Mijają 72 lata od tego czasu. Wojna miała się ku końcowi. Był styczeń 1945 roku, wojska radzieckie wkraczały na Ziemię Olkuską. Coraz mniej wśród nas ludzi, którzy pamiętają te chwile. Dlatego tak cenne są świadectwa tamtych czasów, zwłaszcza od bezpośrednich uczestników, od tych, którzy widzieli, przeżyli. Odwiedził mnie niedawno Pan Zygmunt Zawisz, olkuszanin, który miał ze sobą stronę z gazety sprzed ponad pół wieku. Pan Zygmunt uznał, że może mnie ona zainteresować. Niemal w całości zajmuje ją reportaż Elżbiety Sarnik, podówczas trzynastoletniej dziewczynki, mieszkanki Jaroszowca, który opowiada o okupacji niemieckiej w tej miejscowości, aż po jej ostatni akord – wejście Rosjan. Nie znałem tego tekstu, ale od razu dostrzegłem jego walory: plastyczność opisu, dużo mało znanych szczegółów okupacyjnych i literackość zapisu. Nie dziwi więc fakt, że tekst ów zdobył w dwudziestą rocznicę końca II wojny światowej nagrodę w konkursie TRZZ (Towarzystwo Rozwoju Ziem Zachodnich – organizacja społeczna działająca w latach 1957-70) i „Gazety Robotniczej” (lokalny dziennik wydawany od końca 1948 r. na Dolnym Śląsku, organ Komitetu Wojewódzkiego PZPR we Wrocławiu). Dzięki p. Zygmuntowi skontaktowałem się z 85-letnią dziś Autorką reportażu, która mieszka na Dolnym Śląsku; prosiła, by nie podawać jej obecnego nazwiska, woli występować pod panieńskim i oczywiście uhonorowałem jej życzenie. Zresztą pisząc na gorąco swoją opowieść tak się nazywała i zapewne jako Sarnik jest znana najstarszym mieszkańcom Jaroszowca. Autorka dużo mówiła o emocjach, jakich wtedy doznawali oswobadzani mieszkańcy osady: „Jako dziecko to przezywałam. Dla nas to było wyzwolenie. Pamiętam gestapowców z Jaroszowca, to było gestapo oświęcimskie, Grytz, Hubert, Blaszko… Gdy widziałam, jak Niemcy uciekają, to szczęście człowieka aż rozpierało. Chłopaki wołali: „Ruskie idą!” Oni, ci zmęczeni, wymizerowani żołnierze, młode chłopaki, uśmiechnięci, brali nas na ręce. Cieszyliśmy się i wariowaliśmy z radości. Ja zawsze będę powtarzać, że to było wyzwolenie, choć teraz politycy różnie o tym mówią.”
Autorka opowiadała mi też, jak ciężki to był czas: „Palił się las pod Jaroszowcem, bo Niemcy go podpalili. Tam były magazyny pełne żywności: tony cukru, mąka, rodzynki. Ludzie byli głodni, ryzykując życie wyciągali z ognia jedzenie”. Wspomina, że nie wszyscy Niemcy zdołali uciec przed Rosjanami: „Jeden Niemiec z sanatorium schował się w trociniaku. Rosjanie zrobili sito z tego trociniaka.” Spisane wtedy przeżycia wysłała dwadzieścia lat później na konkurs „Gazety Robotnicze”. Dostała II nagrodę. Poza faktem, że tekst został wydrukowany, otrzymała jeszcze należną wierszówką. Gdy wysyłała swój reportaż podpisała go godłem „Sarenka”, bo tak ją zwano w Jaroszowcu: „Mnie nazywali Sarenką, bo podczas wojny latałam po lasach, jak sarenka, zbierałam jagody, grzyby, wszystko, co można było w tych czasach głodu zjeść”. Już nigdy więcej niczego nie opublikowała. A szkoda, bo – jak sama utrzymuje – pamięta tyle, że mogłaby z tego powstać książka. Zapytana przeze mnie, czy jednak nie pokusiłaby się o spisanie wspomnień, wykluczyła taką możliwość. Szkoda. Na szczęście mamy Jej tekst sprzed 52 lat. Zapraszam do jego lektury. Pani Elżbiecie Sarnik wyrażam wdzięczność za zgodę na druk Jej opowieści, Panu Zygmuntowi Zawiszowi bardzo dziękuję za udostępnienie dokumentu i kontakt z Autorką.
W niewielkiej osadzie
(Mój pierwszy dzień wolności)
JAROSZOWIEC. Mała osada jakby przypadkiem rzucona między lasy i pagórki na drodze z Rabsztyna do Klucz. Jest rok 1945 – styczeń. Po polach hula mroźny wiatr. W osadzie wszyscy się znają od dziada pradziada. Bieda wygląda tu z każdej chałupy. Przed wojną mieszkańcy pracowali w Fabryce Papieru w Kluczach, w Olkuszu lub w miejscowym tartaku. Dla młodzieży nie było żadnych perspektyw, młodzi wędrowali „w Polskę” – jak to się wówczas mówiło. Jadło się różnie; w lato zupy jagodowe i pierogi z jagodami, a w zimie „fitki” (zupa ziemniaczana). Właściwie trudno było powiedzieć czym Jaroszowiec był: wsią czy osadą. Większość domów była murowana.
Kiedyś było tu lepiej. W oparciu o istniejące bogate złoża wapienia i piasku pobudowano tutaj rozległą hutę szkła z własną bocznicą kolejową. Ludzie mieli pracę i chleb na miejscu. Właściciel postawił na terenie fabrycznym okazałą jak na taką osadę kamienicę, zwaną teraz szumnie „pałacem”. Było własne ujęcie wody, ba, nawet kort tenisowy. Dobre to były czasy… Dziś pozostały tylko resztki murów i pieców fabrycznych owa kamienica, no i wspomnienia.
Teraz trwała jeszcze walka, a właściwie końcowe jej akordy. Zaraz po wybuchu wojny w 1939 roku niemieckie kolumny pancerne szybkimi atakami zajęły całe Krakowskie. Utworzono Generalną Gubernię, a Jaroszowiec włączony został do wielkiej Rzeszy. Niedaleko w lasach przebiegała właśnie granica, Olkusz stał się więc miastem „granicznym”. W Jaroszowcu co lepsze budynki, a więc przede wszystkim ów pałac i kilka mniejszych murowańców, zajęła niemiecka straż graniczna. Jaroszowiec awansował, mimo woli oczywiście, do roli „miasta garnizonowego” dla oddziału Grenzschutzu, jednocześnie osada stała się punktem wypadowym dla przemytników. Bywali tu czasem incognito partyzanci.
Dla Jaroszowca, podobnie jak i dla całego okupowanego kraju, zaczęły się ciężkie czasy. Nie było z czego żyć. Co młodszych zabierano na roboty w głąb Reichu. W pogoni za jedzeniem, mieszkańcy przekraczali nocami granicę w kierunku Wolbromia i szmuglowali z Generalnej Guberni co się dało… Część pracowała w papierni lub w pobliskim sanatorium dla gruźlików niemieckich. Szczególnym okrucieństwem odznaczał się pewien strażnik z Grentzschutzu noszący przydomek „Blaszko” nadany mu przez polską ludność.
Tak przeżyliśmy całą okupację – w głodzie i chłodzie. U nas w domu było czworo dzieci – same dziewczynki. Najmłodsza, Kasia, urodziła się w 1942 roku. Starsze siostry Hania i Hela musiały się ciągle ukrywać. Były już dwukrotnie zabierane na roboty, ale w jakiś sposób uciekały z transportu. Ojciec, zdolny skrzypek, grywał przy różnych okazjach za kiepskie wynagrodzenie. W tych warunkach na mnie spadł cały ciężar i ryzyko przechodzenia przez granice. Miałam wówczas dziesięć, a potem jedenaście lat. Liczyło się, że Niemcy w razie złapania nie zabiorą dziecka na roboty… Chodziłam więc ubrana w wełnianą chustę i ojcowskie przyciężkie trochę buty, dołączając zazwyczaj do gromady starszych bab. Chodziłyśmy zwykle w ciemne i niepogodne noce. Bałam się okropnie, ale głód był silniejszy. Kilka razy oberwałam po plecach od strażników. Niektórzy litowali się nade mną. Tak minęło długich i okropnych pięć lat…
Od kilku miesięcy żyjemy jak we śnie. I do naszej zapadłej dziury docierają radosne wieści. Najpierw Stalingrad, później ciągły odwrót hitlerowców na froncie wschodnim. Powstanie warszawskie, drugi front na Zachodzie i wreszcie styczniowa ofensywa. Boże, co się u nas dzieje… Przez Rabsztyn dzień i noc przeciągają transporty niemieckie na zachód. Pan Żukowski, nauczyciel, powiada, że szkopów ogarnął teraz taki „Drang nach Westen”. Miejscowe Niemiaszki kręcą się jak w ukropie, są najwidoczniej wściekli. Parę dni temu na granicy zabili kilku Polaków. Złoszczą się o byle co. Pilnie patrzą nam w oczy, szukając w nich ironii, czy źle skrywanej radości. My jednak udajemy obojętność. Wczoraj wieczorem mama powiedziała, że Niemców szlag trafi jak w 1918 roku. Poszliśmy spać głodni, bo ja nie chodzę już za granicę. Teraz łapią i dzieci.
My z Kasią zasypiamy, ale starsi nie śpią. Gdzieś od Krakowa dochodzi huk artylerii. Hania spędza noc w piwnicy u sąsiadów. Tydzień temu znów za nią węszyli.
Wstaje blady styczniowy świt. Od rana pada śnieg. Górka za uroczym kościółkiem aż się prosi o dzieci i sanki. Chętnie byśmy sobie pojeździli, ale kto teraz myśli o sankach? Na śniadanie pochlipałyśmy trochę kartoflanki i zjadłyśmy trochę chleba. Tatuś jest od rana jakiś osowiały, od rana nic nie zarobił. Przyszła Helka i zaczęłyśmy nosić wodę z pobliskiego źródełka niedaleko pałacu. Spotkałyśmy Jankę od Witczaków. Powiedziała, że Ruski już w Wolbromiu i że Niemcy zostawili w leśnych barakach góry żywności. Tu zaczęła wyliczać przysmaki. Niektórzy podobno dobrali się do tych zapasów. Po powrocie do domu przekazujemy rodzicom zasłyszane wieści, ale oni w odpowiedzi kiwają z niedowierzaniem głowami, a o żadnych wyprawach po żywność do lasu nie chcą słyszeć. – Przeżyliśmy całą wojnę – mówi mama. – Czy teraz mamy ryzykować?
Około godziny dziesiątej wymykam się niepostrzeżenie do koleżanek. Mieszkają koło samego lasu. Jak wszystkie dziewczynki w tym wieku jestem wścibska i ciekawa. Chcę wszystko widzieć, przeżyć i usłyszeć. Tyle już przecież wiem. W licznych wędrówkach przez granice wielu ciekawych rzeczy się dowiedziałam i chciałabym zobaczyć, jak to się skończy. Nie wiem nawet, jak wygląda normalne, spokojne życie – bez strachu, bez wojny i Niemców. Chciałabym się uczyć, pojechać gdzieś i najeść się wreszcie do syta…
U moich koleżanek jest weselej. Po prostu wiedzie się im trochę lepiej. Ojciec ich pracuje w kuchni u Niemców, a matka handluje. Częstują mnie chlebem z masłem i cukierkami. Starsza Wandzia szeptem opowiada to, co zasłyszała od ojca. Podobno Grentzschutze bez przerwy pakują swoje rzeczy i wysyłają do Reichu. „Blaszko” to już nawet osobistą bieliznę odesłał… Krysia znowu mówi, że w sanatorium pozostała już tylko cywilna administracja, natomiast wszyscy lekarze, siostry i chorzy wyjechali dwa dni temu do Niemiec. Ojciec Krysi jest ślusarzem w sanatoryjnym warsztacie… Nie możemy się nagadać, a tu południe. Muszę uciekać, bo mama się denerwuje, kiedy dzieci dłużej nie ma w domu. Wiadomo, jest wojna i wszystko może się zdarzyć.
Armaty grzmią bez przerwy. Coś się dzieje niedaleko nas, tylko nie wiemy co i gdzie… Po dworze strach chodzić, bo wszędzie kręcą się pijani Niemcy. Tatuś mówi, że wszystkich posądzają o sympatię dla komunistów. Mało się wówczas orientuję, co to znaczy „komunista”. Z rozmów starszych domyślam się, że Polacy walczą na całym świecie. Pamiętam jak przez mgłę, że w letnie popołudnie starsi chłopcy i dziewczęta wchodzili często na skaliste zbocza za wapiennikami i tam śpiewali różne pieśni partyzanckie. Mam świetny słuch i paru z nich nauczyłam się na pamięć. Często w czasie wypraw na grzyby, jagody, poziomki, maliny czy zwykły chrust do podpałki, chłopcy i dziewczęta opowiadali sobie wiele ciekawych rzeczy o Polsce i też śpiewali. Strasznie lubiłam tak kręcić się między starszymi i słuchać, co mówią. Były to moje pierwsze lekcje historii ojczystej…
Później zabrakło tej młodzieży. Część wywieziono na roboty, a część ukrywała się przed gestapowcami. Mniej więcej od klęski stalingradzkiej zaczęło się źle dziać. Pogorszyły się warunki życia. Niemcy złościli się o byle co i tak już było do końca. Pamiętam też, że starsi często po cichu gadali i zastanawiali się, nad tym, jaka to będzie ta przyszła Polska. Kto będzie nią rządził i czy wszyscy będą mieli dobrze, bo to najważniejsze…
Wczesnym popołudniem przez jaroszowską szosę przemknęło kilka wojskowych oddziałów niemieckich. Żołnierze jechali na ciężarówkach. Zmęczeni, bladzi, znać, że nie spali kilka nocy. Nie śpiewali już jak dawniej w Olkuszu „Aj li – aj la”. Zresztą dawno już tu w Jaroszowcu nie słyszeliśmy wesołych niemieckich śpiewów. Za to często padały ich gardłowe przekleństwa. Po przejeździe tego transportu nasi Grentzschutze stali się jeszcze bardziej niespokojni. W całym Jaroszowcu nastał okres wyczekiwania i niepewności. Słyszałam, że starsi bali się, aby Niemcom nie przyszła chęć do obrony, albo – na przykład – do pozabijania nas. Pocieszaliśmy się, że to przecież niemożliwe. Niemcy muszą myśleć o własnej skórze, bo Rosjanie i nasi też nie żartują. U nas nie było też czego bronić, ale w Fabryce Papieru w Kluczach i w Olkuszu na pewno stawią opór. O tym wszystkim mówią i debatują starsi. My słuchamy i patrzymy na wszystko szeroko otwartymi oczami. Wiele z tego, co się dzieje, oczywiście nie rozumiemy, ale przecież zdajemy sobie sprawę, choćby z zachowania starszych, że dzieje się coś naprawdę ważnego i wielkiego. Przeżywaliśmy więc to na swój, dziecięcy sposób. Miałam już wówczas prawie dwanaście lat i ciężką harówkę, jak na mój wiek, za sobą. Zdobyłam więc większe doświadczenie niż moi rówieśnicy.
Tymczasem dzień mijał. Między chałupami przemykali ludzie – znajomi i sąsiedzi. Wpadali niby to po zapałki lub sól, a przynosili z sobą coraz to nowe wieści, od których serce leciało do gardła. No, bo jakże się nie cieszyć z tego, że razem z Rosjanami idzie wojsko polskie, że na wyzwolonych terenach już działają władze polskie, że będą szkoły dla wszystkich. Nasza mama wysupłała z kątów to, co jeszcze miała – trochę mąki, margaryny, cukru, olej i coś tam jeszcze. Tatuś wyszperał pół butelki jakiejś wstrętnej wódki i zaczęło się pieczenie racuchów. Oj, co to była za uczta! Martwiliśmy się wprawdzie, co będziemy jeść jutro, ale mamusia, wypiwszy kieliszek wódki, powiedziała: – Dosyć dziadowania! Czuję, że to się wszystko wkrótce skończy. Raz się przynajmniej najemy!
Tego wieczoru wszyscy w naszym domu byli weseli. Odleciał gdzieś strach. Tylko Hania i Helenka musiały pokutować w piwnicy, bo mama mimo wszystko nie chciała teraz, w ostatniej chwili, ryzykować. Gdzieś koło godziny dziewiątej wieczór wpadł do nas kolega tatusia i powiedział, że jego znajomi uciekli już do Rosjan i koło Krakowa toczą się jakieś bitwy. Za dobre nowiny gość otrzymał kieliszek samogonu i chleb z cebulą na zakąskę. Późno w noc siedzieliśmy przy żarzącym się piecyku. Tatuś wydobył skrzypce i cichutko, żeby nie zbudzić Kasi, grał rzewne melodie o żołnierzach i partyzantach. Czułam, że robi się cieplej – oczy dziwnie mnie piekły i sama nie wiem, kiedy po policzkach popłynęły mi łzy. Było ciemno, więc nikt zapewne tego nie widział. Wstydziłam się tych łez okropnie. Sama nie wiem, czemu. Później zachciało mi się okropnie spać, ale się przemogłam. Nasz dom stał na terenie fabrycznym i z jego okien widać było doskonale pałac, w którym stacjonowali Niemcy, ale nic tam nie było można dojrzeć. Okna były doskonale zaciemnione. Gdzieś koło północy odezwały się działa. Słychać było tylko głuche dudnienie, ale wkrótce rozśpiewały się jazgotliwe strzały, jakby ktoś młotkiem stukał po stole. Tatuś wyjaśnił, że to karabiny maszynowe i pilnie nadsłuchiwał. – Cholera! – krzyknął w chwilę później. – Biją się chyba na papierni! – Miał oczywiście na myśli Fabrykę Papieru w Kluczach. Fabryka była oddalona od nas, idąc przez las, o jakieś trzy do czterech kilometrów. Coś się działo i nie myliło mnie przeczucie. Wyglądaliśmy ostrożnie przez okno… Noc była ciemna. Sypał gęsty śnieg. Wydawało nam się jednak, że w pałacu coś się rusza. Mama wychyliła nos przez lekko uchylone drzwi od strony szosy. Przemykały nią pojedyncze pojazdy i przechodziły jakieś grupy żołnierzy. Nikt jednak nie miał odwagi sprawdzić, kto to jedzie. Tatuś i mama bez przerwy ćmili skręcone naprędce papierosy ze szmuglowanego z Generalnej Guberni tytoniu. Nie wiem, co się dalej działo, bo mimo najlepszej chęci i wbrew własnej woli, najnormalniej w świecie zasnęłam. Budziłam się w łóżku. Śniły mi się całe armie wojska i olbrzymie lasy, wśród których siedzieli przy ogniskach partyzanci. Ubrałam się prędko i chciałam zabrać się za sprzątanie pokoju, w którym odbywała się wczorajsza, a właściwie dzisiejsza uczta. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zaszedłszy do tego pokoju zobaczyłam wszystkich rozmawiających przy żarzącym się bez przerwy piecyku. Kiedy stanęłam w drzwiach ze szczotką, z nieuczesaną głową i zapewne z czerwonymi od niewyspania powiekami, wszyscy wybuchnęli serdecznym śmiechem. Mama powiedziała: – To tak się wybierasz witać wyzwolicieli? Za szczotką? – Zawstydziłam się okropnie, ale mama jak to mama, przygarnęła mnie do siebie i wszystko było znów dobrze. Dowiedziałam się, że przez całą noc dookoła szalała strzelanina, że coś się gdzieś pali. Nietrudno było mi uwierzyć, bo i teraz waliły karabiny. Niemcy wycofywali się pospiesznie i w nieładzie, zakazali jednak pokazywania się na ulicach osiedla. Ale Polacy czuli się już teraz pewniej i odważniej. Przemykali od domu do domu. Od tej chwili ogarnęła wszystkich prawdziwa gorączka. Co to będzie? Jak to będzie? Tylko mała Kasia nie zajmowała się naszymi sprawami. Zabrała swoje szmaciane lalki, poszła na zwykłe miejsce pod okno za szafę i zaczęła się bawić. Była nawet zadowolona, że nikt się nią nie interesuje…
Mama kazała mi przyprowadzić od sąsiadów Hanię i Helkę. Nie było potrzeby dłużej się ukrywać. Wolność miała nadejść lada moment. Wszyscy zgadywali, z której strony i kto się pierwszy zjawi. Na razie jednak kręcili się jeszcze Niemcy. Wprawdzie nie było ich wielu, ale jeszcze byli. Na ich twarzach z łatwością odczytywaliśmy strach i niepewność. Po tylu latach i na nich przyszedł czas. Skończyły się rabunki, mordy i grabież. Koniec ze sztuczną granicą! Nie będzie żadnej granicy! Będzie znów Polska od Bałtyku do Tatr. Tak mówił nasz nauczyciel, tak mówili wszyscy starsi, tak się wreszcie czułam i ja, chociaż nie rozumiałam wszystkiego.
Koło godziny ósmej przyleciała do nas Kryśka Zawadzka spod lasu i oświadczyła z dumą, że obie z siostrą uszyły już biało-czerwoną flagę. Racja! Że myśmy o tym nie pomyślały. Za zgodą mamy, Hanka i Helka przyniosły maszynę do szycia do kuchni, po czym znaleźliśmy czerwoną poduszkę i kawałek białego płótna. W piętnaście minut flaga była gotowa. Pamiętam ten moment do dziś, cieszyliśmy się wszyscy jak dzieci, nawet Kasia klaskała z uciechy w małe rączki. Tatuś dorobił drzewce i sztandar można było zawieszać na dom. Ale najgorsze, że Rosjan nie było w dalszym ciągu widać. Tę chorągiewkę schowałam dobrze i przechowuję do dziś jak najdroższy talizman.
Koło dziesiątej znów zaczęła dudnić artyleria i słychać było pojedyncze strzały karabinowe. Wyglądaliśmy raz po raz przez drzwi, czy czasem kto nie nadjeżdża. Ale nie, ciągle nie. Niemcy zniknęli zupełnie, jakby zapadli się pod ziemię. Co odważniejsi chłopcy już szwendają się i szperają po ulicach, niektórzy wywąchali w lesie wyładowane niemieckie magazyny. Do niemieckich domów nikt się nie zbliża. Wiesiek od naszych sąsiadów poleciał do Rabsztyna na stację. Po powrocie opowiada, że na stacji puchy. Szkopów nie widział nawet na lekarstwo, tylko w budynku stacyjnym spotkał dwóch polskich kolejarzy. Jesteśmy ogromnie podnieceni, liczymy dosłownie minuty… Gdzieś koło godziny dziesiątej (dokładnie nie pamiętam) od strony Rabsztyna zaczął narastać potężny szum. Ludzie w mgnieniu oka pochowali się do chałup. Wyglądamy tylko dziurkami i szparkami. Słychać już łoskot.
– Czołgi! Czołgi! – niesie się przez cały Jaroszowiec.
– Rosjanie! Nasi! Niech żyje Polska!
W jednej chwili tłum mężczyzn, kobiet i dzieci wypełnia ośnieżoną szosę, po której majestatycznie i dumnie suną dwa białe z czerwonymi gwiazdami czołgi. Otwierają się klapy włazów pancernych kolosów i ukazują się w nich umorusane, ale wesołe twarze radzieckich czołgistów: Zdrastwujtie, Towariszi! Polacy w kilka sekund ściągają ich z maszyn, całują, ściskają, częstują. Mama się dziwi, skąd ci jaroszowiacy wzięli naraz tyle gorzały i jedzenia. Nikt nic nie żałuje i gościmy wybawców czym chata bogata, po polsku.
Nie sposób opisać, co zaczyna dziać się w osadzie. Radzieccy żołnierze nie zapominają o wrogu. Przeszukują pałac, kasyno i okoliczne lasy. Tu i ówdzie rozlegają się strzały… Hitlerowskie niedobitki bronią się zażarcie. Potem kto żyw rzuca się na niemieckie magazyny. Domy wypełniają się żywnością. U Kryśki zainstalowano już radio. Przez główną ulicę Jaroszowca prowadzą jakiegoś Grentzschutza. Kilka bab doskakuje do Niemca i pluje mu w ślepia. Był to znany drań, postrach granicy. Wieczorem wszyscy się bawią, śpiewają, jedzą. Nie spaliśmy drugą noc z rzędu, ale przeogromna radość, poczucie swobody i wolności zabiły sen…
Tak to – w skrócie – przeżyłam jako dwunastoletnia dziewczynka swój pierwszy dzień wolności. Nie chciałabym przeżywać go po raz drugi…
*
Do Jaroszowca przyjechałam po dwudziestu latach z mężem. Nie poznałam swojej osady… Jaroszowiec, podobnie jak tysiąc innych miejscowości, doczekał się w Polsce Ludowej swojej szansy i wykorzystał ją bez reszty. Przed kilku laty odbudowano i przebudowano Hutę Szkła. Specjaliści z Jaroszowieckiej Szkłobudowy budują podobne zakłady w Indii. Jaroszowiec z małej osady przeobraził się już w małe i stale rozwijające się miasteczko. Dawni moi rówieśnicy w podartych porciętach i sukienkach powyrastali i pozdobywali dyplomy inżynierów, ekonomistów, prawników. Mieszkają w pięknych, nowoczesnych domach. Posiadają auta i lodówki. Wolność wywalczona i przypieczętowana krwią polskich i radzieckich żołnierzy przestawiła całe ich życie, dała im radość i szczęście osobiste.
Fot. 1. Skan strony „Gazety Robotniczej” z 1965 r.
Fot. 2. Olkusz, zdjęcie z czasów okupacji niemieckiej.
Fot. 3-5. Przedwojenny Jaroszowiec (m.in. Pałacyk).
[quote name=”Penki”]Niestety środowisko dość patologiczne[/quote]
Potwierdzam. Mocno patologiczne. Wychowałem się tam.
Dopiero teraz przypadkiem natknęłam sie na ten artykuł. Jaroszowiec to moje dzieciństwo, ale te póżniejsze lata bo 70-te . Uwielbiałam Jaroszowiec, z jego przepięknym , małym kościółkiem, z lasami pełnymi jagód. Tutaj czas płynął inaczej. Cudny Jaroszowiec z moją ukochaną babcią.
To pierwsze zdjecie z budynkiem z wiezyczka to chyba nie z Jaroszowca.
Niestety środowisko dość patologiczne
[quote name=”Ireneusz”]Piękna historia. Dziękuję serdecznie.[/quote]
Piękna historia upiększona w partyjnej gazecie z czasów PRL-u.
Hen.u dlaczego minusujesz nasze słońce jury? 🙁
http://www.dobrzypolitycy.pl/lokalizacja/polska/woj-malopolskie/powiat-olkuski/gmina-olkusz
Piękna historia. Dziękuję serdecznie.
Dziękuję za autentyczne świadectwo tamtego okresu. Ci co dzisiaj chcą pisać nową historię może się trochę zastanowią. Może inaczej popatrzą na mogiły tych , którzy pozostali na Ziemi Olkuskiej na zawsze.
Waldek, spokojnie. Czy to PiS, czy PO….. Każdy jest siebie wart.
Szanowny Panie Olgierdzie.Nie wiem dlaczego nic nie ma o największym z Jaroszowca specjaliście nawet był przewodniczącym Komitetu Obywatelskiego.Zniwelował wszystko co najlepsze GS oraz pod osłoną też parasola z PZPR wiele innych dobrze prosperujących firm,budynków też zniwelował.Gdzie się podział społecznik ze skłonnościami specjalista KAZIMIERZ ”G”.Czyżby za kratkami czy baluje gdzieś a stać gościa.