Olkusz

Co ja pamiętam z Baszty? Dużo zapomniałem, ale wciąż dużo pamiętam, dużo też chciałbym zapomnieć, ale się nie da. Jednak po kolei. Pamiętam jej początki, pamiętam nawet, kiedy baszty nie było. Śmieszna sprawa, bo jestem już w takich latach, że pamiętam jak nie było w Olkuszu średniowiecznej baszty obronnej. Kto nie jest z Olkusza, to nie wie, że owa lekko przysadzista baszta przy ul. Basztowej, wzniesiona do połowy wysokości z czerwonego specyficznego autochtonicznego pochodzenia kamienia, zwanego zlepieńcem parczewskim, a w górnej części z wapienia jurajskiego, jest dziełem na wskroś współczesnym.

Dziedziniec przy Baszcie fotografia sprzed lat, fot. Olgerd Dziechciarz

Swego czasu siedząc w niej ze znajomymi z innej części Polski, którzy odwiedzili mnie w Olkuszu i którym pokazując nasze fascynujące miasto, pokazałem również basztę, bardzo się nią zachwycali, w szczególności koleżanka, której wszelako zachwyt wyparował zupełnie, gdy na jej pytanie: „Wygląda na bardzo starą?”. Palnąłem, jak skończony dureń: „Ale nie aż tak stara, jak ty…”. Dziwne, kilka lat później o to samo zapytał mnie b. premier Tadeusz Mazowiecki, który objeżdżając Olkusz zachwycił się właśnie basztą i mnie o nią zapytał. Wtedy też tak chlapnąłem, ale Tadeusz Mazowiecki jakoś dzielniej zniósł mój gruby żart. Tak więc pamiętam basztę nawet z czasów, gdy jej jeszcze nie było, a bardziej gdy ją Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Olkuskiej na czele z Panem Mieczysławem Karwińskim rekonstruowało wedle planów prof. Janusza Bogdanowskiego. Gdy się baszcie przypatrzeć, to widać u podstawy ciąg położonych na płask między zlepieńcem kamieni wapiennych, tuż nad gruntem; to co poniżej tej linii to oryginalny kawałek baszty! W sumie więc autentyczna jest tylko piwnica, którą odkopano w latach 60-tych i na którą metodą chałupniczą, z materiałów budowlanych z rozbiórek (wszak zlepieńca nie wydobywa się z kamieniołomu w Parczach już od pocz. XX wieku), ewentualnie skombinowanych z różnych źródeł, wzniesiono obiekt, który na tyle wkomponował się w panoramę miasta, że obecnie trudno sobie wyobrazić, iż kiedyś go nie było. Odbudowa baszty to opowieść złożona. Pisałem o tym wielokrotnie, więc tylko napomknę, że np. przygotowując zaprawę, to jest jej skład oparty na dawnych przepisach, rekonstruktorzy zastanawiali się czym zastąpić sierść dzika. Nie kto inny, jak pan Karwiński wymyślił, żeby zastąpić ją włosiem ludzkim, pozyskanym z zakładów fryzjerskich. Ciekawa historia była tez z dachówką, którą podczas niedawnego remontu zastąpiono nową, a szkoda, bo stara już wyglądała na starą, a nowa, siłą rzeczy pozbawiona patyny wygląda „za dobrze”; otóż wiele kłopotu było ze znalezieniem w Polsce, w końcu lat 80., dachówki. Przypomnijmy, to były czasy niedoboru, królowały eternit i papa, więc o dachówce, którą dałoby się położyć na tak stromym dachu, można było tylko pomarzyć. Cud jednak nastąpił, znaleziono taką, która się nadawała, a ze względu na specyficzny sposób łączenia jednej z drugą, za pomocą bolca i otworu – dachówkę tę zwano …mnich i mniszka. Tak więc kiedy już jakoś poradzono sobie z budową baszty, położono na niej dach, a na szczycie zamontowano kulę miedzianą (i z nią był kłopot, mało więc brakło, by wykonali ją Cyganie, ale koniec końców wyszła spod rąk pracowników olkuskiej fabryki naczyń emaliowanych), kiedy oddano ją do użytku, budowla wyglądała tak, jak być może wyglądała w XVI czy XVII stuleciu. Niestety, to się wiązało z pewnymi niedogodnościami, które potem, przez lata miały zdecydowanie niekorzystny wpływ na funkcjonowanie w niej lokalu gastronomicznego. Przede wszystkim w budynku nie było ogrzewania. Niestety, nie tylko nie było np. centralnego systemu grzewczego, ale – jak to w budynku udającym średniowiecze, nie zrobiono w nim izolacji, a z racji drewnianych stropów każdej z dwóch kondygnacji (plus strych) nie było mowy o zamontowaniu w obiekcie np. kominków. Czy to dziwne więc, że zimą zamarzała w obiekcie instalacja, dlatego też zdarzały się lata, to znaczy zimy, że baszta bywała zamykana na głucho (trzeba było pamiętać, by z instalacji wodno-kanalizacyjnej spuścić wodę). Zdarzało się, że coś sknocono przy tym spuszczaniu, instalacja zamarzała na sicher i musiano z otwarciem lokalu czekać do wiosennych roztopów. Kolejni dzierżawcy stosowali różne metody grzania – np. dmuchawy, niezwykle prądożerne, które powodowały to, że nawet jeśli się jakoś lokal udało ogrzać w czasie mrozów, to i tak nie opłacało się go zimą prowadzić, bo koszty energii elektrycznej przewyższały zyski. Poza tym klienci nie przepadali za siedzeniem w ubraniach, z założonymi rękawiczkami, a i tak marznący; zazwyczaj, gdy się zimą planowało iść do Baszty, ktoś rzucał: „Tam nie idę. Ostatnio tak zziębłem, że dwa tygodnie nie wychodziłem z łóżka”.   

Na początku lat 90. działała w Baszcie zwykła kawiarenka, w której siedziała jakaś osamotniona barmanka, coś mi się kojarzy, że robiła na drutach sweterki, czy szaliczki, nalewała mi, jedynemu klientowi piwo, bodaj Żywca, i wracała do swojej roboty, a ja siadywałem sobie na murze, bo tam też można było przecież zasiąść i czytając „Gazetę Wyborczą” zastanawiałem się z czego właściciel, czyli Miejski Ośrodek Kultury ten budynek utrzymuje, bo chyba nie z tych groszy, które zarobią na takich nielicznych klientach jak ja. I zapewne właśnie to, brak środków, oraz brak koncepcji na prowadzenie takiego miejsca, a także brak chęci spowodował, że MOK postanowił wydzierżawić basztę komuś, kto by to cholerstwo utrzymał i jeszcze coś tam zapłacił za użytkowanie. Nim jednak oddano Basztę komuś w dzierżawę też zdarzały się tam jakieś wydarzenia kulturalne, jak na przykład wystawy malarstwa (choćby Czesława Gałużnego. Gieorgija Sofronowa, Anny Kajdy, czy fotografii Adama Sowuli, a nawet spotkania z poetami, że wspomnę wieczór z Miłoszem Biedrzyckim z 1996 r.). Wnet jednak znalazł się chętny, a konkretnie małżeństwo Lidii i Macieja Włodarczyków, którzy powołali Agencję Artystyczną Baszta, a w niedługim czasie także – przy współpracy grona olkuskich społeczników – Stowarzyszenie Kulturalne „Brama”, którego zresztą pierwszym prezesem został właśnie Maciej Włodarczyk. Oj, rozhulali oni Basztę, że hej!

Pamiętne czasy Agenci Artystycznej Baszta i Stowarzyszenia „Brama”

Rozstrzygnięcie konkursu Marzanna 99 uroczyste marzannopalenie, fot. AA Baszta

Z większych wydarzeń pamiętam choćby efektowne „Palenie Marzanny” z marca 1999 roku (w związku z 700-leciem miastowości Olkusza), któremu towarzyszył konkurs na najpiękniejszą Marzannę (jurorem był artysta malarz Wiesław Nadymus) oraz występ grającej muzykę staropolską kapeli Domu Tańca w Warszawie w składzie: Anna i Witold Broda oraz Janusz Prusinowski. Zwieńczeniem była staropolska uczta. Krótko później, bo w kwietniu, w ramach projektu Wspólna Ojczyzna – odbył się w Baszcie Dzień Ukraiński, podczas którego autor niniejszego tekstu wygłosił prelekcję o Mitrofanie Podhaluzinie – ukraińskim dowódcy szwadronu olkuskiego w powstaniu styczniowym; to ciekawa, ciut zapomniana postać, a przecież nie mniej zasłużona, a może i bardziej niż słynny Andriej Potiebnia. Odbyła się też wtedy ciekawa wystawa zdjęć wsi ukraińskiej – z obwodu czarnobylskiego i jej mieszkańców w trakcie prac polowych czy przy gospodarstwie. Pamiętny koncert dał zaś zespół Drevo, który zapoczątkował na Ukrainie nurt „muzyki autentycznej”. Zespół powstał w 1979 r., w Kijowie, dzięki etnomuzykologowi, doktorowi historii sztuki Jewhenowi Jefremowowi, a w jego skład weszli studenci i absolwenci Narodowej Akademii Muzycznej, wykładowcy i naukowcy. W repertuarze Dreva były pieśni obrzędowe i ballady z Polesia, Podola i Połtawszczyzny zebrane podczas ekspedycji etnograficznych. O odbytej wówczas po Polsce trasie koncertowej liczącej aż dziesięć osób kapeli – m.in. dwóch występach w Warszawie i w Olkuszu – obszernie napisała nawet „Gazeta Wyborcza”. Skorzystałem wtedy z okazji i kupiłem sobie ich kasetę pt. „Pieśni z Ukrainy” (wydawca Koka 1998) – mam ją do dziś. I ten wieczór zwieńczyła uczta, w której wespół z Ukraińcami śpiewaliśmy kresowe pieśni. Nie mogło, więc nie zabrakło, klasycznej dumki „Hej, sokoły”. Kolejnym wieczorem z tego samego cyklu był sierpniowy „Wieczór Cygański”, podczas którego dla licznej publiczności zagrał znany wówczas zespół Kałe-Bała z Bukowiny Tatrzańskiej. Pamiętam, że mieli ciekawą instrumentarium – obok gitary czy tamburyna używali m.in. łyżek, a nawet bańki na mleko. Repertuar wzbogacony m.in. kawałkami bardzo wtedy popularnego u nas Bregovića porwał ludzi i była całkiem fajne tańce wokół ogniska, pieczone kiełbaski. Na bogato wyglądał również program „Wieczoru Żydowskiego”, który gościł w Baszcie w grudniu tego samego roku. Chyba po raz pierwszy w Olkuszu zabrzmiała wtedy muzyka klezmerska, którą wykonali kontrabasista Roman Ślazyk, akordeonista Jacek Hołubowski (członek formacja „Max Klezmer Band”)  i gościnnie na klarnecie sam gospodarz Maciej Włodarczyk – przecież z wykształcenia muzyk, wtedy na co dzień nauczyciel w Państwowej Szkole Muzycznej II stopnia w Olkuszu. Dziś, po wysłuchaniu dziesiątek występów artystów grających taka muzykę już się do niej przyzwyczaiłem, że tak powiem osłuchałem się w niej na tyle, że nie robi już na mnie tak wielkiego wrażenie, jak wtedy. Ale wtedy, przyznaję, bardzo mocno ją przeżyłem. Jest w tej muzyce jakaś rzewność, melancholia, która łapie człowieka prosto za duszę. Nie zabrakło podczas „Dnia Żydowskiego” oczywiście prelekcji, którą wygłosił doktor Dariusz Rozmus, a mów o sztuce sepulklarnej cmentarzy żydowskich na ziemi olkuskiej, której Darek jest wybitnym znawcą, autorem kilku książek (wtedy ukazała się drukiem jego praca doktorska, której wykład był streszczeniem). Mówił niezwykle ciekawie o znaczeniu inskrypcji i symboliki znaków wykutych na macewach – dla nas, profanów, była to egzotyczna i odkrywcza wiedza. Tak, tak, wizyta w lokalu, gdzie serwuje się piwo i zakąski wcale nie musi oznaczać braku możliwości rozwoju intelektualnego. Byłbym zapomniał – przed koncertem miał miejsce mały zgrzyt, znaczy imprezą „zainteresowali się” olkuscy skini; przez moment zrobiło się gorąco, ale – jak wtedy relacjonowałem to w prasie, dzięki interwencji policji: „nikt nie ucierpiał, bo zainteresowanie było powierzchowne i krótkotrwałe”.  Co chwila w Baszcie odbywały się wernisaże wystaw prac artystów znanych i młodych, dopiero na początku drogi: chyba wszyscy olkuscy twórcy tam pokazywali swój dorobek; pamiętam świetną prezentację Wiesława Nadymusa, który dodatkowo zrobił wszystkim obecnym piękne prezenty w postaci swoich odręcznych rysunków – ta praca wciąż wisi u mnie w domu; to był ten jedyny raz – z dziesiątek podobnych okazji – że z wernisażu wróciłem z pracą. Zawsze chętnie brałem udział w tzw. losowaniach jednej pracy wśród uczestników wystaw, ale nigdy nie wygrałem. 

Basztę – warto o tym wspomnieć – upatrzyły sobie partie polityczne i ich młodzieżówki; pamiętam spotkania z senatorem Krzysztofem Kozłowskim, posłem i kandydatem na posła Tadeuszem Syryjczykiem, Andrzejem Olechowskim, Kazimierzem Michałem Ujazdowskim… Było tego więcej, ale jakoś specjalnie mnie nie interesowały. Dla dzierżawców było opłacalnym udostępniać budynek na tego typu wydarzenia, tym bardziej, ze na ogół po spotkaniu z politykiem odbywał się sponsorowany koncert – na tym już na ogół bywałem, tyle że teraz nie pomnę już które z koncertów były sponsorowane przez partie, a które nie.     

Spotkanie władz Olkusza z redakcją Rzeczpospolitej, na schodach Dariusz Fikus, 1995 rok, arch. PO

Wspomnę też, że kiedyś, bodajże w 1994 roku gościła w Baszcie cała redakcja dziennika „Rzeczpospolita”, z jej twórcą i legendarnym naczelnym Dariuszem Fikusem; władze Olkusza wykupiły wtedy wkładkę w gazecie i w baszcie odbyło się spotkanie redakcji z zarządem miasta i radnymi.           

Jak więc widać Agencja Artystyczna Baszta organizowała mnóstwo imprez, a z czasem jej działalność zaczęła się przenikać z działalnością Stowarzyszenia Kulturalnego „Brama”, więc teraz, po latach, trudno oddzielić co robiło to pierwsze, a co to drugie. Na pewno Agencja Artystyczna Baszta robiła większość koncertów i prezentacje filmów, Stowarzyszenie Kulturalne „Brama” zaś główny nacisk kładło na działalność wydawniczą (książki J. Rosia, K. Kocjana, „Album masek afrykańskich” Bogdana Szczygłą, album „Malarstwo” Marii Płonowskiej, tom poezji „Czarne liście” Janusza Czerniaka, „Sławni, mniej sławni i niesławni” wyżej podpisanego) oraz prace społeczne nad zachowaniem dziedzictwa żydowskiego w Olkuszu, głównie więc sprzątanie cmentarzy przy ul. Kolorowej i Św. Jana Kantego, co polegało na wycince drzew i odkopywaniu spod gruzu i śmieci zabytkowych nagrobków. Prace przy cmentarzach to już jednak działania, które odbywały się głównie za czasów następcy Macieja Włodarczyka na stanowisku prezesa, czyli za kadencji Jurka Rosia. Tu na marginesie dodam, że nigdy nie byłem we władzach owego stowarzyszenia, choć mnie tak przedstawiano w mediach, może dlatego, że gdy Lidka z Maćkiem zostali zmuszeni do wyjechania z Olkusza, do roboty zostaliśmy de facto tylko ja z Jurkiem. Nota bene to, że  nie byłem wiceprezesem pozwoliło mi uniknąć pociągnięcia mnie do odpowiedzialności za bajzel, jaki mieliśmy w papierach, a za który policja nawet nachodziła prezesa Rosia, na jego szczęście przed aresztowaniem uchroniło go to, że go nie zastali, bo tyrał na wykopach archeologicznych w Niemczech. O Jurku wspominam szerzej, bo przecież po Włodarczykach Basztę, już po remoncie, z dodatkowa ubikacją dla personelu, najpierw na moment objęła jakaś dziewczyna, co to zaproponowała kwotę z sufitu, a po niej, za taką samą, jaką płacili Lidka i Maciek, wzięła w dzierżawę spółka, w której byli młodzi Olkuszanie Agnieszka (wtedy jeszcze partnerka, później żona Jurka Rosia) i Maciej Patrzałek, a Jurek robił w Baszcie za barmana.     

Bez wątpienia Baszta za czasów Włodarczyków działała najbardziej dynamicznie, może nawet za bardzo dynamicznie, co się nie wszystkim w Olkuszu podobało, bo w Olkuszu wybacza się komuś, że jest leniwy, że nic nie robi, ale nie wybacza się nikomu ambicji i kreatywności, ba, za ambicję i kreatywność można sobie w Olkuszu narobić tabuny wrogów, wrogów śmiertelnych, którzy nie odpuszczą, dopóki kogoś takiego nie zniszczą. Dowodem na moje słowa los Lidki i Maćka. Początek był optymistyczny, ale początki tak już mają, bo przecież nikt zaczynając dzieło nie myśli negatywnie i nie zakłada, że poniesie porażkę. Maciek już na wstępie zapowiadał tak szeroką i bogatą działalność, że – teraz, po czasie, już wiem – to nie mogło się dobrze skończyć.  Ponoć w kulturze nie ma konkurencji – słyszy się coś takiego i myśli się, że ktoś chyba nas okłamuje, bo konkurencji nie może być tylko w dobroczynności i wspieraniu ubogich, ale kto wie, może i tam jest?! Gdzie bowiem jest człowiek tam jest i konkurencja. Maciek z Lidką chyba nie zdawali sobie sprawy, jak bardzo mogą podpaść niektórym ludziom w Olkuszu, organizując działalność koncertową w Baszcie, wyświetlając w niej filmu, organizując wystawy, spotkania z ciekawymi ludźmi czy partyjne prezentacje. Szybko zaczęli mieć kłopoty. Chyba nikt tak do końca nie zdawał sobie sprawy jaką zawiść i zazdrość wzbudzała ówczesna działalność Baszty i Stowarzyszenia „Brama”.

18 Spektakl Teatru KTO na olkuskim rynku w 1999 r., fot. Adam Sowula

Myślę, że przysłowiowym gwoździem do trumny był występ słynnego Teatru Ulicznego KTO, które AA Baszta wespół ze Stowarzyszeniem „Brama” zorganizowały na olkuskim rynku w 1999 roku. Zeszły się setki osób, które z otwartymi ustami obserwowały widowisko będące połączeniem dźwięku i światła; tak o wystawionym wtedy spektaklu „Wieża Babel” mówił kierownik Teatru KTO Jerzy Zoń: „Inspirowany (jest) wydarzeniami w Jugosławii w 1992-93 roku…. Jest tu dużo muzyki jugosłowiańskiej, są problemy bałkańskie, karnawał bułgarski itd. Można powiedzieć, że Bóg to tak wymyślił, że można było dawniej żyć w takich miastach jak np. Stryj, Lwów, miastach południa Europy, gdzie na jednej ulicy żył muzułmanin, chrześcijanin, człowiek wyznający prawosławie, ci ludzie pożyczali sobie chleb,  sól, razem pracowali, odwiedzali się. Wspólnie się bawiono. Pokazujemy taką ulicę sprzed 50 lat, gdzie jest sprzedawca krawatów, fryzjer, pojawia się ksiądz, potem ludzie się bawią, jest zakochana para, wszystko jest w porządku, gdy nagle pojawia się demon wojny. I teraz z tej harmonii robi się dysharmonia, to znaczy ci, którzy się przed chwilą lubili, wobec zła zaczynają się nienawidzić i nawzajem zabijać”. Jerzy Zoń zapytany przeze mnie o warunki do wystawiania na olkuskim rynku, nie szczędził największemu olkuskiemu placowi pochwał: „To jest wymarzona scena. Patrząc na południową Polskę, to po Krakowie jest druga. Jest bardzo duża, pusta. (…) Nie ma za dużo drzew, więc jest otwarcie w górę, są teatry uliczne, które używają dużo pirotechniki, tu mogą to robić. Jest nadzieja, że to się przyjmie i od przyszłego roku mogłyby tu zawitać teatry festiwalowe”. Plany były ambitne, jak widać, coroczne festiwale teatrów ulicznych! Nic jednak z tego nie wyszło. To był łabędzi śpiew Baszty i Stowarzyszenia „Brama”. O tym spektaklu, o tym, jakie zrobił wrażenie, mówiło się w Olkuszu przez lata. Pech jednak chciał, że podczas działań pirotechnicznych doszło do nieszczęśliwego zdarzenia – dziecko dostało resztkami racy; zrobiła się afera, którą rozdmuchano przeciwko organizatorom. Potem już poszło. Pod pretekstem koniecznego remontu budynku baszty MOK zorganizował nowy przetarg na prowadzenie kawiarni. Wcześniej Maciek z Lidką płacili ok. 1,2 tys. zł, ale przebiła ich oferta młodej działaczki lewicowej, która zaproponowała kilka tysięcy! Potem się wycofała, ale Włodarczykowie już wtedy spakowali walizki i wynieśli się z Olkusza. Właściwie ich wyrzucono; nie zważano na podpisane przez nich umowy z browarem, zakupiony w leasingu sprzęt (np. monitor do wyświetlania filmów), zainwestowane w basztę pieniądze (systemy alarmowe, oświetleniowe, grzewcze) itp. Na mieście od dawna słyszało się, że Włodarczykom trzeba odebrać Basztę. Najbardziej na tym zależało dyrektorce Grażynie Praszelik-Kocjan, bo na tle tego, co się działo w baszcie, jaskrawo było widać mizerię działań MOK-u. I tak zrobiono. Lidka z Maćkiem sprzedali mieszkanie i wynieśli się do Szczyrzyca, gdzie po kilku chudych latach okrzepli, a stworzona od podstaw Wioska Indiańska jest chyba najbardziej znaną i popularną tego typu instytucją w Polsce. A dyrekcja MOK-u jeszcze przez wiele lat ścigała ich po sądach za niezapłacenie czynszu w ostatnich miesiącach dzierżawy, czyli za czas, w którym już nie mogli prowadzić normalnej działalności, bo musieli zwijać interes.      

25 Zespół Carrantuohill, fot. AA Baszta

Letnia scena Baszty

Któż na niej nie występował – opisane już ukraińskie Drevo i Kałe Bała, grający regga’e Habakub, Carrantuohill – założony w 1987 roku zespół grający muzykę celtycką, wielokrotnie na tej scenie gościł olkuski „metalowy” Totem, z Marcinem „Aumanem” Rdestem na wokalu (większa karierę zrobił z sosnowieckim deathcore’owym Frontside, gdzie śpiewa od 2005 roku – a na perkusji gra Tomek Ochab z Bukowna – zresztą Frontside w Baszcie też zagrał), permanentnie występowały nań Żywioły (w różnych wersjach muzycznych i składowych – w wersji psychodelicznej, w wersji grunge), albo w solowych wydaniach frontmena tej kapeli Sebastiana Łanika (jako uduchowiony, somnambuliczny Trycjator z Krainy Lempu, śpiewający piosenki do wierszy Przybosia i Nowosada – znalazłem w papierach ciekawostkę, że kiedyś razem z „Tryckiem” wystąpiła jakaś grupa teatralna, w której składzie była olkuszanka, dziś znana pisarka i podróżniczka Martyna Fleming). Zespoły: punkowe Kremlowskie Kuranty, czy grająca ciężki rock bydgoska Arytmia, mysłowicki Negatyw, bluesowe Blod Money, grający ska słynny sosnowiecki Skankan, zimnofalowa Siódma Brama w Drzwiach (zachowałem w pamięci wokalistę występującego w mnisim habicie), reprezentujące daed metal – Garden Of Delight, albo kapela o filuternej nazwie Scheisstwurst (czyli „gów…kiełbasa”), a także Lesers Bend z poetą, perkusistą i wokalistą Łukaszem Jaroszem, awangardowe „Panopticum” (jeszcze jeden z projektów Łukasza Jarosza z Chaotic Splutter). Pamiętałem jeszcze artystyczno-teatralne „Art Colage”, ale ze zdjęć wynika, że grali wewnątrz Baszty, podobnie wspomniane Panopticum. Letnia scena Baszty to legendarne miejsce; nieustannie łatana, zbita z desek scena przy uliczce przymurnej, przy końcu odcinka muru, to miejsce, gdzie wielu zaczynało przygodę z muzyk i wspomina się ją po latach z sentymentem. Dobrze się na nią patrzyło z muru. W tle, tuż za nią, zwracały uwagę zardzewiałe drzwi do kilku garaży (zdarzało się, że ktoś z dzierżawiących je ludzi wyjeżdżał, albo parkował w nich wóz podczas koncertu), na prawo kiosk z komorą TRAFO. Tańczono w nadbudowanych fundamentach średniowiecznych kamieniczek, a także na ich murach. Czasami ktoś z nich spadał, ku uciesze publiki. Ze sceny też  można było spaść i też się to zdarzało. Albo komuś nagle zapadała się noga w scenie, bo jakaś deska przegniła (scena nie była zadaszona). Podest co jakiś czas naprawiano, ale jedna, dwie zimny i znów trzeba go było remontować. Pamiętam, że Maciek wyremontował go krótko przed oddaniem Baszty – wiadomo, nikt mu nie zrefundował środków wydanych na zakup desek.

Ściana płaczu dziś, fot. Olgerd Dziechciarz

Ściana płaczu

Ubikacje w knajpach to jeden z fundamentalnych problemów. Nie inaczej było w Baszcie. W ciągu dnia, gdy kawiarnia świeciła pustkami, nie było problemu. Co innego wieczorem, szczególnie w takie dni, jak piątek i sobota, że już nie wspomnę ciągnących się przed basztą kolejek do toalety, dokładnie do jednej koedukacyjnej muszli. Niestety, piwo jest moczopędne, nie każdy wytrzyma kilkadziesiąt minut w kolejce, gdy wzmaga się nacisk na ścianki pęcherza, poza tym co to za impreza jeśli ktoś co chwila odchodzi od stolika i nie ma go Bóg wie jak długo?! Dlatego mężczyźni chodzili pod „ścianę płaczu”, czyli…. mur obronny, ten po drugiej stronie ulicy Basztowej. Tam, za krzakami bzu i magnolii, pozbywano się zawartości pęcherza wprost na średniowieczne obwarowania z czerwonego zlepieńca – nie dziwne więc, ze charakterystyczny kamień lasował się, można naocznie się przekonać, jak bardzo ucierpiały niektóre partie obwarowań. Ubikacja w Baszcie, znajdująca się w przyziemiu – niejedno widziała i niejednego wydarzenia była świadkiem. Zdarzało się, że była zajęta, bo ktoś ją sobie wybrał na miejsce – przyznajmy – mało intymnej schadzki; to może nawet budzić podziw, że ktoś potrafi prokreować mimo walenia w drzwi i ponaglania przez tych, którzy pragną skorzystać z WC z bardziej prozaicznych powodów. Toaleta w Baszcie zrobiła wielkie wrażenie na pisarce Joannie Skwarek, którą gościłem kiedyś na spotkaniu w BWA; w przeddzień wybraliśmy się na piwo do Baszty. Lokalizacja przypadła  autorce powieści o tytule „Żona Lota jeszcze się zastanowi” do gustu; wszelako największe wrażenie zrobiły na niej drobne monety, które ktoś powrzucał do muszli. „Wrzucił, bo pewnie chce tu wrócić” – wyraziłem opinię. Wiadomo, Marcel Duchamp umieścił kiedyś na wystawie pisuar i podpisał go „Fontanna”, więc ktoś miał słuszne skojarzenie, że skoro Olkusz nie Rzym – nie ma swojej fontanny di Trevi (wtedy rynek był jeszcze bez fontann), to na zasadzie analogii z dziełem francuskiego surrealisty za jej namiastkę można uznać kibel w Baszcie. Nie jestem pewien, ale zdaje mi się, że Joanna też wrzuciła pieniążek do toalety; wszelako czar nie działa, bo nigdy więcej do Olkusza nie przyjechała.

Niejako pozostając w temacie wspomnę jeszcze wydarzenie dość szokujące, którego byłem świadkiem. Siedząc kiedyś na murze z Maćkiem Włodarczykiem sączyliśmy chłodne piwo rozmawiając na wiele istotnych tematów, czy może narzekając na co się da, jak to Polacy, gdy nagle moim i Maćka oczom dotąd lekko znudzonym – bo co mogło być ciekawego na tyłach opustoszałego starego starostwa, gmachu popadającego w ruinę, poza wyrośniętymi ponad normę drzewami i chaszczami – ukazała się zza jednego z krzaków ta część ciała, którą na ogół staramy się wstydliwie ukrywać. Maciek też ją zauważył, ale na nim „goła dupa” nie zrobiła wrażenia. „Musiałbyś zobaczyć, co tu się dzieje w niedzielę, po mszach. Babcie wychodzą z kościoła, lecą na tył starostwa, kucają i patrząc, czy nikt nie widzi od strony ulicy, wypróżniają się. A my to z klientami, na basztowym murze mamy to wszystko jak na patelni…”. To jeszcze jedne głos w dyskusji, że co jak co, ale przy olkuskiej bazylice przydałaby się jakaś publiczna ubikacja. 

Schody, schody, schody…

Jak w Casino De Paris – …śpiewała Irena Kwiatkowska w filmie „Halo Szpicbródka”. Schody w Baszcie, ich ilość, a zwłaszcza ich stromość, to coś, co spędzało sen z powiek najemcom, bo weź tu człowieku i wnieś po nich na górę kegę z 50 litrami piwa, skrzynki z napojami itp., ale przede wszystkim przerażały one zawianych klientów, którym po płaskim było ciężko się poruszać, a co dopiero wspiąć się na niebotyczną wysokość pierwszego piętra, po stromych drewnianych schodach, z dość wysokimi stopniami; Smajli kiedyś spadł z nich dwa razy jednego dnia! Pamiętna historia z malarzem Stanisławem Olesiejukiem, którego wystawę lunarnych rysunków w BWA gościliśmy jako jedną z pierwszych, czyli w letniej kanikule 2001 roku. Po wernisażu jakoś tak się złożyło, że wylądowaliśmy z malarzem z Pomorza w Baszcie; tam się, wiadomo, nie oszczędzaliśmy, bo artysta był zadowolony z wystawy, my również, więc było co uczcić. Uczciliśmy należycie, a potem Staszek wyznał, że stracił władzę w nogach. Zwyczajnie, po ludzku, nie był się w stanie podnieść. Mam teorię, że on się po prostu bał zejść po tych schodach, tym bardziej, że wiedział jakie to niebezpieczne, bo widział jak Smajli z nich spadł (swoją drogą Smajli spadał ze schodów w Baszcie tyle razy, że z czasem przestało to na kimkolwiek robić wrażenie.). Nota bene przypomniałem sobie, że Stanisław okazał się nie tylko świetnym malarzem, oraz właścicielem pękatego sakwojaża, z którego co rusz wyciągał kolejną butelkę markowego trunku, ale także wróżbitą, który każdemu z nas wywróżył przyszłość; nie pamiętam co wywróżył Staszkowi Stachowi, czy Jurkowi Rosiowi, może im się sprawdziło,  jeśli to, co pisze, przeczytają, może się pochwalą, ja wiem, że to, co wywróżył mi Staszek Olesiejuk raczej się nie sprawdziło, a wywróżył mi, patrząc na mnie wnikliwie – o ile był jeszcze wtedy w stanie patrzeć wnikliwie, tak więc patrząc na moją lewą dłoń, jej wewnętrzną stronę ni mniej, ni więcej, a wywróżył mi: „Olgerd, przykro mi, ale kiedyś zwariujesz!”. Pamiętam, zakręciło mi się w głowie, smutno mi się zrobiło, przykro, bo jednak wolałbym, żeby tak, jak to bywa z Cygankami, Staszek wywróżył mi przyszłość będącą pasmem sukcesów, sławy i pieniędzy! Wszystko inne, byle nie popadaniem w szaleństwo i rychła śmierć. Niemniej dziś, niemal w 20 lat po tamtym wydarzeniu, jestem dość sceptyczny jeśli chodzi o celność przepowiedni malarza Stanisława Olesiejuka. Ale może ja się mylę, może faktycznie jestem wariatem. Tylko że jako wariat oczywiście nie zdaję sobie z tego sprawy, bo gdybym sobie zdawał, to bym nie był wariatem – wiadomo:  Paragraf 22.    

Moja córka, mając kilka lat zjechała na pupie z tych schodów, ale na szczęście jedynie z kilku ostatnich stopni, a nie z samej góry; przy efektownych upadkach Smajlego niby nic, ale przyznaję, były emocje i na szczęście tylko na emocjach się skończyło.

43 Zabezpieczenie miejsca, gdzie zapadł się  drewniany chodnik, fot. Olgerd Dziechciarz

Bodaj największy upadek w Baszcie zaliczyła jednak pewna dziewczyna i to podczas któregoś z koncertów w połowie lat 2000. Dziewczę znajdowało się na drewnianym chodniku na murze, w jego nieosłoniętym dachem zachodnim odcinku. Przegniłe deski nie wytrzymały, połamały się, a dziewczyna wpadła w powstała w ten sposób dziurę. Szczęście w nieszczęściu, nic jej się nie stało, bo wpadła do wielkiego …kosza na śmieci. Po tym zdarzeniu decyzją ówczesnego konserwatora zabytków tę część chodnika wyłączono z użytku, a wnet w ogóle zlikwidowano (w murze pozostały fragmenty po odciętych drewnianych legarach).  

Słynne i świetne imprezy

Warto wspomnieć, że to nie gdzie indziej, ale właśnie w Baszcie odbyła się bodaj w 1997 roku – zdaniem wielu – najbardziej skandaliczna impreza literacka w dziejach Olkusza – czyli Finał I Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego O Gmerk Olkuski. Oj, działo się. Na ogół na takie konkursy nadchodzą prace bezpieczne, wiersze, w których leciwi autorzy wspominają cudowne lata dziecięce, emerytowane nauczycielki języka polskiego opiewają piękno kwitnących malw, no coś w tym guście, a tymczasem na rzeczony konkurs zgłoszone zostało opowiadanie młodej dziewczyny, Aleksandry Skuzy, w którym przedstawiła ona świat bezdomnych, koczujących na katowickim dworcu kolejowym. Nie dość, że wonieją nieładnie, to, wiadoma sprawa, rozmawiają ze sobą tak, jak Polak z Polakiem, gdy obaj sobie wypiją; o właśnie, przecież bezdomni na ogół są na bani; w tekście więc roiło się nie od poetyckich opisów krajobrazu, tylko od najbardziej popularnych słów, które padają w emocjonalnych dyskusjach, a ostatnio widnieją nawet na transparentach podczas ulicznych protestów. Słowem „kur…” i jemu podobnymi słowami było naszpikowane. I co ważniejsze, to opowiadanie miało być przeczytane na głos, podczas gali konkursu. Tak też się stało, w Baszcie właśnie, a rzeczone opowiadanie postanowił przeczytać Bogdan Dworak, słynny literat z Zawiercia, człowiek ogromnej kultury (literackiej i każdej innej), który ów tekst przeczytał swym tubalnym głosem. Proszę Państw, gdy Dworak mówił „kur…” – szyby drżały w oknach, a starsze olkuskie poetki kuliły się w sobie, jakby chciały zahibernować. Autorka została zaatakowana za swój tekst – zaznaczmy – napisany ze swadą i kulturą literacką, choć fakt ostrym drapieżny z niecenzuralnymi opisami spółkowania itd., itp. Ktoś demonstracyjnie opuścił spotkanie, ktoś buczał, a inny (inna) znacząco milczał. Za dziewczyną ujęła się wtedy Anna Piątek, znakomita olkuska poetka; Pani Ania, niech Jej ziemia lekką będzie, powiedziała, że tak właśnie musiał być napisany ten tekst i nie ma się co obrażać, bo to jakby się na samo życie chciało obrazić. Bardzo mi wtedy zaimponowała Pani Ania. Koniec końców nigdy już do jurorowania w konkursie o Gmerk Olkuski nie zostałem zaproszony, choć to ja go wymyśliłem i nie wiedzieć po co zaprosiłem do współpracy olkuski Dom Kultury. Konkurs istniał jeszcze wiele lat, ale gdy zmarła ś.p. Jola Skawińska, już nikomu w Miejskim Ośrodku Kultury nie chciało się go kontynuować. Może i szkoda, bo po kilkunastu edycjach impreza miała już pewną rangę. Ale co mi tam, mam konkurs im. Kazimierza Ratonia, więc za Gmerkiem Olkuskim tęsknić nie zamierzam. Dodam tylko, że z tego pierwszego konkursu ukazała się książeczka z nagrodzonymi tekstami, to opowiadanie  tam zamieściliśmy – bez skrótów i cenzorskich cięć – kto go ciekawy, to niech sobie wypożyczy w Powiatowej Bibliotece, tytuł „I czysto, i szaleństwo”; to wydawnictwo jest chyba z 1998 roku.    

29 Sylwester w 1998 lub 1999 r., fot. AA Baszta

To był wyjątkowy Sylwester. Koniec lata 90-tych, koniec dekady, bodajże to był ów 1999 rok, co to się matołom matematycznym błędnie kojarzył jako ostatni rok XX wieku. Najpierw w kilka osób zaczęliśmy zabawę jeszcze u nas w domu, i właśnie w domu, czyli w miejscu gdzie statystycznie zdarza się najwięcej wypadków – w tym również śmiertelnych – Renia, moja małżonka, niemal ucięła sobie palca na krajalnicy do chleba. Dramat. Tymczasowo zabandażowaliśmy i poszliśmy na rynek na pokaz sztucznych ogni. Straszna mgła, niewiele było widać z pokazu. Dramat. Uderzyliśmy do Baszty, bo pamiętaliśmy, że przecież oni tam organizują Sylwestra. Nie weszliśmy jednak, bo sobie przypomnieliśmy, że przecież nie zapłaciliśmy wpisowego, wiec niby co, przecież na siłę się nie wciśniemy w czyjąś imprezę – wszak nie wypada. Ze smutkiem popatrzyliśmy na Basztę. Dramat. Wpadliśmy na inny pomysł, żeby odwiedzić Waldiego, lekarza, ale przede wszystkim przyjaciela, bo akurat w Sylwestra miał dyżur na pogotowiu. Dramat! Myśleliśmy: pewnie sam tam jest, biedak, nie ma co robić w taką noc, więc ucieszy się, gdy nas zobaczy! Ruszyliśmy ku niemu per pedes. Na wiadukcie wyśliznęła mi się z ręki butelka o pojemności 0,7 litra z adekwatną dla sylwestrowej pory zawartością, a przecież trzymałem ją z całych sił, jakby to był jakiś skarb. Słowem – dramat! Jakoś dotelebaliśmy się do Waldiego. Nawet się ucieszył, ale nie był sam, bo co rusz pogotowie przywoziło mu do zszywania ludzi, którym petardy wybuchły w dłoniach. Jednego z nieszczęśników pokazał mi doktor Jarek Nowak, takiego, któremu raca niemal urwała dłoń – trzymała się na kawałku skóry. Dramat. Zebraliśmy się w drogę powrotną. Wracając uznaliśmy, że jest już tak późno, że chyba się w Baszcie nie obrażą, jeśli ich odwiedzimy, chociaż – co tu dużo mówić – będziemy trochę na sępa. Tak, głownie z mojego powodu byliśmy już pozbawieni płynów. Dramat. W Baszcie czekało na nas ocalenie. Przywitano nas jako córy i  synów marnotrawnych. Lidko i Maćku – niech Bóg Wam błogosławi, choć – zdaje się – macie mu wiele do zarzucenia.         

Wstyd się przyznać, ale zdarzyło mi się kiedyś, no już grubo po 30-tce wziąć udział – i to tak całkowicie spontanicznie – w jakiejś 18-tce, która odbywała się na piętrze w Baszcie. To już chyba za Łukasza Kajdy było, kolejnego dzierżawcy. Wziąłem kufel z piwem, chcę iść na najwyższe pięterko, bo przy barze było pełno, a Łukasz mówi: „Tam nie idź, dziewczyny mają 18-tkę”. Wzruszyłem ramionami. Jakoś nie uśmiechało mi się stać i pić na stojąco. Zagadnąłem do Łukasza: „Same dziewczyny?” Potwierdził. „To na chwilę zerknę”. I poszedłem. Tak, to było spontaniczne działanie. Wspiąłem się po schodach, a tam faktycznie czysto dziewczęca impreza, ale od razu mi się rzuciło w oczy, że jakaś taka niemrawa. Wchodzę więc, dziewczyny popatrzyły na mnie i zamilkły. A ja wtedy: „Cześć. Tak więc jestem, tak jak było ustalone – przyszedłem zatańczyć”. Że nastąpiła konsternacja, to mało powiedziane. Niestety, na trzeźwo bywam zaskakujący – zwłaszcza dla samego siebie. Napiłem się piwa, powiedziałem żeby pogłośniły muzykę i wdrapałem się na stół. „To co dziewczyny, która z was kończy 18 lat?” – zapytałem. Jedna z nich, śmiejąc się, uniosła rękę. Uśmiechnąłem się do niej, złożyłem jej życzenia gorące, z głębi serca płynące życzenia wszelkiej pomyślności, piwem wzniosłem toast na jej cześć, pogibałem się chwilę na stole w rytm muzyki i tyle. Po chwili zszedłem, podziękowałem za uwagę, wziąłem szklankę i ruszyłem w stronę schodów. „Kim jesteś?” – usłyszałem pytanie. „Niech to pozostanie słodką tajemnicą” – odparłem niczym odjeżdżający na koniu w siną dal Clint Eastwood w filmie „Samotny jeździec”. Tak, bez wątpienia na trzeźwo potrafię zaskoczyć nawet samego siebie.   

Jeden z koncertów punkowych, maj 2005 r., fot Olgerd Dziechciarz

Pewnie nikt nie pamięta, ale Baszcie, w połowie poprzedniej dekady, miała miejsce wystawa fotografii Tytusa Żalgirdasa. Tak, proszę Państwa, choć wtedy jeszcze prawie nikt nie wiedział, ze Tytus Żalgirdas to ja, to byłem ja. Tak, miałem jedyną wystawę w indywidualną swoim życiu, właśnie w Baszcie – nie dziwcie się więc mojemu sentymentowi dla tego obiektu i mieszczącego się w nim lokalu. Przyznam po latach, że nie mogłem i w sumie do dziś nie mogę uwierzyć, że to moje grubymi nićmi szyte szalbierstwo nie wyszło od razu na jaw. Myślałem, że ludzi się szybko pokapują, a już na pewno, gdy przeczytają biogram artystyczny mojego awatara: Tytusa Żalgirdasa; zresztą sami oceńcie, oto on: „Marynarz, olkuszanin od pięciu lat (dzięki żonie); malarz, prozaik i poeta oraz fotografik. Ukończył Wydział Rybołówstwa na Politechnice Gdańskiej (specjalizacja z połowów dalekomorskich, praca magisterska: „Kryl a przyszłość polskiego rybołówstwa”, promotor prof. Dr hab. Marian Stokfiszowski). Laureat kilku konkursów literackich (konkurs na opowiadanie im. Karola Borcharda, na szantę im. Leonida Teligi i inne). Amatorsko i profesjonalnie zajmuje się fotografią. Jego zdjęcia publikowane były w prasie: „Zew Morza”, „Przez Pięć Oceanów”, „Za Burtą” i „Na Dnie” oraz w Internecie: m.in. na www.wrakiitopielce.com.pl. Specjalizuje się w pejzażu oraz zdjęciach awangardowych. Należy do Związku Fotografików Mórz Północnych (w 2004 r. odznaczony Złotym Mikrofilmem za zdjęcie flądry w wodach Morza Beringa). W 2005 r. odznaczony przez ministra kultury medalem Gloria Trytonis, za najciekawsze zdjęcie polskiej fauny, zaprezentowane podczas wystawy zwierząt hodowlanych w Poznaniu (Polfarma 2005) – nagrodzona fotografia ukazywała rzadko spotykane koprofagiczne zwyczaje traszek zwyczajnych. Obecnie zamustrowany na statku przetwórni „Rypin” łowi halibuta na Morzu Ochockim”. Stworzyłem Tytusowi nawet listę wystaw, które rzekomo miał na koncie; zacytuję dwie najbardziej charakterystyczne: 2000 r. Odorków, Gminny Ośrodek Kultury, wystawa malarstwa, rysunku i fotografii uczestników Międzynarodowego Zjazdu Miłośników Akwalungu, tematem wystawy była fraza z wiersza Honorowego Obywatela Gminy Odorków, kaszubskiego poety ludowego Jana Mięsopusta: „Co w jeziorze piscy?/ A, to fenol ryby niscy”.  I może jeszcze ta z 2002 r., w Żarnowcu, w Gminnym Dom Kultury: „wystawa z okazji 120 rocznicy urodzin kapitana Teofila von Bocka, pierwszego komendanta Szkoły Morskiej w Tczewie, który krótko przed II wojną światową opracował program szkolenia dla ochotników do polskich żywych torped.”  

Przyznajmy, zmyśliłem biogram i wystawy tak naciągane, że przez myśl mi nie przeszło, że ktoś weń uwierzy. Nikt się nie połapał, a przecież był publikowany nie tylko w katalogu do rzeczonej wystawy indywidualnej, ale także w albumach towarzyszących kilki wystawom Artystów Olkuskich w BWA. A wiecie dlaczego? Szybko to zrozumiałem – ludzie nie czytają biografii artystów, bo są nudne. Mój nudny chyba nie jest, ale nie przeczytali, bo wyszli z założenia, że pewnie jest jak inne – nudny. Dodam, że po kilku edycjach przestałem brać udział w wystawach Artystów Olkuskich, bo kilkoro z tychże artystów się na mnie śmiertelnie obraziło, uznając postać Tytusa Żalgirdasa za zgrywę, a jego twórczość, jak przypuszczam, za bezwartościową. Myślę, że taki Marcel Duchamp, o którym już wspominałem, w naszym Olkuszu by kariery nie zrobił.  

Głośna też była impreza w Baszcie z okazji Rewolucji Październikowe – to był początek nowego tysiąclecia – ok. 2002 roku. Słuchaliśmy łapiących ze robotnicze serca piosenek w rodzaju „o Nowej to Hucie piosenka”, „Miliony rąk, tysiące rąk, a serce bije jedno”. W kilka osób założyliśmy krawaty zetesempowskie. Miałem trochę czystych książeczek zetesempowskich (załatwione kiedyś przez Janusza Bargieła) i kilku chętnym je wypisałem mianując siebie spontanicznie ostatnim szefem ZSMP w Olkuszu. Bardzo wesoło było, pamiętam, Gazeta Krakowska, piórem Ali Renkiewicz zamieściła o nas materiał, a dzięki twarzowym czerwonym  krawatom trafiliśmy na pierwszą stronę! Przypomnę, że byłem wtedy nazuwany Znanym Wrogiem Olkuskiej Lewicy (w skrócie ZWOL), nawet sobie czerwoną niczym robotnicza krew koszulkę z rozwinięciem tego skrótu sprawiłem i paradowałem w niej po mieście. Atakowano mnie wtedy za moją rzekomą niechęć do lewicy, a jaki ja niby wróg lewicy, skoro mienię się anarchistą, więc jestem od lewicy jeszcze bardziej na lewo?! Przypomnę, że wychodziła wtedy w Olkuszu gazeta lewicowa pt. „Obserwator”, którą nazywaliśmy „Obsrywatorem”. Pisali tam o mnie niestworzone rzeczy! Szkoda, że gdzieś mi się te par excellence „Obsrywatory” zapodziały, bo chętnie bym teraz coś z nich zacytował; pamiętam tylko, że pisano o mnie per „żurnalista”, dodając przy tym „chory z nienawiści”. Kurczę, dlaczego nie wpadłem wtedy żeby sobie zrobić koszulkę także z tym napisem?! Przypomniałem sobie jeszcze, że w 2003 roku, traf chce, akurat w Baszcie, jeden z dziennikarzy „Obserwatora” dostał po twarzy od dziewczyny, której zaserwował jakąś cienką aluzję w stylu swojego ówczesnego patrona Leszka Millera, tego od słów, że „prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale jak kończy”. Dodatkowo spostponowana dziewczyna wytarmosiła redaktora za włosy, co spotkało się z aplauzem zgromadzonych w knajpie ludzi – kilka osób postawiło jej piwo; śmieszna sprawa, kto inny naważył, a ona wypiła.   

45 Finał konkursu poetyckiego im. Kazimierza Ratonia w 2005 roku, potem poeci poszli do Baszty, fot. Olgerd Dziechciarz

Było „Wesele” Wyspiańskiego, dużo później film Smarzowskiego takim tytule, w między tymi wydarzeniami kulturalnymi było wesele Jurka Rosia i Agnieszki w Baszcie. Przyjść na czyjeś zaproszenie wypada, nietaktem jest zlekceważyć zaproszenie, zwłaszcza jeśli zaprasza przyjaciel, kumpel z pracy, ktoś  z kim lubimy się napić i pożartować, a jak trzeba to pogadać o sprawach ważkich i doniosłych, albo o duperelach. Tak więc, gdy w 2005 roku kolega Jurek Roś, zaprosił mnie na imprezę w Baszcie, gdzie miano się weselić skuli ślubu owego kolegi z Agnieszką, zapewniłem że z prawdziwą przyjemnością przybędę, choć termin kolidował z finałem I Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Kazimierza Ratonia, który organizowaliśmy w BWA. „Będę na pewno, ale boję się, że nie sam…” – mówiłem do Jurka. „A z kim?” – on na to. „No, może ze mną być jeszcze ze dwóch, trzech poetów”. „Dobrze, niech będą” – zgodził się Jurek. Ale Polska, to Polska, kraj poetów, więc ni mniej ni więcej, ale z dwóch trzech, zrobiło się kilkunastu… Kogo tam nie było?! Maciej Melecki, autor znany z nieskończonej frazy pławiącej się w paradoksach i aluzjach, Krzysztof Siwczyk, uznany poeta, ale znany prostym ludziom za sprawą kreacji głównego bohatera w filmie „Wojaczek”, poeta poznański o ustalonej renomie Mariusz Grzebalski, zmarły w kwietniu tego roku w wypadku samochodowym poeta Arkadiusz Kremza, poeta wyrafinowany Tadeusz Pióro… Nawet pewien angielski liryk, wykładowca literatury w Cambridge, Rod Mengham, załapał się… Do tego byli jeszcze, wiadomo, dwaj nasi, miejscowi, acz o talencie zasięgu ogólnopolskiego, a nawet międzynarodowego, Sławek Elsner i Łukasz Jarosz. Plus jeszcze kilku z laureatów konkursu Ratonia; już nie pomnę, kto był, a kto jednak nie przybył. Dużo w każdym razie. Za dużo, jak na skromne w zamierzeniu weselisko, więc nie dziwne, że czułem, iż przeholowałem. Tym bardziej, że poeci niezbyt się przejmowali, że są w gościnie; ktoś zbił szklankę, inny przybił gwoździa, a wszyscy palili jak smoki, więc w powietrzu można było zawieszać kowadła. Lecz z drugiej strony patrząc, znaczy obiektywnie: miał ktoś u nas podobne weselisko?! Ponoć w krajach arabskich jest przyjęte, że na weselu powinien być poeta i wygłosić wiersz na cześć młodej pary. Płacą mu za to i to hojnie. Nie wiem, czy któryś z poetów wygłosił wtedy wiersz na cześć Agnieszki i Jurka, żywię nadzieję, że tak. Ale nawet jeśli nie wygłosił, to samą swoją obecnością podkreślił znaczenie chwili; pamiętacie, co o chwili napisała Szymborska:  „Jak okiem sięgnąć, panuje tu chwila./ Jedna z tych ziemskich chwil/ proszonych, żeby trwały.”

Zapamiętałem też obrazoburcze uczczenie powstania warszawskiego, które miało miejsce w baszcie – już w początkach obecnego stulecia. Trzech bywalców – z czasów, gdy dzierżawili ją Agnieszka Lis z Maciejem Patrzałkiem i Jurkiem Rosiem – postanowiło uczcić bohaterski czyn Warszawiaków z 1944 r. Powstanie trwało, jak wiemy 63 dni, oni postanowili imprezować pijąc na cześć powstańców dzień w dzień właśnie przez 63 dni – tak się w tym zapomnieli, że pobili ten rekord dochodząc do grubo ponad 70 dni. Bardzo kiepsko już wówczas wyglądali.

Mam wciąż przed oczami imprezę z okazji urodzin Łukasza Kajdy, właściciela drukarni Grafpress, który był też wtedy dzierżawcą Baszty. Łukasz przygotował imprezę urodzinową na bogato. Miałem zaproszenie, nie to, żebym się wtarabanił bez zaproszenia, nic z tych rzeczy – Łukasz zaprosił, więc wpadłem, traf jednak chciał, że wcześniej byłem na wieczorku poetyckim z laureatem prestiżowych konkursów, które odbywało się w „Ekonomiku”, a które współorganizowała Biblioteka Pedagogiczna, i tam zakolegowałem z owym poetą. Po prawdzie dostałem go wtedy po opiekę i zabrałem ze sobą. No tak, ale mój towarzysz, poeta, nie miał zaproszenia do Łukasza. Wyszedłem jednak z założenia, że Łukasz furiatem nie jest, z charakteru raczej spokojny, więc nie zrzuci Tadzia ze schodów. Wyszedłem z dobrego założenia, bo nie zrzucił. Tadeusz rozejrzał się po wnętrzu, skupił wzrok na stole zastawionym z przepychem i komfortem – popatrzył na mnie i spytał: „Co to za impreza?” A ja mu na to: „Na twoją część, Tadziu! Tak się wita poetów w Olkuszu”. Bardzo udana była ta impreza, no bo jaka mogła być, skoro w baszcie wszystkie imprezy były udane?! Rano się obudziłem, przekonany, że Tadzio śpi u mnie w domu, na piętrze. Ale nie spał. Ani śladu po poecie nie zostało. Dzwoniłem, nie odbierał, ale na szczęście się znalazł. Zrelacjonował mi później przez telefon swoją peregrynację po Olkuszu; opowiadał jak to się zawieruszył, po jakimś lesie chodził, trafił wreszcie na jakąś stację benzynową, gdzie mu uświadomili, gdzie jest olkuska bursa, czyli jego nocleg. Cud, że nie zamarzł, bo akurat jesienne mrozy nadeszły niespodziewanie, a on był w lichym paltociku. Ale podkreślał, że co jak co, ale mu się w Olkuszu podobało,  impreza w Baszcie była zacna, i nie wyobraża sobie, żeby nie przyjechać kolejny raz do Olkusza. No i przyjechał, w następnym roku, ale to już inna opowieść.     

Olkuski Totem, koncert w 2005 roku, fot. Olgerd Dziechciarz

Dopóki funkcjonowała Baszta bardzo często zapraszałem do niej artystów, którzy wystawiali prace w olkuskim BWA, czy poetów (poetki) mających u nas wieczorki autorskie. Na ogół nie trzeba ich było tam zaciągać siłą (choć i tak się zdarzało, zdecydowanie częściej jednak trzeba ich było stamtąd siłą wyciągać). Z malarzy był tam ze mną choćby obecny rektor ASP w Krakowie profesor Andrzej Bednarczyk, który odpoczywał tam przy kuflu piwa po morderczych przygotowaniach jego wystawy w BWA; przypomnę, na tej wystawie pracom Andrzeja towarzyszyły specjalnie zamówione wielkie lustra. Dodatkowo na podłogę  wysypaliśmy dwa metry sześcienne ziemi ogrodowe. Umordowaliśmy się więc należycie i piwo nam się należało, jak choremu opieka medyczna. Z kolei z pewnym poetą spędziłem tam dość interesujący wieczór, który polegał na tym, że poeta – jakoś nagle rozmarzony i skory do zwierzeń – jął mi szczegółowo opowiadać o swoich podbojach miłosnych i ich konsumowaniu. Trwało to kilka godzin, ale nie dam głowy, że to, co wysłuchałem, było prawdą czy li tylko dowodem na nieograniczoną fantazję poety. Podczas – jeśli się nie mylę – dwóch spotkań z poetą Piotrem Macierzyńskim, jakie zakończyły się posiadówką w Baszcie, najlepiej pamiętam to drugie, wtedy to ów znany laureat kilkuset konkursów poetyckich w całej Polsce, opowiadał mi, jak się wygrywa takie konkursy, ale głównie narzekał na ich organizatorów, którzy zamiast – jak Bóg nakazał – wypłacić autorom kasę, potrafią wręczyć komuś z drugiego krańca Polski nieporęczną i ciężką jak cholera rzeźbę, albo mapę topograficzną powiatu. Ta wiedza bardzo mi się przydała przy organizacji Konkursu im. Kazimierza Ratonia – po prostu utwierdziła mnie w przekonaniu, jak się takiego konkursu nie powinno robić.

Z czasem, za kolejnych dzierżawców, imprez w Baszcie, muzycznych, czy innych było już jak na  lekarstwo; lokal niczym więc nie różnił się już – jeśli chodzi o typ działalności – od innych olkuskich knajp. Po prostu lano piwo, potem  wstawiono jeszcze telewizor, żeby można było sobie pooglądać mecze, albo teledyski. Dziś trudno uwierzyć, że był taki czas, kiedyś działo się tam tak wiele z zakresu szeroko rozumianej kultury, iż Miejski Ośrodek Kultury poczuł się zagrożony. Czy Baszta ożyje po obecnej rewaloryzacji Kwartału Królewskiego? Czy wykorzysta tkwiący w tych murach potencjał właściciel czyli MOK? A może oddana zostanie w dzierżawę ambitnemu, pełnemu pomysłów dzierżawcy? Oby! Boję się jednak, że ten dobry czas Baszty już „se ne vrati”.  

Ze wspomnień bywalca olkuskich lokali gastronomicznych – od późnego PRL-u – do współczesności.
Olgerd Dziechciarz
« 1 z 3 »
0 0 votes
Article Rating
Subskrybuj
Powiadom o
2 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Marta
Marta
3 lat temu

Dzięki wielkie za te wspomnienia👍👍Piękne czasy Baszty, szkoda, że zabrakło Lidki i Maćka… Pokazali, że można, że się da! Na lata zapisali się w historii kulturalnej tego miasta

Datt Kaz
3 lat temu

Byłem bezspośrednio przy tym gdy zarwał się balkon i dziewczę spadło raczej bezpośrednio na glebę..(Ale nie będę się wykłócał).. Oj, były w Baszcie imprezy..