„Ponieważ uważał, że każda przestrzeń ograniczona czterema ścianami jest grobem albo pułapką, wolał przemierzać otwarte, jałowe połacie” Bruce Chatwin „Wicekról Ouidah”
Czasem pytają tych, którzy chodzą w wysokie góry, dlaczego tak ryzykują? „Po co wspinacie się na te diablo niebezpieczne, zabójcze szczyty?” – pytają ci, dla których największym ryzykiem jest zjedzenie przeterminowanego o dzień jogurtu. Zwykle odpowiadają: „Bo są!”. A gdy ich pytają: „Czy nie boicie się śmierci?” Odpowiadają śmiechem i słowami: „Wolimy spłonąć niż spróchnieć”.
Ostatnio o wszystkim, co się dzieje wśród przyjaciół i znajomych, najwięcej można się dowiedzieć z mediów społecznościowych. O dziwo jednak o śmierci Piotra dowiedziałem się przez telefon. Zadzwonił Wojtek, Jego szwagier i powiedział krótko: „Piotr nie żyje. Znałeś Piotra?!”. „Tak, znam!” – potwierdziłem, ale nie użyłem czasu przeszłego, bo nie przeszedł mi przez gardło. Dopiero gdy na Facebooku pojawiło jego czarno-białe zdjęcie i komunikat Jego przyjaciół, dotarło do mnie, że to prawda, Piotr umarł: „… odszedł nasz Wielki Przyjaciel, współzałożyciel Stowarzyszenia Speleoklub Olkusz – Piotr Wiencek. Informujemy wszystkich o tym z ogromnym żalem i bólem serca… Składamy wyrazy współczucia Rodzinie i bliskim. Piotr był Człowiekiem wyjątkowym, a każdy, kto miał szczęście przebywać w Jego towarzystwie, przekonał się o tym nie raz. Miał dystans do siebie i do otaczającego Go świata, nigdy nie stwarzał niepotrzebnych problemów, a wszystkie prostował jednym, krótkim zdaniem…”.
Wiedziałem, że Piotr jest ciężko chory, ale – jak to mam w zwyczaju – nie wierzyłem, że to się może źle skończyć. Nigdy nie wierzę, ale w przypadku Piotra wszystko mi mówiło, że akurat On tym bardziej sobie poradzi! Piotr to przecież twardy gość! Nic Go nie pokona! – tak sobie pomyślałem, kiedy dowiedziałem się od Darka Rozmusa, że Piotr jest chory.
A tymczasem w ostatni piątek sierpnia stałem w tłumie pod kaplicą cmentarną w Olkuszu, na nabożeństwie żałobnym, by chwilę później w długim kondukcie odprowadzić Go na miejsce wiecznego spoczynku. Tak się właśnie mówi: „wieczny spoczynek”. Ale to określenie zupełnie mi do Niego nie pasuje. Nie wiem, jak On tam wytrzyma, w tym samym miejscu, On, który był na ośnieżonym szczycie McKinleya, na Aconcagui, na Elbrusie, wpatrywał się w wzburzone fale Morza Północnego, Zatoki Biskajskiej…!
Wracaliśmy z pogrzebu ze znajomymi i rozmawialiśmy o Piotrze. Wszyscy podkreślali jedno: to był bardzo porządny facet. Można było z nim pogadać, napić się wódki i zawsze, zawsze można było na niego liczyć. Przypomniałem sobie moje własne doświadczenie, kiedy Piotr mi pomógł, a właściwie pomógł Olkuszowi wyjść z twarzą z pewnej historii, która – gdyby nie On – zakończyłaby się sromotą. To było grubo ponad dekadę temu. Z grupą znajomych działaliśmy wtedy w Stowarzyszeniu Kulturalnym „Brama”. W ramach naszych działań było także dbanie o zabytki, w tym te pozostawione przez dawnych obywateli Olkusza narodowości żydowskiej. Tak się złożyło, że na przełomie lat 80/90 wywieziono z Olkusza do restauracji osiem macew żydowskich ze starego kirkutu przy ul. Kolorowej. Miasto dało zgodę na wywózkę, a potem o nich zapomniało, czy nie chciało pamiętać, dość powiedzieć, że ówczesny konserwator jakoś niewiele robił, żeby zabytkowe płyty nagrobne (niektóre z początku XVII wieku) wróciły na swoje miejsce. Kiedyś wreszcie podjechaliśmy pod zakład kamieniarski, hen, pod Kielcami, w którym płyty miały być naprawione. Zakład był zamknięty na cztery spusty, właściciel uciekł przed dłużnikami, a macew ani widu, ani słychu. Dopiero gdzieś za murem, w wysokiej trawie znaleźliśmy jedną XVII-wieczną tumbę, obok macewę i kawałek XIX-wiecznego nagrobka. To było wszystko, co zostało. Ale byliśmy samochodem osobowym użyczonym przez miasto, więc nie było jak wziąć ważących setki kilogramów nagrobków. Wróciliśmy do Olkusza z niczym. Czas naglił, a ja zastanawiałem się, kto może pomóc, bo miasto dalej było nierychliwe. Wtedy zgadałem się z Piotrem. To chyba nawet przy piwie się odbyło; tak, czasami ważne sprawy się przy nim załatwia, więc nie strofujmy tak bardzo tych, którzy lubią się piwa napić. Piotr lubił, i wiem, że to przy piwie dogadywali się z przyjaciółmi co do szczegółów wypraw na morza czy zdobywania szczytów. Piotr powiedział: „Olgerd, nie ma problemu. Załatwię Stara z dźwigiem, przywieziemy je do Olkusza”. Wiedziałem, że gdy Piotr to mówi, to już właściwie sprawa jest załatwiona. Wziął ciężarówkę ze swojej firmy, Grani, gdzie był wiceprezesem i głównym księgowym (zajmują się m.in. wyburzaniem obiektów, w tym kominów – filmy z tych efektownych działań cieszą się dużą oglądalnością w Internecie). I tak się stało. Był wóz ciężarowy i Piotr w swoim samochodzie. Na miejscu wszystko poszło sprawnie: „ładunek” został umieszczony na pace i przywieziony do Olkusza, a tu złożony na parkingu za Urzędem Miasta. Chcieliśmy zwrócić chociaż za paliwo. Obruszył się. Powiedział: „Daj spokój. Widziałem, jak wam na tym zależy. A poza tym nie robicie tego dla siebie”. Poprosił tylko o jedno: „Może nie nagłaśniaj, że wam pomogłem. Nie ma się co chwalić”. Dotrzymywałem słowa przez kilkanaście lat, ale myślę, że teraz Piotr nie miałby już do mnie pretensji za wyjawienie tajemnicy o jego zasługach.
Przez kilka lat Piotr prowadził Klub Globtrotera. Na ogół spotkania odbywały się w Miejskim Ośrodku Kultury, ale parę razy impreza gościła w Galerii BWA, gdzie pracuję. Podczas spotkań odbywały się prezentacje slajdów z wypraw podróżników, którzy opowiadali, gdzie to nie byli i czego nie widzieli. Zazwyczaj przychodziły tłumy. To właśnie tam ostatni raz widziałem Piotra, i nawet umawialiśmy się na piwo. Pomyślałem wtedy, że pewnie w końcu się złamię i spytam, czy by mnie nie zabrał na którąś z wypraw, kiedyś przecież mi proponował…
Patrzę na jego zdjęcie autorstwa Tomasza Witeckiego. Widzę na nim człowieka szczęśliwego, który brał z życia całymi garściami, ile tylko się dało; człowieka, który miał wspaniałą rodzinę: Basię, dzieci, wnuków, i grono wiernych przyjaciół; wreszcie człowieka, który zrealizował bardzo wiele ze swoich marzeń. Ilu z nas będzie tak mogło pomyśleć, gdy przyjdzie nasza chwila?! Szkoda wielka, że nie mógł być z nami dłużej. Najwidoczniej komuś tam, na górze, ponad tymi szczytami, które Piotr osiągnął, był bardzo potrzebny… Żegnaj, Piotrze.
*
Tekst odczytany przez syna podczas pogrzebu:
„Piotr Wiencek, syn Genowefy i Erwina, urodził się 58 lat temu w Jaworzu. Miał siostrę Janinę i brata Józefa. Po ukończeniu Liceum Ogólnokształcącego w Bielsku Białej wyjechał do Krakowa, na studia w Akademii Górniczo-Hutniczej. Tam poznał swoją żonę Barbarę, z którą miał dwoje dzieci: Dominikę i Mateusza. Razem doczekali się czwórki wnuków: Jakuba, Andrzeja, Zofii i Jerzego.
Od wczesnej młodości zafascynowany górami, znał doskonale Tatry, pracował jako przewodnik tatrzański. W dorosłym życiu brał udział w wielu wyprawach na szczyty Europy, Azji, Afryki i obu Ameryk. Był wieloletnim czynnym członkiem Speleoklubu Olkusz, wielu młodym ludziom pokazał, jak wspaniałe są góry i jaskinie.
Pod koniec życia pokochał morze. Jako sternik morski uczestniczył w wielu rejsach po ukochanym Bałtyku oraz innych morzach i oceanach. Kilka rejsów poprowadził jako kapitan.
Był prawym i dobrym człowiekiem, miał wielu przyjaciół, nigdy nikomu nie odmówił pomocy, zawsze można było na niego liczyć. O życie walczył osiemnaście miesięcy, do końca się nie poddawał, miał wiele planów na przyszłość. Zawsze wygrywał, przegrał tylko z chorobą”.
Na zdjęciu. Piotr Wiencek, fot. Tomasz Witecki