ciskały się kurczowo, dymiły, huczały małe armatki Brzozy. Poczerniali od prochu i dymu zwijali się pracowicie nasi artylerzyści, niosąc ulgę cofającej się piechocie, umożliwiając jej zabranie rannych.
Sekcja za sekcją z rannymi odchodziła z pola walki. Pozostałe w końcu dwa plutony ostrzeliwały się do nadejścia zmroku. I wreszcie one cofnęły się do laska przy św. Krzyżu. Przy pierwszej chałupie Załęża zebrało się jeno niewielu oficerów VI B. omawiając wypadki stoczonej bitwy. W ciemniejącej dali widać było czarne plamy na polu i łące – świadki nieme na zawsze, stoczonej bitwy. Ogień rosyjski słabł. Niekiedy tylko zabrzęczała kulka. Cisza zbliżającej się nocy, kładła kres walce.
Pośpieszyliśmy do lasku miejsca zbiórki batalionu i punktu opatrunkowego. Widok przygnębiający: obok chałup w rząd ułożono kilku zmarłych od ran. A wewnątrz pośród brudu na słomie, pookrywani kocami i płaszczami, leżeli ranni, już opatrzeni, w oczekiwaniu na wozy transportowe, inni krwią zbroczeni, ze spokojem ból znosząc, czekali na swą kolej. Doktorzy tymczasem szybko i zręcznie dezynfekowali rany nakładali stosy bandaży, krępując nimi mocno zranienia. Pomimo wytężonej pracy zdawało się że rannych nie ubywa.
Już zupełnie ciemno było gdyśmy się zebrali w barakach pod Kwaśniowem dla zrobienia przeglądu batalionu. Okazało się, że na 440 biorących udział w boju, 177 zostało na polu rannych i zabitych, a więc ponad 40%.
Mimo woli żal serce ściskał, że straty poniesione nie dały widocznego rezultatu, wskutek odwołania wydanych poprzednio rozkazów. Jednak wykonanie otrzymanego rozkazu w warunkach tak trudnych pod deszczem ołowianych pocisków karabinowych i armatnich, prawie bez pomocy artylerii, w czasie samego ataku wreszcie bez broni tak charakterystycznej dla boju piechoty w obecnej wojnie – bez karabinów maszynowych – dawało nam wewnętrzne zadowolenie i uchroniło od depresji moralnej. I gdyby rano polecono VI-mu batalionowi wysłać kompanię jedną dla wzmocnienia IV baonu w przewidywaniu ponownego ataku, to trzeba było spośród nadmiaru zgłaszających się oficerów losować. Kompanię poprowadził Ludwik.
Pod gradem szrapneli wolno w małych luźnych grupkach, przebywaliśmy kilometrowej przeszło długości równinę, dzielącą Krzywopłoty od Św. Krzyża. Szczęście nam sprzyjało.
W słonecznym łagodnym świetle jesiennego poranku z otuchą, jaką daje niechybnie początek działań ofensywnych, posuwał się drobne figurki naszych żołnierzy, przypadając plackiem do ziemi, gdy gwizd płonących szrapneli i trzask wybuchów, stawał się zbyt bliskim i natarczywym. Wreszcie weszliśmy w martwe pole wzgórza Św. Krzyża i tam jako rezerwa przesiedzieliśmy do dnia następnego (20.XI.) Widzieliśmy jak na dłoni posunięcia linii austriackiej naprzód, dzięki czemu mogliśmy pozbierać zabitych w boju poprzednim. Zsiniałe i skostniałe zwłoki poległych towarzyszów broni legły we wspólnym prostym grobie. Po południu nadszedł rozkaz, zwalniający oddziały nasze na wypoczynek.
Po skutej mrozem ziemi wsłuchane w odgłosy oddalającej się bitwy wynędzniałe i strudzone posuwały się szeregi piechoty polskiej. Pochylone jakby pod ciężarem nawały myśli o poległych towarzyszach, szły w milczeniu na zasłużony odpoczynek. Szczodry posiew krwi nie pozostał bez śladu. Zaszczepił on w duszę uczestników hart i zawziętość wynik nieodzowny zwycięstwa.”
Marsz po Ziemi Olkuskiej
A tak Wacław Sieroszewski opisał manewr wyprowadzenia większej części swoich wojsk przesz komendanta Józefa Piłsudskiego i jego drogę po Ziemi Olkuskiej:
„Po całonocnym marszu przez piaski i bagna przybyliśmy 9-go listopada pod Krzywopłoty. Sześć chałup przeznaczonych naszemu pułkowi na kwatery rozumie się, były już zajęte przez wcześniejszych przybyszów. Furaż dla koni został rozchwytany i dlatego kawalerya musiała szukać sobie noclegu gdzieindziej, a pułk zabiwakował w lesie. Noc była bardzo zimna, przejmujące mgły, wznoszące się z poblizkich bagien, wypełniły całą kotlinę posępną siwą chmurą. Z początku zabroniono nam palić ognie, lecz po bliższem rozważeniu sytuacyi zakaz cofnięto i cały las wkrótce rozbłysnął od niezliczonych płomieni, przy których siedziały i uwijały się ciemne rogate postacie Strzelców. Piłsudski biwakował razem z wojskiem przy ognisku, choć był niezdrów i choć przyboczni oficerowie proponowali mu oczyścić jedną z zajętych chat. Nie zgodził się na to i po wieczerzy, składającej się z kawałka suchara i szklanki gorącej herbaty, usnął okryty płaszczami przyjaciół. Nie upłynęło i pół godziny, jak przysłano mu od 46 Dyw. Obrony Krajowej rozkaz wymarszu z 2-ma baonami i kawaleryą przed front dla wywiadu na odcinku Żarnowiec-Miechów. Godzina była 3-a w nocy a termin przejścia przez forpoczty oznaczony na 6-ą rano. Rozkaz był niezmiernie trudny do wykonania nietylko dlatego, że ludzie byli pomęczeni, że nie jedli, nie spali, że trzeba było bataliony przelustrować, zostawić słabszych, oddzielić bagaże, lecz jeszcze dlatego, że ostatnie forpoczty wskazane znajdowały się koło Strzegowej o kilka kilometrów i że trzeba było ściągnąć przedtem naszą kawaleryę z pod Bydlina. Piłsudski, rozejrzawszy się w warunkach, wysłał raport odpowiedni do komendy i wydał rozkaz przygotowania się do wymarszu o świcie. Pamiętam wybornie ten ranek chmurny, posępny, ten lasek pełny dymu przygasających ogni i zimnej przejmującej mgły. Na tem szarem tle wyciągały się wzdłuż drogi szare szeregi Strzelców, w dali migały w oparach ciągnące ku nim szwadrony ułanów Beliny, szykowały się do odmarszu wozy taborów, konni i piesi oficerowie snuli się wszędzie, zbierając żołnierzy, rozwożąc rozporządzenia. Na uboczu Piłsudski naradzał się z szefem sztabu i wydawał ostatnie rozporządzenia. Wybrano 1100 ludzi najsprawniejszych i najsilniejszych z I, III i V batalionu, kazano im zostawić tornistry, wziąć tylko ładownice. Ranni, chorzy, tabory, artylerya oraz baony IV i VI zostawały na miejscu. Rozstanie było niezmiernie wzruszające. Bez okrzyków, bez słów, silnem uściśnieniem ręki, wprost kiwnięciem głową z szeregów, żegnali się żołnierze i oficerowie, przyjaciele, towarzysze, często krewni… Wszędzie twarze surowe, skupione, spojrzenie twarde, stalowe… A za górą tuż tuż grały armaty, słychać było ogień karabinowy i pod lasem na drodze szybko okopywała się austryacka piechota. Wreszcie Piłsudski wsiadł na konia i kolumna ruszyła, poprzedzana przez 200 ułanów, którzy wyjechali wcześniej. Z taboru oddział wziął z sobą tylko 5 kuchni polowych.
W Strzegowej, za którą blizko stały ostatnie forpoczty austryackie, Piłsudski daje kolumnie wytchnienie parogodzinne a naprzód wysyła kawaleryę w 4 kierunkach: 1) przez Chlinę w stronę Żarnowca (poruczn. Janusz Głuchowski ), 2) przez Jeżówkę, Tczycę na Stary Miechów (por. Gustaw Dreszer-Orlicz), 3) przez Wolbrom w stronę Miechowa (podp. Pytlewski — Świerszcz). 4) przez Wolbrom — Buk — Chobędę — Ulinę Wielką, Małą Rzerzośnię i dalej… (rotm. Belina-Prażmowski).
Na składnicę meldunkową wyznaczono Porębę Dzieżną, wieś w pół drogi od Strzegowej do Tczycy. Tam udały się natychmiast baony Kuby-Bojarskiego (I) i Sława-Zwierzyńskiego (V). Piłsudski zatrzymał przy sobie w rezerwie baon Śmigłego (III) i resztę konnicy. W południe wyruszył Piłsudski ku Porębie Dzieżnej, licząc że meldunki rychło napływać powinny. Za Kąpielami Wielkiemi spotkano ostatnie forpoczty austryackie, ukryty w głębokim jarze szwadron kawaleryi z posterunkami obserwacyjnymi na sąsiednich wzgórzach. Już w drodze przyszedł meldunek od por. Głuchowskiego, że między Chliną a Zaniechówką spotkał konny patrol rosyjski i starł się z nim. Na folwarku między Kąpielami Wielkiemi i Porębą Dzieżną zatrzymano się więc postojem ubezpieczonym, czekając na dalsze meldunki. Wkrótce przyszła wiadomość od Dreszera, że pod wsią Jelcze trafił na oddział kozaków sybirskich (I pułku) i stoczył z nimi utarczkę, rozprószył ich. Zabito dowódcę patrolu, starszego podoficera i szeregowca. Wzięto papiery. Myśmy stracili konia. Stwierdzono obecność większego oddziału kawaleryi w Żarnowcu i przygotowania do przyjścia piechoty (wypiek dużej ilości chleba). Na drodze do stacyi Miechowa nieprzyjaciela nie znaleziono, ale w samym Miechowie według zeznań mieszkańców miało być dużo wojska rosyjskiego, mianowicie piechoty.
Z początku Piłsudski miał zamiar uderzyć w nocy na Żarnowiec, ale wobec zupełnego braku wiadomości ze strony najważniejszej, południowej, od Beliny i w przypuszczeniu, że wojska austryackie maszerować będą z Krzywopłotów na południowy wschód ku twierdzy krakowskiej, postanowił poprowadzić swój wywiad w kierunku szosy miechowskiej, aby zawróciwszy następnie na zachód, spotkać się z swoją dywizyą. Wieczorem w Porębie Dzieżnej zastaje Piłsudski poruczników Dreszera i Głuchowskiego z oddziałami oraz baony I i V, ściągając się na skutek wysłanego poprzednio rozkazu. Noc niezmiernie ciemna utrudnia poruszenia wojsk, ubezpieczenia schodzą się powoli. Kolumna w niezmiernej cichości podąża polnemi drogami przez błota ku Wolbromowi, prowadzi ją miejscowy chłop. O godzinie jedenastej przechodzi puste, jak wymarłe, miasto. Żadnych wojsk; w złowrogiem, grobowem milczeniu śpią domy bez świateł i ogni. U wschodniego wylotu kolumna zatrzymuje się i rozrzuciwszy placówki, czeka na wieści od Beliny. Niewolno ani palić ani rozmawiać, szeregi w ciszy pokładły się na ziemię wilgotną i znikły w jej czarności i w zmroku nocy. Po dwugodzinnem daremnem oczekiwaniu Piłsudski postanawia ruszyć dalej, zostawiwszy w Wolbromiu dla Beliny łącznika. Aby zmylić ślady, znowu pułk przechodzi miasto i okrąża go z daleka od północy. Noc ciemna, jak lawa, miejscowość górzysta, drogi polne rozmokłe i rozjeżdżone… Przewodnika w Wolbromiu nie wzięto, gdyż nie chciano tam zdradzić ani swego pobytu, ani kierunku wymarszu na wypadek moskiewskiego pościgu… Trzeba było kierować się według kompasu, porzucać nieraz nieoznaczone na mapach drogi i iść polami. — Konie i ludzie lgną w rozmokłej roli; co chwila przecinają drogę jary głębokie lub nagle wyrastają strome pagórki… W Budzymiu, zbudzeni i wywołani z chałupy przez naszą szpicę chłopi, mówią że w okolicach ukazywali się już kozacy. Do Buku kolumna przychodzi o świcie. Krótki wypoczynek. Piłsudski pochylony nad mapą szuka, gdzieby zapaść ze swym oddziałem na zbliżający się dzień. Wybiera Ulinę Małą, ustronną wioskę, leżącą z dala od szlaków komunikacyjnych a niedaleko od lasu, w kotlinie wśród wzgórz. Tam ma być postój i pierwszy sen po 35 kilometrowym od Krzywopłotów marszu.” (uwaga – styl, ortografia i interpunkcja, zgodna z oryginałem).
Olgerd Dziechciarz Krzywopłoty