Olkusz

„Irys”, „Eos”, „Myśliwska” i inne.

Oczywiście wspominając najstarsze, pamiętane przeze mnie lokale gastronomiczne w Olkuszu, skupiam się głównie na tych miejscach, gdzie można się było napić, bo przecież w czasach dawniejszych mało kto wybierał się na miasto, żeby coś przegryźć. Jadało się w domu, albo w stołówkach – szkolnych,  czy zakładowych; największa w Olkuszu była przy stołówka fabryczna OFNE, obok biurowca, teraz jest w tym miejscu Biedronka, ale praktycznie każdy zakład miał jakąś pracowniczą garkuchnię.  Zjeść na mieście chodzono z rzadka, jeżeli już, to zmuszeni to byli czynić kawalerowie, albo desperaci, stołujący się nawet w barze dworcowym PKP,  który – swoją drogą, znajdował się na olkuskim pijackim szlaku, ale tylko do pocz. lat 90., czyli do momentu, kiedy to w PKP wprowadzono prohibicję.

Z przykrością konstatuję, że kolejny raz zawiodłem się na własnej pamięci, bo w poprzedniej części zapomniałem choćby napomknąć o kilku ciekawych, olkuskich miejscach biesiadowania. Wymienię taką „Melodię”, która znajdowała się w domu prywatnym przy końcu ul. 1 Maja, albo mityczną restauracją „Irys”, która działała w latach 70-tych – o ile wszystko, co o niej wiem, a wiem mało, jest prawdą – w piętrowej willi o modernistycznej architekturze przy ul. Powstańców Śląskich – na os. Piaski. Niedawno budynek, w którym się mieściła, rozebrano i teraz stoi tam już inny. Lokal ten znam z legend, ale słyszałem, że ponoć odbywał się w nim striptiz, tyle, że nie wiem, czy był to oficjalny punkt programu, czy bardziej spontaniczna reakcja dobrze się bawiącej klienteli. Obiło mi się o uszy jedno – że odbywały się tam mocno zakrapiane i szalenie wyuzdane imprezy, ale choćby z racji niepełnoletności nie mogłem w nich uczestniczyć, więc opieram się li tylko na plotkach. Jednak kilka dni temu legendarne opowieści o tym lokalu potwierdził mi w krótkiej, acz rzeczowej rozmowie, nieco starszy ode mnie kolega Marek, A’Tomkiem zwany, więc liczę, że trzymam się faktów. 

W Pałacu pod kaflami był bar „Maczeta” (fot.autor)

Pod premierowym tekstem, tym zamieszczonym na internetowej stronie gazety, pojawił się komentarz internauty, o nicku Silver night, pod którym ukrył się, jak się okazało, dobry znajomy: człowiek zwany Koniem, czyli Dawid; wymienił on wiele lokali, o których nie napisałem, a które Koniu się upominał: „Gdzie te bary z tamtych lat….. W rynku były Piccolo, Gwarek, Arka, Nietoperz. Na Mickiewicza: U Kuby, Roma. Na Krakowskiej: Maczeta i Astra. Na Augustiańskiej, w dawnej kamienicy Bobrzeckiego, była knajpka ze stołem do cymbergaja (nazwa mi uciekła). Na K.K.W bar pod sądem z bilardem, Campari, Czarny Piotruś. Na Słowackiego były Mimoza i Udane Popołudnie. Na Kr. Przedmieściu między blokami istniała knajpa, którą prowadził Stasiu. Na Powstańców Śl. była Alabama. Na Kościuszki: Egzotyczny, później El Passo. Na Szpitalnej Basztowa. No i Kalafior na Górniczej. Pozdro dla wszystkich znawców tematu.” W rozmowie z autorem tego komentarza, niedługo po publikacji tekstu, wyjaśniłem, że pominięte lokale to nie wina mojej dziurawej pamięci, przynajmniej w większości wypadków, ale konieczność wstrzemięźliwości w opisywaniu miejsc mało mi znanych, bo w nich nie bywałem, albo prawie nic o nich nie wiem. Ponadto jest to w większości wypadków po prostu chwilowy brak wzmianek, bo jeszcze nie zdążyłem o tych lokalach napisać. I teraz będzie o kilku takich miejscach, działających jeszcze w latach 90, albo tuż po 2000 roku, które przeszły już do historii, ale zaznaczyły się w dziejach kultury pijackiej naszego miasta, albo chociaż zapisały się jakoś w mojej wdzięcznej pamięci. Koniu długo nie mógł sobie na przykład przypomnieć, jak się nazywał ów bar przy ul. Krakowskie Przedmieście, w niewielkim domu, tuż przy blokach. Koniu twierdził, że właściciel miał na imię Stasiu i nie był z Olkusza – być może, ja go nie poznałem, więc nie wiem. Pamiętam wszelako ten przybytek, choć byłem w nim może ze trzy razy, zapamiętałem przede wszystkim atmosferę, która była familiarna, bo jak wyczułem, większość klientów stanowili wspólni znajomi; w pamięci zachowałem głównie specyficzny nieład artystyczny, jaki panował na podwórku, przed lokalem, gdzie też można było usiąść pod parasolem i wychylić „browara”. Zapamiętałem i utrwaliłem częściowo ten „nieład” fotografując iście surrealną kompozycję (fot.1), jaką ktoś, zapewne niechcący, stworzył, ustawiając na sztorc żeliwną wannę i opierając ją o  upstrzoną w zachwycające plamy i zacieki ścianę, dodatkowo przyozdobioną kołem ratunkowym. O tym jak silne wrażeniu wywołała na mnie ta kompozycja może świadczyć fakt, że jej zdjęcie umieściłem na okładce mojego tomu wierszy pt. „Wiersze (p)różne” (Olkusz 2008). Dawid sobie nazwy lokalu nie mógł przypomnieć, choć pamiętał – ja zresztą również – że była dziwaczna, ale od czego inni bywalcy, a wśród nich nieoceniony Poziomka, który, a jakże, dobrze nazwę zapamiętał, więc przekazał nam, że bar zwał się… „Eos” Wszystko wskazuje na to, że właściciel lokalu, Stasiu, był wytrawnym znawcą greckiej mitologii, w której to imię nosi jedna z tytanid, bogini zorzy porannej; jest coś na rzeczy, bo przecież kto, jak kto, ale bywalcy lokalów gastronomicznych, wracając po wyczerpujących nocnych zmaganiach, po wielokroć mają możność śledzić jak to jest, kiedy „ranne wstają zorze”.

 Reklama Pubu „Joker” (fot.autor)

A co pamiętam z Pubu „Joker”, który w podobnym czasie działał przy ul. Króla Kazimierza Wielkiego 65? Niewiele, ale pamiętam że byłem tam kilka razy, piłem piwo przy stoliku przed lokalem; raz zatrzymaliśmy się tam z małżonką, gdy nam nie sprzedano  biletu do kina „Zbyszek”, bo za mało chętnych było na film; chyba jakiś Woody Allen to był, znaczy nazbyt ambitna fabuła dla olkuskich koneserów; wypiliśmy po piwie i ponarzekaliśmy na ludzkie gusta. Z kinem kojarzy mi się również bar – nazwy nie pomnę – który mieścił się na parterze kamienicy z wieżyczką, tej przy ul. Kościuszki, od lat mieści się tam sklep obuwniczy, wiem, bo kupuję w nim solidne trampki firmy American Club. Pamiętam, że byłem tam bodaj raz, również z Renią, dodatkowo będącą w zaawansowanej ciąży z Martyną, czyli to musiał być początek 1998 r., wespół z przyjaciółmi odzyskiwaliśmy w tym lokalu równowagę ducha po obejrzeniu w „Zbyszku” filmu „Kraksa” Davida Cronenberga (wg powieści Jamesa Ballarda); szczerze mówiąc mniej pamiętam z tej wieczornej wizyty knajpę, a bardziej film, a jeszcze bardziej sceny z widowni, głównie obawy mojej małżonki, że może przedwcześnie powić dziecię, bo co tu się oszukiwać, „Kraksa” Cronenberga, film wyuzdany i przerażająco okrutny, opowiadający o ludziach, którzy satysfakcji seksualnej doznają wyłącznie w trakcie wypadków samochodowych, to chyba nie był mój najlepszy pomysł na miło spędzony wieczór. A taki „Duet” przy ul. Mickiewicza? Co ja pamiętam z „Duetu”? Niewiele, czasami się wpadło w przelocie między „Kalafiorem”, a „Trzynastką”. Potem tam był lokal, który został nawet opisany w „Wysokich Obcasach”, jako fajne miejsce stworzone przez byłą bezrobotną. Kiedyś zajzreliśmy tam z kilkoma artystami biorącymi udział w plenerze malarskim „Srebrne Miasto”, na piwo zawierciańskie, bo mieli na stanie, ale że drogie było jak diabli, to więcej się tam nie pokazałem. Może to był błąd, bo lokal padł i teraz sprzedają tam firanki; Boże ty mój, na co człowiekowi potrzebne są firanki?

Reklama „Cafe Marilyn” (fot. autor)

Jeszcze mniej wiem o „Cafe Marilyn”, które  mieściło się w domu kultury, choć odbywały się tam huczne imprezy i na jakiejś nawet byłem, to wszelako nie był lokal na tyle charakterystyczny, żeby się zapisał jakoś szczególnie mocno w mojej pamięci; pewnie gorzej ten lokal wspominają uczestnicy jednego z balów sylwestrowych, który tam był organizowany, a który zakończył się zbiorowym zatruciem bigosem. Potem działał tym lokalu m.in. dość popularny wśród młodzieży Pub Palladium, ale rzadko tam zaglądałem, chyba tylko na koncerty zaprzyjaźnionej olkuskiej kapeli Chaotic Splutter (grali tam na pewno w kwietniu 2013 r., na YouTube można znaleźć filmiki z tego wydarzenia). Skądinąd zaszła wtedy ciekawa koincydencja, bo Palladium było w środku domu kultury, tego, o którym Chaotic Splutter śpiewało w swoim nieformalnym hymnie: „To my, Chaotic Splutter, chłopaki z Olkusza. Dynamitu pełne dłonie, Dom Kultury dzisiaj spłonie”. Wzruszające, że płyta z tym kawałkiem wyszła dzięki dotacji celowej Starostwa Powiatowego w Olkuszu, w czym, nie kryję, maczałem swoje palce. No dobra, rozpędziłem się, wracamy o circa dekadę – do lat 90.             

Z kolei koleżanka S., ostatnio, przy piwie w barze z włoską pizzą, tym przy trasie krajowej, obok stacji Orlenu i baru „Barbara”, spytała mnie, czy napiszę coś o „Myśliwskiej” (oficjalna nazwa „Pod Żubrem”). Ja jej na to, że nie za wiele pamiętam z tej knajpy, bo wtedy, jak była popularna w środowisku olkuskich punkowców, akurat studiowałem, więc bywałem w Srebrnym Grodzie rzadko, a jeśli już się pojawiałem, to spotykaliśmy się na Rynku, nie wiedzieć zresztą dlaczego, a z imprez to pamiętam tylko kilka, w tym dobrze właściwie jedną, w bloku przy targu, gdzie w jednej klatce mieszkali Oswald i Dekiel z Bobikiem, a zapamiętałem ją bośmy biesiadowali w piwnicy i wszyscy literalnie struli się winem zwanym „Melsztyńskie”. Krótko mówiąc piliśmy paskudne jabcoki, które zagryzaliśmy kremówkami chyba nawet tzw. papieskimi i koniec końców towarzystwo defekowało, to znaczy wszyscy, poza mną – co skomentowano: „Co wy tam pijecie na tych studiach, jak ty nawet po takim mózgoje… nie puściłeś pawia?!”. Nie ma co udawać, zaistniała sytuacja spowodowała znaczący wzrost szacunku dla mojej skromnej osoby i ogólnie dla całej braci studenckiej. A w „Myśliwskiej”, która znajdowała się w domu, a bardziej garażu na os. Glinianki, bardzo blisko krajówki, byłem ze trzy, może cztery razy, ot, wypiłem piwo i posłuchałem opowieści, jakie tam czasami odbywają się balangi, tyle, że akurat nie wtedy, gdy osobiście ją wizytowałem. S. mi potwierdziła, że co, jak co, ale faktycznie nieźle się tam bawiono, nawet chyba za dobrze, skoro S. z uśmiechem na swojej wciąż młodzieńczej twarzy, wypaliła, że jej się nawet w „Myśliwskiej” przydarzyła – ni mniej, ni więcej –próba samobójcza: „Ocknęłam się na psychiatryku” – powiedziała na koniec wybuchając szczerym i radosnym śmiechem. Pomyślałem wtedy, że minęło mnie coś ważnego, ale cholera, zaraz naszła mnie druga myśl, że być może dobrze się stało, iż tak rzadko uczęszczałem do „Myśliwskiej”.

Tylko niejasne wspomnienie mam z baru przy ul. Jasnej (fot. autor)

Wspomniałem, że z S. rozmawialiśmy opodal baru „Barbara”. No, wypada parę słów o nim napisać, bo to zacne miejsce, ma już swoją historię, choć raczej nie kojarzy się z alkoholem, aczkolwiek napoje z procentami, a jakże, można w nim  nabyć. „Barbara” od zawsze słynęła w Olkuszu z dobrego jedzenia, głównie z golonki. I słynie do dziś, choć dawno tam nie byłem, to nieustannie słyszę, jak ludzie opowiadają o golonce w „Barbarze”. Owszem, jest świetna, Staszek Stach mówi, że równie dobra jak legendarne golonko u Sytego w Dąbrowie Górniczej, gdzie pałaszowali je wykładowcy Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych im. Tadeusza Kantora, w której to szkole Stachu kierował pracownią grafiki. W „Barbarze” spędziłem kiedyś dwie nostalgiczne godziny w towarzystwie malarza Jacka Majcherkiewicza, gdyśmy się  przypadkiem spotkali w owym przybytku w oczekiwaniu na pogrzeb Jacka Taszyckiego, czyli precyzyjnie mogę podać, że było to w słoneczne kwietniowe przedpołudnie 2004 roku. Na ten dzień miałem zaplanowane uczestnictwo w dwóch pogrzebach, bo oprócz Jacka, o nieco wcześniejszej porze, odbywała się ceremonia grzebalna mojej sąsiadki z ulicy Miłej – Pani Barczykowej. W antrakcie między obu pochówkami przeszedłem krajówkę i wiedziony ciekawością zaglądnąłem do „Barbary”, a tam już siedział kolega Jacek Majcherkiewicz. Piliśmy piwo na smutno, bo jak inaczej, skoro wspominaliśmy świetnego malarza i równie świetnego kompana Taszyckiego, aż Jacek – niczym Sandor Marai w słynnych „Dziennikach” – jął melancholijnie biadolić, jaki to stary się czuje, a przecież miał wtedy raptem 45 lat. Wypiliśmy po góra dwa piwa, no bo przecież więcej nie wypadało i poszliśmy patrzeć, jak chowają naszego przyjaciela – Jacka Taszyckiego; powiem tak, to był jeden z piękniejszych pogrzebów, jakie widziałem, znam takich, którzy przyznaliby to z zazdrością, piękną mowę wygłosił przyjaciel Taszyckiego, późniejszy rektor ASP w Krakowie, Jacek Tabisz, a potem nieznani mi krakowscy artyści, którzy wcześniej chyba też w jakimś lokalu byli i – co oceniłem po ich brawurowym zachowaniu – chyba nie poprzestali na dwóch piwach, ceremonialnie wylali wszak na ledwo co usypaną mogiłę Taszyckiego butelkę wódki. Czy ja wiem, czy Jackowi to „polewanie” by się spodobało, śmiem wątpić, przecież w ostatnich kilkunastu latach życia alkoholu już się nie tykał…   

Traf chciał, że cztery lata później, czyli w 2008 roku, w oczekiwaniu na pogrzeb aktorki i pieśniarki Haliny Wyrodek, było mi dane spędzić nieco czasu w innym, już nieistniejącym olkuskim kultowym lokalu, barze o odważnej nazwie, świadczącej, że pomysłodawca nie bał się zapeszyć – „Trzynastka”. Funkcjonował naprzeciwko wejścia na tzw. Ruski targ, dziś tam serwują wyłącznie pieczone kurczaki. Ten lokal należał do tzw. „Drogi przez mękę”, albo „Orlego szlaku”, czyli trzech lokali, do jakich należało, czy wręcz wypadało zaglądnąć w ciągu dnia, by uzyskać w organizmie należytą dawkę elementu baśniowego (jak mawiał wszak klasyk, Jan Himilsbach: „Picie alkoholu to wprowadzanie do organizmu elementu baśniowego”). Do tego triumwiratu, obok „Trzynastki” należały jeszcze bar „El-Paso” (zwany El-Domo, wcześniej używał nazwy  „Egzotyczny”) i bar „Kalafior”. Towarzystwo przesuwało się z lokalu do lokalu, trasę można było powtarzać, choć na ogół zawody kończyły się w „El-Paso”, lub „Kalafiorze” – „Trzynastkę” ceniono bardziej za wikt, którego np. w „Kalafiorze” właściwie nie było, chyba że ktoś sobie zamówił pizzę z dowozem do tego baru. W „El-Paso” z kolei wikt można było sobie samemu przygotować, co też czyniono często i chętnie, tym chętniej, że właścicielka lokalu nie protestowała (wiadomo, skoro ktoś jadł, to musiał zakąszać). Ale o „El-Paso” i „Kalafiorze” będzie osobno, a o „Trzynastce” dokończę na szybko, bo to był właśnie taki lokal, gdzie wpadało się na szybkie piwo, ewentualnie na kawałek odgrzanego w mikrofali pieczonego kurczaka.  Co do szybkości, to zapamiętałem jednego gościa, który tam wpadał; gość zaimponował mi wstrzemięźliwością słowną, bo kilka razy go widziałem, ale nigdy nie słyszałem, żeby coś powiedział. To, co robił, robił w milczeniu, niczym filozof, który obmyślił już wszystkie nurtujące człowieka sprawy, kiedyś tam swoje zdanie wyraził i nie chcąc się powtarzać, zamilkł na zawsze. A było tak: siedząc w pewien wieczór w „Trzynastce” dostrzegłem mężczyznę w tzw. kwiecie wieku, który podszedł do baru, a tam już czekała na niego setka czystej, mężczyzna wypił lufę na raz, na jego posępnym obliczu nie pojawił się żaden grymas; być może jego twarz skrywała jakieś emocje, ale jakie one mogły być, tego się nawet nie domyślałem, bo na zewnątrz był stoicki spokój i tylko gesty lekkiego ociągania, jakie towarzyszyły odliczaniu odpowiedniej kwoty z wyciągniętej z kieszeni gotówki, przypominały problemy zwykłego człowieka. Rzucił kasę na bar i wyszedł. Oczywiście bez pożegnania. Jeszcze kilka razy go widziałem, scena powtarzała się jakby ktoś cofał taśmę i puszczał ponownie, szefowa widząc mężczyznę za oknem sięgała po flaszkę, nalewała setę, otwierały się drzwi, facet wchodził, wypijał, rzucał kasę i wychodził. Za trzecim razem domyśliłem się jego przybycia, gdy Pani Gosia, sięgała po flaszkę, choć nikogo jeszcze przy barze nie było. Wtedy już wiedziałem kto zacz, bo nie wytrzymałem tajemnicy i kiedyś spytałem; dowiedziałem się, że facet przyjeżdżał z żoną na zakupy do Biedronki, urywał się jej tylko na chwilę, żeby sobie golnąć, i musiał do niej szybko wracać, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Sprawa jasna – nie miał czasu na czcze gadanie. W „Trzynastce” częstym gościem był Grzesiek, czyli Smajli (z angielskiego smiley – uśmiech), znzny olkuski bywalec, bo to był dla niego geograficznie chyba najbliższy lokal (po zamknięciu „Myśliwskiej”, która była jeszcze bliżej). Chodzi oczywiście o odległość od domu, bo gdy Smajli prowadził swój kultowy sklep muzyczny przy ul. Żuradzkiej, najbliżej miał do „Maczety”, baru przy ul. Krakowskiej, w tzw. Kamienicy pod kaflami. Dziś tam sprzedają telefony komórkowe, czy coś w tym guście, kiedyś był bar, w którym lali piwo Boner z Zawiercia. Teraz piwo z Zawiercia to jedno z najlepszych polskich piw (jasne-pełne, bursztynowe i inne), wtedy na pewno nie było najlepszym, ale z tego, co pamiętam, było najtańszym lanym piwem w Olkuszu, więc Smajli zachodził tam często i chętnie. Tyle, że jego nieobecność odbijała się na dochodach sklepu, wszak klienci odchodzili z kwitkiem spod zamkniętych na głucho drzwi, bo niby skąd mieli wiedzieć, że za informacją „Zaraz wracam”, kryje się tak naprawdę – „Kliencie, cholera wie, kiedy wrócę, ale jeżeli bardzo ci zależy, to podejdź do Maczety”. Znajomi wiedzieli, ale mimo niewątpliwie szerokiego grona znajomych, których ma Smajli, to jednak nie są to wszyscy mieszkańcy Olkusza. Na pewno grono wielbicieli Smajlego wzrosło znacząco, gdy został on – dzięki mojemu wstawiennictwu – stałym współpracownikiem „Przeglądu Olkuskiego” – którego  byłem sekretarzem redakcji; Smajli odpowiadał za dział muzyczny: pisał dla nas recenzje płytowe, ale zdarzało mu się także pisać sprawozdania z koncertów, a nawet przeprowadzać wywiady, o czym za chwilę.  W ten oto sposób doszliśmy do dwóch najważniejszych dla mnie w końcówce lat 90-tych, ale myślę, że nie tylko dla mnie, olkuskich lokali, gdzie można się było napić piwa, pogadać, a często także posłuchać muzyki – i to na żywo; chodzi o „Czarnego Piotrusia” i „Basztę”. Oba zacne miejsca zasługują na szersze przedstawienie, bo oba przeszły już do historii – „Czarny Piotruś” na zawsze, a „Baszta”, obecnie remontowana, na kilka lat, bo coś czuję, że wnet powróci, ale czy to będzie ta sama „Baszta”, wątpię, historie się ,wbrew pozorom, nie powtarzają tak często – obawiam się, że w odrestaurowanej za duże pieniądze baszcie powstanie lokal wyższej kategorii, a nie taki, jakim go pamiętamy. O „Baszcie” jednakowoż w następnym odcinku, teraz będzie szerzej o „Czarnym Piotrusiu”.          

Grabaż i Pidżama Porno w „Czarnym Piotrusiu” (fot. autor)
Grabaż i Pidżama Porno w „Czarnym Piotrusiu” (fot. autor)

„Czarny Piotruś”

Przypomnijmy sobie lata 90-te. Jeszcze pachniało komunizmem, jeszcze nie było takiego bogactwa, jeszcze wielu chciało się wiele, nie było Internetu, więc ludzie lubili wyjść z domu, pójść do knajpy, albo na koncert. Zaś połączenie tych dwóch rzeczy – czyli knajpy z koncertami było strzałem w dziesiątkę. Tak właśnie działał „Czarny Piotruś”, w którym dodatkowo jeszcze odbywały się dyskoteki, więc to było nawet trzy w jednym. Ten bez wątpienia w pewnych kręgach – mam tu na myśli przede wszystkim olkuskich punków i metalowców – kultowy lokal kojarzy mi się z osobą Marka „Szyny” Przewoźnika, świętej już pamięci chłopaka, który dziś byłby takim samym ramolem, jak ja, ale ponieważ zmarł przed trzydziestką, zachowałem go w pamięci jako młodego, pełnego energii człowieka, któremu chciało się organizować w Olkuszu koncerty zespołów rockowych. Do swojej idei przekonał właścicieli lokalu o nazwie „Czarny Piotruś”, który mieścił się w dawnym budynku administracyjnym, czy może bardziej cieciówie Olkuskiej Fabryki Wentylatorów, w jej starej siedzibie przy ul. Króla Kazimierza Wielkiego. Wcześniej to był lokal nie wiadomo dla kogo, ale gdy Szyna, sam będąc gitarzystą, zaczął w nim organizować koncerty, to stał się knajpą dla nas – lubiących mocne rockowe granie. Trudno uwierzyć, ale koncertowały w „Czarnym Piotrusiu” dziś już legendarne zespoły: Pidżama Porno (dwa razy), Dezerter, Post Regiment (też dwa razy), Alians, Sweet Noise, Hekatomba, Dysmorfofobia, a nawet Świat Czarownic z samym Robertem Brylewskim. Zdarzyło się też, że wśród młodych kapel, które poprzedzały występ „gwiazdy” czyli Post Regimentu wystąpił …Afront, która później zrobił sporą karierę, a ja, jako redaktor kwartalnika literacko-artystycznego „Afront: czuję do nich siostrzaną słabość.  

Grabaż i Pidżama Porno w „Czarnym Piotrusiu” (fot. autor)

To było dla mnie wielkie przeżycie – móc zrobić wywiad z zespołem Dezerter, tym samym rozmawiać z muzykami, dzięki którym zacząłem słuchać punk-rocka, wszak we wczesnych latach licealnych, w 1983 r., nabyłem drogą kupna singla tej kapeli, na którym znalazły się tak słynne kawałki jak „Ku przyszłości”, „Spytaj milicjanta”, „Szara rzeczywistość” i „Wojna głupców”, posłuchałem i było po mnie – wsiąkłem. Bodajże pierwszy koncert punkowy, jaki zobaczyłem, a który odbył się w klubie „Akant”, na ul. Stawowej w Katowicach, bodaj w 1985 roku, to też był występ Dezertera, jeszcze ze Skandalem na wokalu. A tymczasem lata później, 3 kwietnia 1997 roku Dezerter, który dopiero co nagrał płytę „Mam kły, mam pazury”, pojawił się w Olkuszu, na skromnej scenie w „Czarnym Piotrusiu” – po nieco wcześniejszym występie zespołu Alians był to jeden z pierwszych koncertów w tym pubie. Kapela zagrała kawałki z premierowego albumu, a potem wiele z tych, które – zgodnie z tezą inżyniera Mamonia lubimy najbardziej, bo już znamy – z wcześniejszych płyt (np. tej z menelem pokazującym „jak się zgina dziób pingwina”, której nazwę „Kolaboracja” nie przepuściła peerelowską cenzura, i z następnych).  Jeśli ktoś nie zna tej kapeli i nie kojarzy o czym są ich teksty, podpowiedzią będzie, że są zawsze aktualne; bo czyż nie są aktualne i czyż kiedyś przestaną być aktualne na przykład takie słowa: „Postawią pomnik nowego bohatera, wybiorą sobie nowego premiera, stworzą nowy system polityczny, będą dumni, że jest demokratyczny”?! Wiadomo, to było pytanie retoryczne. Muzyka była więc głośna, przekaz przekonywujący, a zabawa przednia, bo jak inaczej?! Wywiad z Krzyśkiem Grabowskim i Robertem Materą opublikowałem w „Przeglądzie Olkuskim”, ale przez lata nie mogłem odnaleźć tego numeru gazety. Zachowałem w pamięci tylko jakieś strzępki kwestii i ogólne uwagi, jak choćby to, że Grabowski z Materną lekko sobie dworowali z olkuskiego muzyka Maćka Molędy (było głośno wtedy o nim, bo zaśpiewał wpadającą w ucho piosenkę „Mogę wszystko” i dołączył do bardzo popularnego saksofonisty i kompozytora Roberta Chojnackiego, autora przebojów, np. „Budzikom śmierć”). Chłopaki uśmiechali się ciut drwiąco, ale przyznali, że Maciek ma możliwości głosowe. Pamiętałem, że próbowałem coś tam jeszcze powiedzieć na jego obronę, w końcu to był kiedyś mój sąsiad z klatki schodowej, młodszy kolega, ale nie trzeba było, bo gadaliśmy jednak głównie o Dezerterze. Traf chciał, że przygotowując ten artykuł rzeczona gazeta w cudowny sposób się odnalazła, więc już nie muszę opierać się na mojej kulawej pamięci; wywiad nie zaskakuje, pytałem więc, czym – ich zdaniem – różniła się rzeczywistość lat 90. od tej sprzed dekady, którą „opiewali” w swoim głośnym kawałku, a oni mi odpowiedzieli: „szarość zmieniła się w kolory, ale są to kolory pozorne. W zasadzie, z czystym sumieniem możemy grać tę piosenkę i nadal się pod nią podpisywać”. Zapowiedzieli, że będą grać dopóty „dopóki będzie to miało sens”, a że zespół wciąż istnieje i nagrywa płyty, jak widać ma to sens – a patrząc na to, co się dzieje ze światem, chyba ma więcej sensu, niż kiedykolwiek. W którymś momencie Krzysiek Grabowski spytał: „Słyszeliśmy, że macie tutaj dobre garnki. Czy to prawda?” Potwierdziłem. Przykre, po 23 latach, które minęły od tej rozmowy, Dezerter wciąż gra, ale garnków już się w Olkuszu nie produkuje… Dezerter spał „na chacie” u Szyny, jak zresztą większość zespołów. Wiadomo, z reguły oszczędzano na czym się dało, na ogół też nie uzbierało się zbyt wiele kasy z biletów, więc jakieś tak drobne kwasy się zdarzały, ale generalnie wszyscy wyjeżdżali z Olkusza zadowoleni. Szybko więc „Czarny Piotruś” zyskały sobie w Polsce renomę, jako miejsce, gdzie warto wystąpić. Niespełna dwa tygodnie później, 12 kwietnia, w tym samym pubie pojawiła się warszawska kapela punkowa Post Regiment, zresztą dobrzy znajomi Dezertera, z którym przez trzy lata mieli próby „ściana w ścianę”, ten zespół był już po płytach „Post Regiment” (1992) i „Czarzły” (1996), a przed „Tragiedią wg Post Regiment”. Przed „gwiazdą” zagrały kapele Blow i Afront, o którym już wspomniałem. Jarek „Smok” Smak, jeden z założycieli Post Regimentu, na moje niebywale błyskotliwe zapytanie – „Jak wam się grało?”, odrzekł: „Czadowo, ale szkoda, że taka mała sala. No i vocal słabo było słychać. Czasem jednak jest wszystko dobrze słychać, a nie jest fajnie. A tu było fajnie. Zresztą to już drugi raz, jak tutaj gramy, bo byliśmy w Olkuszu jakieś półtora roku temu”. Relację z koncertu zakończyłem opowieścią o psie, który się w którymś momencie do mnie przypałętał; pamiętam, że chciałem się od niego uwolnić, ale gdy mi powiedziano, że to członek zespołu, spróbowałem i z nim …przeprowadzić wywiad. Pamiętam jeszcze, że piłem piwo z Adamem „Bufetem”, a potem, Bóg jeden wie, co było potem…

Grabaż i Pidżama Porno w „Czarnym Piotrusiu” (fot. autor)
Grabaż i Pidżama Porno w „Czarnym Piotrusiu” (fot. autor)

Z koncertu grającej ostrego punka Pidżamy Porno (mieli wtedy na koncie płyty: „Złodzieje zapalniczek”, „Futurista” i „Styropian”), który odbył się 14 kwietnia 1999 roku, też pisałem recenzję do „Przeglądu”, a w niej zamieściłem znamienny passus, że charyzmatyczny wokalista Krzysztof Grabowski (ksywa Grabaż – tak właśnie to się pisze, z błędem ortograficznym), jest niczym koło gospodyń wiejskich: śpiewa, tańczy i …pisze teksty” (choć, jak wiadomo, w wersji pierwotnej, to powiedzenie o KGW jest dość ordynarnie spuentowane). Pidżama była wtedy tuż przed nową płytą, z którą zresztą wkrótce ponownie się pojawiła w „Czarnym Piotrusiu”, ale o tym występie za moment. Wśród osób, którym zespół dziękował na okładce znalazł się rzecz jasna „Szyna” z Olkusza. „Czarny Piotruś” był podówczas matecznikiem olkuskiego zespołu Labre, w którym grali, właśnie Szyna, Emu (gitary, ten pierwszy też wokal), Arek (bas), Jacek (bas) i Mały (wokal), plus czasami jeszcze ktoś tam dołączał. Chłopaki mieli na koncie kasetę p.t. „Śmiać się czy płakać” (nagraną w składzie: Norbert „Pyniu”, Marek „Szyna”, Grześ „Emu”, „Zbyszek „Zbyniu” i Jacek „Dobromir”). Drukowałem okładkę do tego wydawnictwa – na risografie w urzędzie miasta. Mam ją do dziś, podobnie jak kasetę drugiego działającego w tamtym czasie olkuskiego punkowego zespołu – Odwetu p.t. „Symptom” (mieli odważne teksty, nawet dziś robią wrażenie: „Kościół to jest gówno, A nie żaden raj. Kościół chce mieć władzę, A ty na to sraj”; niestety, Marcin Skóra, twórca tej kapeli odebrał sobie życie). Na nielicznych koncertach, które Labre dało był szał, zwłaszcza gdy grali „Kałasznikowa” cover słynnej piosenki Gorana Bregovića, a grali ten kawałek nieźle, bardzo dynamicznie. Ich własne kompozycje też były ostre i miały mocne, wyraziste i bezkompromisowe teksty; może dla przykładu fragment kawałka pt. „Mięso”: „Chociaż uczą – nie zabijaj/ w domu, szkole i kościele/  Tutaj ciągle taki zwyczaj/ Żeby mięso jeść w niedzielę”. I jeszcze bardzo na czasie fragment kawałka zatytułowanego „Nienawidzę”: „Nienawidzę cię Polsko zgnębiona, podzielona, niewidzialna strona, nienawidzę” i może jeszcze  „Obrady”: „Co trzy godziny sejm ma obrady, to trzeba przeżyć, nie trzeba radzić. Obrady, obrady, nieważne sprawy, obrady, obrady, debaty nad niczym. Posłowie, posłowie światowej sławy, robią sobie z sejmu plac do zabawy”. 

Grabaż i Pidżama Porno w „Czarnym Piotrusiu” (fot. autor)
Grabaż i Pidżama Porno w „Czarnym Piotrusiu” (fot. autor)

23 czerwca tegoż samego 1999 roku miało miejsce – nie bójmy się tego słowa – historyczne  dla Olkusza wydarzenie – wystąpił w „Czarnym Piotrusiu” zespół Świat Czarownic. Koncert ów, jako jeden z pierwszych, odbył się na nowej scenie, w sali na zapleczu lokalu, na podeście zbitym z palet. I ten występ, jako suport, zaczęło Labre (skład był poszerzony o Magdę, która zagrała na akordeonie) – Smajli w recenzji z ich koncertu zaznaczył: „nie wypada mi źle napisać o nich, bo jeszcze przestaną mi stawiać piwo”. Dodał jednak tonująco, że ludzie się świetnie bawili, więc chyba nie było źle. Przy okazji złożył też życzenia Markowi i Anecie, którzy związali się węzłem małżeńskim. Brylewski z zespołem zagrali m.in. kawałki The Clash („Police in my back”), Kryzysu (np. „Ambicję”, „To nie to”), w między czasie zmuszeni byli naprawiać tzw. „kaczkę” (efekt do gitary), Brylu rozdawał czekoladki… Trwało to dwie godziny. I choć tłumów nie było, w zgodnej opinii uczestników był to bodaj najlepszy koncert w „Czarnym Piotrusiu”. Potem  Smajli nagrywał wywiad z Robertem Brylewskim. Świetnie się im gadało, tyle, że na kasecie nic nie było, bo Grzesiek nie włączył …sprzętu. Summa summarum problemu nie było, bo Smajli odtworzył rozmowę z pamięci. Całe szczęście wtedy jeszcze nie był na urwanym filmie. Smajli pytał Brylewskiego, kiedy Świat Czarownic nagra drugą płytę, a Brylu mu odpowiedział: „Gdybyśmy mieli kontrakt, pewnie byłaby już wydana. Ale poznałem cały ten showbizness od podszewki i nie boję się powiedzieć, że wszystkimi dużymi firmami płytowymi rządzą stare komuchy, na których ja w latach 80-tych plułem. Tak więc nie ma się co dziwić, że nie chcą z nami podpisywać kontraktów”. Dodał, że wydadzą album sami, albo w którejś z małych firma, jak np. „Antena Krzyku”. Gdy Grzesiek zapytał go o porównanie sytuacji punk rocka z lat 90. z tym z lat 80., usłyszał, że „jest dużo gorzej, panuje chaos”. Brylu podkreślał, że w punku „brakuje indywidualności i powielane są stare pomysły”. Śmiał się z nazwy „Kato-polo”, której w jednym z pytań użył Smajli. Wyznał, że z zespołem Armia zerwał, gdy panowie zaczęli grać kawałki z solówkami jak Metallica. Zapowiedział też, że powstaną nowe piosenki „Brygady Kryzys”, co zresztą się ziściło, zespół reaktywował się w 2003 r., zagrał kilka koncertów, miał nawet wydać album „Eurocrisis”, który jednak z niewiadomych przyczyn nigdy się nie ukazał. Zrobiłem im wtedy, w „Czarnym Piotrusiu” wspólną fotę – jakiś taki wymizerowany i jakby nostalgiczny Brylewski, a obok, wiadomo, roześmiany od ucha do ucha Smajli. Smutne, że Robert Brylewski, legenda polskiej muzyki rockowej, człowiek instytucja, muzyk zespołów: Brygada Kryzys, Izrael. Armia, Falarek, 52Um (grał w nim z olkuszaninem, gitarzystą i lekarzem Konradem „Radkiem” Januszkiem) zmarł niedawno, i to w wyniku pobicia przez jakiegoś recydywistę. Zdjęcie Bryla i Grześka znalazło się w kwartalniku „Afront”, przy tekście wspomnieniowym o zmarłym muzyku, który napisał Jarek Nowosad.               

Grabaż i Pidżama Porno w „Czarnym Piotrusiu” (fot. autor)
Józek czyli Przemek gościnnie na wokalu podczas koncertu Pidżamy Porno.

Kolejny raz Pidżama Porno z Grabażem i Labre zagrali 12 października 1999 r. Smajli relacjonował wtedy, że Pidżama zagrała: „równo, melodyjnie, czadowo, czyli jak mają w zwyczaju (…) wszystkie ich najbardziej znane hiciory. Nie zabrakło „Wniebowziętych”, „Odlotowej Doroty”, oraz „Ezoterycznego Poznania”. Ale kulminacja nastąpiła niewątpliwie przy „Pasażerze” (kawałek Iggy Popa – dop. OD)”. Fakt, pamiętam, że pogo – czyli tradycyjny punkowy taniec-obijaniec – było mocne, zresztą zrobiłem wtedy sporo zdjęć z tego szaleństwa. W wywiadzie, jakiego Grabaż udzielił Smajliemu, wokalista Pidżamy snuł opowieść, jak to chętnie przyjeżdżają do Olkusza, bo jest  tu „sympatycznie, ekscentrycznie, hipnotycznie”, ale także dlatego, że mając trasę po południowej Polsce jego zespół miał zapewniony nocleg w Olkuszu, wiadomo, u Marka „Szyny”. Smajli wypytywał Grabaża o jego pracę w radiu, o teksty, ale w pewnym momencie wokalista wspomniał, że już długo nie będą grać, bo mają plan „aby nagrać tylko jeszcze jedną płytę i sobie ją wychować. Bo z płytami jak z dziećmi i trzeba je zrobić, urodzić i trochę odchować.” Na koniec zalecił czytelnikom „Przeglądu”: „Noście włosy”. Smajli, zwieńczając pogawędkę, dorzucił, że po koncercie odbyła się impreza, podczas której przekonał się, że kolesie z Pidżamy są „sympatyczni”. Dodał jeszcze,: „Szczególnie pozdrawiam Kozaka” i , jak to on, nie licząc się z opiniami, uzupełnił informację o szczegóły organizacyjno-kondycyje: „wszystko skończyło się gdzieś koło północy i …cholera znów film zerwany”. Film może i zerwany, ale kaseta się wtedy nagrała, a nie tak jak przy okazji pamiętnego wywiadu z Brylewskim. 

Mały czyli wokalista Labre .
Labre

12 listopada w „Piotrusiu” zagrał zespół Negatyw z Mysłowic, który później zrobił sporą karierę (nagrali pięć płyt studyjnych, byli nominowani do Fryderyków, a trasę koncertową odbyli nawet po Chinach); wtedy zdawali mi się podobni do ich bardziej doświadczonych kolegów z zespołu Artura Rojka (Myslovitz). Pamiętam również, że ten zespół niedługo później zagrał w Baszcie. Obok Negatywu w „Czarnym Piotrusiu” wystąpił też Fatal Error z Bukowna, który wcale gorzej nie wypadł,  ale on kariery nie zrobił. Z kolei 22 listopada pamiętnego roku 1999 na scenie w „Czarnym Piotrusiu” wystąpił Sweet Noise z nową płytą „Koniec wieku”; jako że za muzyką metalową nie przepadam, relację z występu zrobił dla „Przeglądu” Łukasz Czyż; w rozmowie z wokalistą i liderem zespołu Piotrem „Glacą” Mohamedem (muzyk ma sudańskie korzenie) dziennikarz usłyszał, że Olkusz to „ładne okolice, ciekawi ludzie”. Kapela oprócz kawałków z premierowego krążka zagrała też hity z pierwszej („Respect”) i drugiej płyty (kulminacją koncertowego szaleństwa był kawałek „Bruk”, właśnie z płyty „Getto”); w którymś momencie musiała interweniować „piotrusiowa” ochrona, ale siary nie było. Zespół mógł być chyba zadowolony z występu, bo w pubie było około sto osób, co w ciasnym „Czarnym Piotrusiu” musiało robić wrażenie. Po dwugodzinnym koncercie Sweet Noise rozdawał autografy i pił piwo z fanami; muzycy – jak pisał korespondent – okazali się ludźmi „skromnymi, pełnymi ciepła, a przede wszystkim pozbawionymi tzw. gwiazdorstwa”. W sumie trudno sobie wyobrazić, by jakikolwiek zespól popadł w samozachwyt po występie w tym miejscu – przecież „Czarny Piotruś” to nie była paryska Olimpia!

Kaseta zespołu Labre (fot. archiwum „PO”)
Kaseta zespołu Odwet (fot. archiwum „PO”)

W grudniu tegoż samego roku zagrali tam jeszcze reprezentanci crust-punka, czyli jego najmocniejszej odmiany, zespoły Hekatomba (z wolbromskiego anarcho-syndykatu), o których Grzesiek „Smajli” napisał, że „robienie koncertów wychodzi Wam o niebo lepiej niż granie muzyki”, Mass Slaughter z Brzegu (bas i perkusja przywodziły recenzentowi na myśl Diosorder: „niestety całą motorykę muzyki położyli wokaliści”), bytomski Let T@lk Stones („Wypierd na miarę starego Napalm Death”) i na zakończenie spóźniona Dysmorfofobia z Warszawy („chyba każdemu w pubie szczęka opadła. Nikt się nie spodziewał takiego kopa. Przesterowana gitara oraz gostek grający na beczkach po oleju, kawałkach blach oraz sprężynach… Dla mnie Dysmofofobia to najciekawsza kapela krajowa jaką ostatnio słyszałem …skrzyżowanie Neurosis z Einsturzende Neubauten”).  Na koncercie zjawił się nawet popularny Wołu z Nikt Nic Nie Wie (nieistniejące już niezależne wydawnictwo muzyczne) z objazdowym sklepikiem z płytami, którego znaliśmy z koncertów w dużych miastach, a tu proszę, wtedy pojawił się nawet w olkuskim pubie.

Długa z plakatem Pidżamy Porno w „Czarnym Piotrusiu”

Niestety, wokół „Czarnego Piotrusia” tlił się konflikt, bo klub denerwował okolicznych mieszkańców. Niemal za każdym razem, gdy był koncert lokatorzy bloków przy ul. Korczaka dzwonili na Policję albo Straż Miejską nalegając na interwencje, bo jest głośno, niebezpiecznie. Nie przeczę, różnie to wyglądało. Był np. problem z ubikacją – po prostu kolejki się robiły. Dlatego nie zdziwiło mnie, gdy kiedyś w „Przeglądzie”, w tekście Pawła Zielińskiego pt. „Olkusz po zmroku”, w którym Paweł relacjonował kilkugodzinny patrol Straży Miejskiej, znalazł się następujący – nomen omen! – ustęp: „Parę minut po godzinie 19.00 radiowóz został wezwany przez mieszkankę bloków w okolicy pubu Czarny Piotruś na ul. Króla Kazimierza Wielkiego, gdzie odbywał się koncert punkowy (grały Pidżama Porno i Labre – patrz wyżej – dop. OD). Jadąc zauważyliśmy bezpruderyjnego chłopca, który wyszedł z baru, chyba specjalnie po to, aby oddać mocz na jego elewację. Strażnicy pouczyli młodzieńca o niestosowności takiego zachowania. Prawie równocześnie ukazało się mym oczom ciekawe zjawisko. Otóż z pubu, gdzie jak wiadomo podawany jest alkohol, zaczęła czmychać prawdziwa fala ludzi, którzy zmierzali do znajdującego się po przeciwnej stronie ulicy sklepu z artykułami monopolowymi (w drewniane budce, która stoi do dziś, ale monopolu już w niej dawno nie ma – dop. OD), gdzie po zakupieniu wiadomych trunków wracali z powrotem na koncert. No cóż, pewnie to taki nowy obyczaj, że napoje każdy sam przynosi we własnym zakresie!” (PO, nr 15/200,1999 r.). Dodajmy, że nie wszyscy okoliczni mieszkańcy narzekali; przez siatkę, obok „Czarnego Piotrusia” mieszkał perkusista Jacek, któremu raczej takie sąsiedztwo nie przeszkadzało. Nie ma w cytowanym powyżej artykule wzmianki, by ktoś z uczestników koncertu trafił do izby wytrzeźwień, aczkolwiek pamiętam, że takie historie się zdarzały, co było post factum szeroko komentowane, wszak za taką przejażdżkę do Jaworzna i nocleg tamże, trzeba się było liczyć z niebagatelnym wydatkiem rzędu 216 złotych. O tym, jak żywe było wtedy życie kulturalne w olkuskich lokalach, niech świadczy fakt, że w ten sam wieczór odbywał się też koncert w „Baszcie”, o czym informował nasz niestrudzony reporter w artykule, na który już się powoływałem. Wprawdzie nie nazwy zespołu, który wystąpił na letniej scenie Baszty (ale ja wiem, bo sprawdziłem, że to był grający transowe reggae częstochowski Habakuk – dop. OD), podał wszelako wiadomość o jakiejś bójce, która miała miejsce w okolicy tej kawiarni.

Zespół Hekatomba na scenie w „Czarnym Piotrusiu” (fot. archiwum „PO”)
Zespół Hekatomba na scenie w „Czarnym Piotrusiu” (fot. archiwum „PO”)

Niestety, w kontekście „Czarnego Piotrusia”  mówiło się również o narkotykach, które w Olkuszu, w latach 90. były dość łatwo dostępne. W końcu Kraków i Katowice są blisko, a w nich popularne lokale (np. w Krakowie popularna była „Truskawka”), gdzie można było bez większego trudu nabyć miękki i twardy towar. Co znamienne, Olkusz, jego okolice uważane wtedy były za zagłębie maku i konopi indyjskich. Rolnicy często je uprawiali udając, że się same zasiały  (rekordzista utrzymywał, że zasiało mu się w ten sposób …16 arów): w samym tylko 1998 roku w woj. katowickim, w którym wtedy się znajdowaliśmy, wykryto 70 opraw maku, z czego 50 było w okolicach Olkusza, w tym samym roku zlikwidowano w Olkuszu jedną wytwórnię tzw. kompotu (ze słomy makowej). Ciekawostka, piszący wtedy o narkomani na łamach „Przeglądu Olkuskiego” Paweł Zieliński wspomniał o słynnym tzw. gramie olkuskim, który stosowano przy sprzedaży amfetaminy (ów gram zawierał od 500 do 600 miligramów tej substancji i kosztował 60 zł, czyli dwa razy tyle co szuflada, to jest pudełko z zapałek pełne marihuany, albo dwie pastylki extasy – tzw. byki). Faktem jest, że narkomania była wtedy dużym problemem, teraz też jest, ale chyba się o niej mniej mówi niż kiedyś. Szczerze pisząc,  co do narkotyków, to proszę mi wybaczyć, ale jako nie korzystający z tego typu używek, nie czuję się władny do autorytatywnego stwierdzenia, że w „Czarnym Piotrusiu” zażywano narkotyki, zwłaszcza twarde. Trawkę ktoś czasem przed wejściem zapalił, bo to się czuło, owszem, albo że ktoś exstasy łyknął, ale generalnie punkowcy woleli się urżnąć piwem, przynajmniej olkuscy, choć fakt, zdarzali się tacy z tego grona, którzy popadali w ów zgubny nałóg i zmarli, dość wspomnieć ś.p. Czajnika. Ale to raczej był wyjątek, fakt, śmierć zebrała w naszych szeregach krwawe żniwo, nie ulega wątpliwości, ale to były tragiczne odejścia, które nie wiązały się z narkotykami: Kot – nie wiem do dziś czy w tą nieszczęsną zimę, gdy umarł, to zamarzł, czy miał jakąś wadę serca i to ona go zabiła, Ogór zginął w wypadku samochodowym, bo śpieszył się na szychtę do kopalni i zaliczył czołówkę ze śmieciarką, Stefek, górnik strzałowy, zginął w wypadku w kopalni, od ładunków, które wybuchły mu w rękach, zaś Szyna, o którym tyle tu napisałem, pożegnał się z życiem jadąc rowerem, gdy w Belgii rozjechał go samochód, który – nie wiem, czy przypadkowo – wtargnął na ścieżkę rowerową. Śmierć Szyny oznaczała w konsekwencji także ostateczną śmierć „Czarnego Piotrusia”, choć ten koniec zaczął się już wcześniej, w momencie, gdy Marek wyjechał za pracą na Zachód. Koncerty się skończyły, skończyła się też cierpliwość właścicieli, którym lokal zaczął przynosić straty. Zwinęli więc interes, a w budynku zainstalowała się hurtownia papierosów.  

Zespół Dysmorfofobia (fot. archiwum „PO”)

Wiele knajp i pubów w Olkuszu zniknęło i szczerze mówiąc mało kto, czy zgoła nikt, po nich nie płacze, bo przecież świat nie znosi pustki, na miejsce jednej knajpy, gdzie leją piwo, pojawia się inna, ale jednak „Czarny Piotruś” był wyjątkowy, drugiego takiego miejsca w Olkuszu nie było i już chyba nie będzie; minęło prawie 20 lat i ten pub wciąż jest wspominany z sentymentem, czy wręcz rozrzewnieniem. Gdy się zastanawiam nad tym, co napisałem, zaczynam uzmysławiać sobie, że właściwie do „Czarnego Piotrusia” chodziło się wyłącznie wtedy, gdy odbywały się tam koncerty, bo tak na co dzień siedziało tam mało ciekawe towarzystwo, ale mimo to nie potrafię wykrzesać w sobie jakiś negatywnych skojarzeń związanych z tym miejscem; z perspektywy lat właściwie nie pamiętam wad tego lokalu, może poza jedną, wspomnianym już kłopotem ze skorzystaniem z ubikacji, choć i ta okoliczność miała swoje plusy; zdarzyło mi się kiedyś rozmawiać z – jak sądziłem – nieznaną mi dziewczyną, która nagle wyprowadziła mnie z błędu „Ależ my się znamy!”. Próbowałem przypomnieć sobie, w jakim to było entourage, ale niestety nie pamiętałem; a ona na to, śmiejąc się radośnie: „Jak to, nie pamiętasz? Poznaliśmy się w „Czarnym Piotrusiu”, w kolejce do kibla!”. A tak swoją drogą – to były cudowne i spokojne czasy – obecne, jakże paskudne – nawet się do nich nie umywają.    

Robert Brylewski i Grzegorz „Smajli” w „Czarnym Piotrusiu”, zdjęcie z „Afrontu” nr 5 z 2018 r.

Suplement do cz. 1.

Pisząc o „Dwójce”, czyli restauracji Popularna w Olkuszu, przy ul Augustiańskiej niezwykle symptomatyczne uzupełnienia dodał na popularnym medium społecznościowym Zbyszek Barański, znany i lubiany olkuski ratownik medyczny; treści, które przekazał, są warte zanotowania także w tym miejscu:

„U Bobra pierwsi bywalcy pojawiali się ok. 9 rano. Jest godzina ok.16 – dyspozytorka wręcza mi kartę ze słowami – Jedziecie do ,,Bobra”.  – Co się stało?  – pytam. Ze zgłoszenia trudno się było połapać, ale podobno jeden nie chce pić piwa i tego z 9 rano nie skończył. Sygnały i w drogę. W rogu knajpy siedzi gość, głowa zwieszona, palce trzymają uchwyt kufla. Po wstępnych oględzinach – trup i to w pełnym stężeniu pośmiertnym. Czyli od rana nieboszczyk był klientem tej zacnej mordowni. Szacun – przez parę godzin nikt go nie zaczepił, a przyzwyczajona pani kelnerka nawet nie zauważyła, że piwa nie ubywa. Zrobiła się awantura, że zacząłem wywalać smakoszy z lokalu, a oni piwa nie skończyli. Uffff.”

Nieoceniony Zbyszek zapodał też anegdotę o słynnej „Olkuszance” z osiedlu Pakuska:

„Teraz Olkuszanka – chyba ksiądz zwariował, siedzi w sutannie za barem nawalony jak stodoła i wali piwo za piwem. Na miejscu kontakt utrudniony, ale jest. Panie, ktoś pan jest? Po długim wywiadzie dochodzę do sedna. Szanowna bogobojna małżonka prała i prasowała sutanny księdza. Pod nieobecność żony, mąż wrócił z ,,fuchy”, uwalony jak to na budowie. Chcąc walnąć piwo w celu zwieńczenie dnia, jakoś tam się opaplał w wodzie. Szuka ubrania, a tu wszędzie wyprasowanie w kanteczkę jedynie sutanny, jego ubrań brak. A co mi tam panie, rzekł. Czyste? Czyste! Więc się zestroiłem i dawaj na piweczko. Po latach się dowiedziałem, że ten występ skończył się rozwodem. Taki ci to ten nasz Olkusz jest.”

Dziwna sprawa, ale kompletnie zapomniałem, że we wspomnianej „Dwójce” czyli „U Bobra” zatrudniona była, jako bufetowa, moja babcia Janina, a po niej, gdy z przyczyn osobistych zrezygnowała z pracy, jej młodsza siostra, ciocia Krysia. Jak pamięta mój ojciec, Stanisław (jak to w Olkuszu powszechnie było przyjęte zwany drugim imieniem, czyli Bogdan), w tej knajpie często urzędowali dwumetrowy były marynarz Benek Ślęzak, z wujkami Stefkiem Kokoszką (fryzjerem, mężem cioci Krysi) i Marianem Dudkiem (masarzem, jego rodzina miała rzeźnię koło parku na Czarnej Górze, on z kolei był mężem starszej siostry mojej babci, cioci Władzi); panowie – jak to mówią – za kołnierz nie wylewali. Ciocia Krysia później prowadziła – że tak powiem – własny wyszynk alkoholu, w którym można się było zaopatrzyć w wódkę po wolnorynkowych cenach, ale za to jej interes czynny był właściwie całą dobę, nawet w dni ustawowo wolne od pracy; z oczywistych powodów cieszył się  więc ogromną popularnością, a że był blisko domu kultury, to wśród klienteli nie zabrakło całej wierchuszki artystycznej czasów późnego PRL-u. W jego funkcjonowaniu nie przeszkadzała nawet bliska lokalizacja komendy MO, co więcej milicjanci byli najlepszymi klientami cioci… Ale odbiegłem od tematu.  

„Pod Kasztanem” czyli „Jedynka”, lata 70-te (fot. archiwum „PO”)

Z kolei wspominając o działającej przy rynku knajpie „Pod Kasztanem”, nie wspomniałem, że była zwana „Jedynką” (dlatego „Popularną” ochrzczono mianem „Dwójki”). Były w niej dwie sale, w pierwszej po prostu wpadało się, żeby wypić. W głębi lokalu była druga sala, dla tzw. lepszych gości, gdzie można było zjeść obiad i przy tym też, ma się rozumieć, golnąć. Tata pamięta świetnie, że wśród bywalców lokalu było dwóch znanych furmanów – Spyra, który pochodził bodaj z Żurady, i Kluczewski z Mazańca; rodzic świetnie pamięta, że mężczyźni zostawiali fury na placu przy ul. Szpitalnej, tam gdzie dziś parkuje karawan Pana Kostulskiego, szli pić „Pod Kasztanem”, a gdy wracali, zwalali się na fury i momentalnie zasypiali. Mimo zamroczenia alkoholowego nie mieli problemu z trafieniem do domów, bo ich szkapy doskonale znały drogę i bez pomocy właścicieli wiedziały jak tam dojechać. Nikt, żadne służby porządkowe ich nie zatrzymywały, bo nie było takiej potrzeby. Takie to było ludzkie czasy…

0 0 votes
Article Rating
Subskrybuj
Powiadom o
1 Komentarz
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Grzegorz Rogalos
4 lat temu

Bardzo fajne wspomnienia ,przypomniał pan dobre stare czasy i bardzo fajnych ludzi ktorych juz nie ma.Czaarny Piotroś pozdrawia.