O płycie „Ludzie wędrowni” grupy Lesers Bend pisze Mateusz Pałka, olkuski meloman, znawca muzyki niezależnej i alternatywnej, wokalista i autor tekstów Chaotic Splutter, jednej z pierwszych olkuskich kapel grind-core`owych. Wykonawca: Lesers Bend
Wytwórnia: Genital Sector
Rok wydania: 2014
Nie wiem, jakie były oczekiwania odnośnie zawartości muzycznej, poziomu artystycznego czy ogólnie kierunku, w którym zespół mógłby podążyć, lecz ci, którzy przewidywali na nowej płycie dwudziestominutowe suity spod znaku rocka progresywnego czy symfonicznego, będą rozczarowani. Na pewno wyobrażający sobie, że album wypełnią praktycznie w całości albo przynajmniej w większej części ambientowe i elektroniczne odjazdy, mogą się jedynie pobawić w andrzejkowe wróżenie z wosku. Może więc czas na brudny punkowy nihilizm, albo brutalne hard core’owe moralizatorstwo? No nie. Raczej nie. Jeżeli tak obstawialiście, to lepiej nie lokujcie nigdy oszczędności na giełdzie ani nie grajcie w toto-lotka.
NA BOGATO
Najnowszy materiał grupy nosi tytuł „Ludzie Wędrowni” i ukazał się pod koniec 2014 r. nakładem GENITAL SECTOR. Po nowej płycie spodziewałem się przede wszystkim dobrej muzyki, świetnych tekstów i perfekcyjnej produkcji. Chciałem bardzo, ale to bardzo, żeby zespół zamęczył realizatora swoją stanowczością i dążeniem do perfekcji. Żeby nie brzmiało ani tak plastikowo jak „Gea”, ani tak garażowo jak „Lesers Bend”.
Słuchając nowej płyty zacząłem oglądać wkładkę w złotawo – szarej tonacji, gdzie na okładce mamy wykonane przez znanego artystę Carasa Ionuta dzieło „Metamorphosis” przedstawiające nieznany dotąd gatunek krzyżówki flory i fauny na jałowej, może wypalonej ziemi. W tle za mgłą, a może dymem po pożarze, można dostrzec schyloną postać człowieka. W środku wkładki teksty, zdjęcia zespołu. Z tyłu: kto, kiedy na czym, gdzie i że gościnnie znowu Marta troszkę śpiewa, a Martyna troszkę gra na altówce. Nic z dotychczasowej estetyki „Do It Yourself”. Chłopaki wydali album na bogato. Głód jednak nie odchodził, tylko z każdym dźwiękiem się nasilał. Gdy zatrzymałem na chwilę muzykę, poczułem straszny ucisk żołądka, nie, to nie był żołądek, to kłucie w sercu. Takie bolesne. Włączyłem więc na nowo. Pomyślałem sobie: „aha, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”. Wyłączyłem więc lewe oko, potem oko prawe, wkładkę schowałem z powrotem do pudełka, a pudełko schowałem do szuflady. Zacząłem widzieć wszystko oczami wyobraźni. Pomogło, bo kłucie w sercu ustało, ale żołądek znów zaczął żądać więcej i więcej, i nie mogłem się pohamować. I jeszcze raz, i jeszcze raz, i zrozumiałem, że to uzależnienie. Ta płyta to bardzo silny psychotrop. Nawet jak ją wyłączysz, to i tak od niej nie uciekniesz. Nagle zrozumiałem, jak bardzo prorocze były słowa z ich pierwszej płyty „Szkło”: „…jest biała, jest w organizmie, masz to w środku, nosisz ją w sobie…”. Wcześniej myślałem, że chodzi o duszę, ale szybko musiałem zweryfikować swój błąd. Zawsze chodziło o płytę. O tę płytę. Tylko czemu jest biała, jak niby jest złota. Może jest jak białe złoto? Na bogato? Ale co w tej muzyce właściwie takiego jest? Proszę sobie wyobrazić sytuację, kiedy pytania zadaje humanista Dante, a odpowiedzi udziela surrealista Dali. Lecz gdzieś w oddali. To właśnie jest na tej płycie. A wszystko zaczyna się tak:
Piękna otwierająca podróż dookoła płyty. „PODRÓŻ” wita nas akustycznym początkiem. Lekkie zaskoczenie, bo właściwie takiego czegoś wcześniej nie było. Nie przypominam sobie akustycznych gitar na wcześniejszych płytach, a już na pewno nie w takiej ilości i takiej aranżacji. „Jeszcze to nie jest kres nużącej drogi twej, jeszcze możesz się wznieść…” i wznoszę się razem z dźwiękami w jakiś nieskończony wymiar, a raczej bezmiar przestrzeni. To jest jak zobaczenie nieskończoności, więcej, jak chęć dojrzenia końca tej nieskończoności, skoro jedziemy „…do raju albo jeszcze dalej”. Coś o samej muzyce? Nie ma tu dosłowności jak w niektórych wcześniejszych utworach. Chyba najbliżej do „Słoneczników” z płyty „Gea”, ale produkcja tamtego albumu, jak i zresztą pozostałych, nie może się w żadnym stopniu równać z tym albumem. Bynajmniej nie chodzi o moc, siłę lub głośność samej muzyki, a raczej o przejrzystość, selektywność i dynamikę odsłuchu, co w połączeniu z zastosowaniem ilości ścieżek dźwiękowych, daje tak wielowymiarowy efekt, taki, że nie chcesz zdjąć słuchawek z uszu. Mimo tego że sama muzyka z muzyką poważną ma niewiele wspólnego, to płyta właśnie tak brzmi. Przejrzyście i jednocześnie symfonicznie. Jakby miała być nagrywana w filharmonii, a nie w studio.
Druga na płycie „CHMURA” jest zdecydowanie ukłonem w kierunku niezależnego rocka amerykańskiego, utwór o podróży po rzeczach zwyczajnych, codziennych („Skóra, którą wolno dotykasz, usta, które zamykasz, oczy, które rano otwierasz, pocałunek, który znów ścierasz…”), mniej oczywistych, pragnieniach, chęci spełnienia tego, co niespełnione („W oknie gęstniał letni mrok, patrzyliśmy, jak zniża się noc, potem jaśniał ostatni świt, potem to już nie byliśmy my”). I te delikatnie, nostalgiczne, zimnofalowe klawisze kończące utwór…
„ZASŁONA” spada na nas dość dynamicznie, mocno rockowo, do przodu, by nagle zacząć zsuwać się coraz wolniej i coraz niżej i niżej, coraz bardziej rozlegle i szczelnie. Mimo lekkości dźwięków czujemy jej ciężar przez co „Niebo oddycha dziś tak płytko, znikają w morzu blade okręty…”. Nie zapominajmy, że są rzeczy, dla których zasłona nie stanowi fizycznej przeszkody, które „Samotnie pną się ku chmurą śmiech dziecka, wysokie drzewo”. Jednak najważniejsza w dalszej podróży jest „Droga, droga, którą przebędziesz, droga, która może być wszędzie”. Tu zdecydowanie dynamicznie z fantastycznymi gitarowym „drivem”, z głębokim pogłosem przechodzącym w… Hellacopters?, Gluecifer?, Flaming Sideburns?, Hydromatics?, a może Black Rebel Motorcycle Club? W każdym razie coś w hard rock’n’rollowym, lekko garażowym klimacie.
„LUSTRA” są utworem najmocniejszym i najbardziej zbliżonym muzycznie i tekstowo do poprzedniego albumu. Zaczyna się niewinnie, ale epilog tego utworu jest najmocniejszą i najcięższą partią muzyczną, jaką zespół do tej pory zarejestrował. Bardzo emocjonalna i ekspresyjna gra Radka, zarówno na gitarach jak i basie, do tego jego fantastyczne wokale razem z porażającym, szczerym do bólu tekstem oraz bardzo mocno uderzanym, często połamanym rytmem granym przez Łukasza, czynią ten utwór najbardziej wyróżniającym się na tle całości płyty, a przez to może i najbardziej zapadającym w pamięć. Bardzo refleksyjny, ale jednocześnie niebezpiecznie przytłaczający swoją wymową. I nie chodzi tutaj tylko o samą muzykę, ale raczej o słowa. Szczere i brutalne aż do bólu, tnące skórę i ciało aż do kości, trafiając bezpośrednio w duszę – a może raczej w bezduszność. Porażają złowieszczą retoryką, obnażając człowieka i pozostawiając po nim NIC. „…Znikniesz! Znikniesz! Znikniesz! W lustrach, w lustrach, w lustrach…”. I tak twoja dusza zostanie unicestwiona, nawet jeśli jesteś jej pozbawiony „z urzędu” – niczym bożek, idol – zrobiony ze złota, lub golem czy tulpa – zlepione z błota albo inne przeklęte bezduszne krwiożercze istoty pozbawione swojego odbicia w lustrze. Wszelkie wytwory odzwierciedlające ludzką chciwość, pychę, strach i inne słabości. Muzycznie, jeśli ktoś lubi „In Circles” grupy SUNNY DAY REAL ESTATE, ale tak na szybko i na brudno, z finałem na miarę FUDGE TUNNEL pragnących nagle grać thrash, to będzie zachwycony…
Gratuluję muzykom wyczucia i taktu, gdyż po tak przytłaczających dźwiękach i słowach, z którymi mieliśmy do czynienia wcześniej, umieszczenie akustyczno – folkowego utworu „MOTYW” jako następnego na liście daje podróżnikowi wytchnienie i możliwość opatrzenia głębokich ran zadanych szkłem pękających luster. Kompozycja jest niczym mix The Pogues z The Walkabouts. Słowa piosenki też zgoła inne. O ile jeszcze chwilę temu byliśmy w przerażającym do bólu świecie, gdzie „Król, cesarz, błazen odarty z marzeń, jak na ziemi żmija, życie się zwija…”, to tutaj człowiek „W oknach i reflektorach, w oczach i na obrazach, błyśnie, gdy przyjdzie pora, każdemu to się zdarza…”. A więc jednak, mimo iż „Nasze życia są tylko snami…”, to nie jesteśmy odarci z marzeń. Nasza podróż znów nabrała sensu. Po odpoczynku i opatrzeniu uprzednio oczyszczonych ran zadanych ostrymi jak brzytwa krawędziami „LUSTRA” możemy iść dalej.
W następnym etapie spotykamy piękne, ale bardzo delikatne i ulotne „CYKLAMENY”. Utwór zaczyna się dźwiękami przypominającymi spadanie kropli deszczu, co nie wróży nic dobrego. Deszcz – dla jednych roślin życiodajny – dla cyklamenów byłby zabójczy. Chyba, że ukryjemy je pod dachem i krople będą delikatnie uderzać w nieprzemakalne przykrycie. Śliczny utwór – jeden z tych, co nie ma tekstu, bo nie musi. Piękne leniwe i delikatne „plumkanie”, takie w klimatach COCTEAU TWINS, MAZZY STAR i NEILA YOUNGA, ale zakończone niepokojąco mrocznie brzmiącym basem i syntezatorem w atmosferze bliższej duetowi LYNCH/BADALAMENTI.
W „EUROPA” najbliżej jest do klimatu uzyskanego przez SMASHING PUMPKINS w utworze „Beautiful”, ale okraszonego „Disappear” z repertuaru MAZZY STAR. Przy zwrotkach bardziej akustycznie, potem bardziej elektryczni, ale wszystko delikatne. Piosenka raczej nostalgiczna, smutna, ale bardzo klimatyczna. Nasza podróż zmienia się w bieg, bieg przez życie – niczym obrót ziemi wokół własnej osi z życiodajnego blasku do wieszczącego nieuchronny koniec mroku („Ziemia opada, ziemia się kręci, z sekundy w nicość, ze światła w usta śmierci”). Musimy więc niezauważeni dla mroku ostrożnie udać się dalej. Najlepiej w jakąś jasną stronę, a najbardziej jasnym kolorem na płycie jest „BIEL”.
Dynamiczna kompozycja „BIEL” oparta na solidnych gitarowych riffach, osadzona na fundamencie, grającej bardzo „do przodu” perkusji. Tytułowa biel nie dotyczy jednak specjalnie jakichś jasnych aspektów życia, raczej jest kolorem grubej pokrywy śniegu, która kiedyś wszystko przykryje, niczym białe prześcieradło zakrywające ciało zmarłego: „To, co było, to nie my, to jest wszystko, co zostaje…”. A może jest kolorem księżyca podczas nocy, kiedy jest kolejna „PEŁNIA”?
Podróż po kolejnej piosence z gatunku tych, które nie mają słów, bo nie muszą, jest jak spacer lunatyka w krótką, gorącą letnią noc, śniącego o spacerze po gorących piaskach pustyni, prowadzonego delikatnymi, ale stanowczymi, rozedrganymi dźwiękami przesterowanej gitary spowolnionej zmęczeniem wysoką temperaturą oraz późną godziną. Perkusja wolno, ale miarowo, odmierza czas, licząc kolejne sekwencje uderzeniem dzwonka. Utwór gdzieś cichnie w nadchodzącym poranku zapowiadającego upalny dzień.
Jednak na tym etapie podróży może zdarzyć się „ROZŁĄKA” – niczym tytuł któregoś z surrealistycznych, abstrakcyjnych obrazów znanego olkuskiego malarza Stanisława Stacha. Utwór w taki właśnie sposób opisuje stan ducha, który najczęściej przechodzi w tęsknotę. „Na ramionach skał dom twój jasny stał, dom bezpiecznie stał”. Ale albo on już nie stoi i bardzo za nim tęsknisz, albo to ciebie już nie ma… I też bardzo za nim tęsknisz…
„KRĘGI” niczym geometryczne dantejskie wyobrażenie etapów, które mamy do pokonania w ciągu naszego całego życia, wprowadzają nas w jeden z takich „światów” – w kolejny świat bez zbędnych słów, opisany jedynie oszczędnymi partiami rozedrganych gitar z niemal bezgłośnym szelestem talerzy. Wszystko to tworzy gorące dźwięki palącego stopy piasku pustyni. Czuć podobny żar, senność i zmęczenie, połączone z gwałtownym pragnieniem zaczerpnięcia życiodajnej wody. Jak fatamorgana oazy wypełnionej po brzegi wodą, dającej cień, padlinożernych sępów zataczających nad nami na bezchmurnym niebie kręgi. Coraz niżej i niżej. Jak wzór fal powstający po gwałtownym zanurzeniu ciała w tafli „JEZIORA”, które daje nam ochłodę w upalny dzień.
Choć „…żyjemy niemal u brzegu, na butach i na rękach piasek”, to i tak: „…jesteśmy wodzie pisani, jak woda i tlen niewidzialni…”. „JEZIORA” muzycznie są ukłonem w stronę bardziej optymistycznych dźwięków, wyraźnie inspirowanych folk – rockiem; dalej jest więc NEIL YOUNG & CRAZY HORSE, trochę WATERBOYS, ale przede wszystkim jest to LESERS BEND z krwi i kości. Gitary Radka w rozwinięciu utworu nasuwają lekkie skojarzenia ze stylem gry w utworze „SERCE LASU” z płyty „GEA”. Jednak gdy słyszymy „…a jeziora parowały…” , wiemy, że to już „MGNIENIE” niczym „…rzeczy skryte w rzeczach małych, wieczory, noce krótkie niczym błysk”. Wszystko w harmonii z poprzednimi kompozycjami. Nadal mamy tutaj nieco folkowy i rockowy klimat NEILA YOUNGA, ale jakby w mniejszej dawce – tylko gitarowy początek utworu i zakończenie. Właściwie to utwór ociera się o pop – rock wymieszany z brzmieniem przypominającym grupy z legendarnej wytwórni 4AD.
Niesamowity efekt dają chórki śpiewane przez Martę Jarosz, do tego fajnie zagrana, typowo „lesersowa”, rasowa gitara Radka – pod koniec piosenki. Czuję się jakbym samotnie, w chłodny późnojesienny wieczór oglądał lekko rozmyte fotografie z wakacyjnej wędrówki z kimś, kto jest najbardziej bliski. Nie ważne czy w domu, pustej knajpie w Wetlinie, na przystanku autobusowym w Suwałkach, czy w nieczynnej budce telefonicznej w Płokach. Jak nam podpowiada tytuł następnej piosenki: „GDZIEKOLWIEK”…
Wyśmienicie, że po tak monumentalnym, doskonałym utworze „WĘDROWCY” trafili na „lesersowy” „standard” z lekko rozedrganymi gitarami, monotonnym, ale klimatycznym basem, wyśmienitymi klawiszami i przestrzenią doskonale wypełnioną delikatnymi dźwiękami altówki. Czujemy się jak na niecodziennym koncercie gdzieś nad brzegiem jeziora nieskalanego wcześniej obecnością barbarzyńców – istot z gatunku homo sapiens. Słowa piosenki, wypowiadane jedynie przez instrumenty i rodzimą faunę, są tak uniwersalne, że zrozumie je każdy. Gdy byłem mały, to moją ulubioną bajką była „O czym szumią wierzby”. Teraz jestem duży i już zapomniałem. Może właśnie o tym?
Przyszedł czas, by wędrowcy zajęli z góry upatrzone „POZYCJE”, aby oglądać „…jak idą wyprostowani ludzie…” oraz „…co niosą w swoich białych dłoniach…”, a może nawet to „…co jeszcze wolno z nimi idzie…”. Tylko patrzą i oglądają oczami, czy może widzą i dostrzegają to „…wszystko, co nie dotyczy naszego ciała (…), wszystko, jak nasza dusza doskonała…”. Czy to przypadkiem nie my właśnie jesteśmy jednocześnie obserwatorami na z góry zajętych pozycjach i jednocześnie idącymi w pozycji wyprostowanej obserwowanymi? Z bagażem doświadczeń, zwyczajów, pragnień, by być tymi, którzy jeszcze takich doświadczeń nie mają, a jedyne, co posiadają, to dziecięce marzenia i bujanie w chmurach? Czy nie chcemy być tacy, by nie spotkało nas nigdy doświadczenie złowieszczych „LUSTER”?
Kończące płytę słowa „…nic nas tu nie trzyma, pozwól nam się wznieść..” brzmią jak błagalne zapytanie do wcześniej udzielonej odpowiedzi na początku płyty: „Jeszcze to nie jest kres (…) jeszcze możesz się wznieść…”.
LESERS BEND udowodnił po raz kolejny, ale jakby z jeszcze większą ilością i siłą argumentów, że nie są kolejnym BAD RELIGION czy IRON MAIDEN, którzy może nadal są mistrzami, ale tylko powielania dźwięków z poprzednich albumów. Ta płyta nie jest kopią, reprodukcją, repliką ani żadnym klonem poprzednich albumów. Jest zrobiona z duszy i ciała. Ma niespotykaną samoświadomość, która powoli przenika do świadomości słuchacza. Na długo. Za każdym razem inaczej, a jednocześnie zawsze tak samo. Taki paradoks jak surrealistyczna scena z serialu Twin Peaks: „One and the same” – rzekł karzeł do agenta Coopera w Czarnej Chacie.
Świetna filozoficzna płyta z początkiem godnym zakończenia i zakończeniem będącym jednocześnie początkiem?
Mateusz Pałka
http://wielkiszlakhimalajski.pl/aktualnosci/item/51-pomoc-dla-nepalu
W garażu to siedzi Twój tato.
Człowieku!!! Co ty bierzesz? Analiza utworu po utworze przypomina raczej próbę na silę promocji jakiegoś garażowego zespoliku, natomiast przyrównanie do BAD RELIGION czy IRON MAIDEN zakrawa na…. Aż mi witki opadły.