regionalisci

– Czy pan uważa się za regionalistę? – pytamy  Pana mgr. inż. Józefa Liszkę, który wiele lat  życia spędził na dokumentowaniu głównie tego jednego zakątka Małopolski – Bolesławia i okolic.
– Naturalnie! To była i jest moja pozazawodowa idea i cel działania. Tu się urodziłem i to jest miejsce mojego życia, w stosunku do którego mam moralne zobowiązania.

– A Pan? Pytanie to zadajemy Panu Tomaszowi Sawickiemu, od 24 lat pracownikowi i animatorowi Centrum Kultury im. Marii Płonowskiej w Krzykawce, autorowi licznych artykułów w lokalnej gazecie, rozpraw naukowych o Bolesławiu i okolicy, z których najcenniejsza nosi tytuł: „Kościół bolesławski w stulecie konsekracji 1906-2006.”
– Znalazłbym, nie chwaląc się jeszcze inne pasje i zawody, którymi się zajmuję. Jeszcze jestem malarzem, zegarmistrzem (to po tacie – zegarmistrzu), strażnikiem ochrony przyrody, rzeźbiarzem, tkaczem tkanin artystycznych, historykiem sztuki, amatorem etnografem i fotografem.A co do publikacji, to jeszcze z Piotrem Szlęzakiem wykonaliśmy album „Bolesław i okolice.” Jestem współredaktorem „Bolesławskich Zeszytów  Historycznych”, wydaliśmy ich już 33, a ostatni nosi tytuł „Bolesławska opowieść niepodległościowa,” który opracowaliśmy z Panem Jozefem Liszką.

Rzeczywiście, znakomity materiał, jak piszą redaktorzy „przydatny do nauki regionalizmu”. W tej publikacji Bolesław i jego mieszkańcy zostali pokazani jako współtwórcy Polski niepodległej na swoim lokalnym zagonie. Pan Tomek – jak wszyscy nazywają tu Pana Sawickiego – urodził się lat temu prawie 50 w Bychawie.

– Gdzie Bychawa a gdzie Bolesław. Co Pana tu przywiodło. Dodajmy, że Bychawa jest niedużym miasteczkiem niedaleko Lublina, które zasłynęło dzięki opowiadaniu Beshavisa Singera „Jentl – chłopiec z jesziwy” i filmu na jego podstawie z Barbarą Streisand. Słynie także z nieoficjalnych mistrzostw świata w jedzeniu pierogów.
– Rożne są drogi i bezdroża życia. Ukończyłem liceum plastyczne w Lublinie, potem pracowałem w fabryce w Gorlicach, a potem z młodzieńczą werwą wyruszyłem do Cieszyna na Wydział Wychowania Plastycznego Uniwersytetu Śląskiego, który ukończyłem, jako magister sztuki i wychowania plastycznego. Ale także miałem szczęście do nauczycieli. Na Uniwersytecie miałem zaszczyt uczyć się u prof. Katarzyny Olbrycht, dra Jana Olbrychta oraz m. in. u prof. Norberta Wilka, a potem na Politechnice Krakowskiej na Wydziale Architektury i Podyplomowym Studium Konserwacji Zabytków to był niezapomniany profesor Wiktor Zin… Oni pokazali mi wielką sztukę i odkryli moją pasję malarską. Odbyłem także studia doktoranckie, ale pracy doktorskiej jeszcze nie zdążyłem obronić, wciąż mi coś przeszkadza, coś nowego wpada mi w ręce, coś nowego mam na głowie. No i żona. Bolesławianka, którą poznałem w tym Cieszynie. Przywiozła mnie w swoje strony ojczyste, a tu piachy i hałdy. „Gdzie ty mnie kobieto przywiozłaś”? Moja Lubelszczyzna to rozległe, zbożowe równiny, a tu góry i pagórki. Zatrułem się wodą z kranu. Ale, jak widać – zostałem. Żona jest teraz dyrektorką przedszkola, dzieci – syn i córka – są studentami, ale sztuka im nie w głowie.

I znów dopisało mi szczęście. Proboszcz Parafii rzymsko-katolickiej, nieżyjący już ksiądz Zygmunt Paszewski, zaproponował mi renowację babińca w kościele parafialnym i tak mnie to wciągnęło, że dokonywałem później różnych renowacji w kolejnych świątyniach: w Jaworznie, Jerzmanowicach, Sosnowcu, Wolbromiu, Będzinie. Teraz pracuję nad odnowieniem kościoła narodowego w Małobądzu. Ale moim ukochanym, by tak powiedzieć, kościołem jest nasz parafialny. Tu zaczynałem zawodowe spotkanie ze sztuką. Z obecnym proboszczem myślimy, jak jeszcze ozdobić tę neogotycką, zabytkową świątynię, która ma już ponad 100 lat! A ja pozostaję 24 lata w służbie sztuki.

– Czy Pan się nie rozdrabnia, jak niektórzy mówią, nie trzyma dwu srok za ogon?
– Daję wszystkiemu radę. Zawsze żyłem sztuką, to jest moje życie. Nie mógłbym być ani górnikiem, ani hutnikiem czy kierowcą w autobusie. Na przykład ten Dworek, w którym oto jesteśmy…Moja pasja…

– Istotnie, piękny obiekt, wspaniale stylowo urządzony, pachnący jeszcze nowością…
– I tu urządzamy plenery rzeźbiarsko – malarskie. Przybywają artyści dosłownie z całego kraju, a nawet z Ukrainy, z karimatą pod pachą – i tu pracują. Najbliższy plener odbędzie się na początku lipca. Nasze Centrum cieszy się niezwykłym zainteresowaniem, nawet nie wiem, dlaczego. Nawet nie możemy przyjąć wszystkich chętnych, zważywszy, że plenery malarsko-rzeźbiarskie grupują artystów profesjonalnych. Te wielkie rzeźby wokół Dworku są plonem tych spotkań. Organizujemy różne imprezy dla tutejszych mieszkańców. Ale największą radość sprawiają dzieci, które zjeżdżają tu całymi wycieczkami, nawet z daleka. Lepią figurki ceramiczne, które potem wypalamy w piecu ceramicznym, malują, rysują. Gromadzimy także ślady dawnej kultury materialnej, przedmioty starodawne znoszone przez mieszkańców, spisujemy wspomnienia, bo czas jest nieubłagany.

– Ale wróćmy do pytania. Czy Pan uważa się za regionalistę?
– Tak, na pewno jestem regionalistą bolesławskim. Choć zdaję sobie sprawę, że będę tu całe życie obcy. Regionalizm to moje wkupienie się do tego środowiska, na tę ziemię. Chcę z niej wyciągnąć wszystko, co najlepsze, znaleźć co najważniejsze. Sądzę, że już przystosowałem się do tego regionu, tak innego, niż moje rodzinne strony lubelskie. Zapuściłem tu korzenie, choć tutejsi będą dopiero moi synowie. Zresztą i ja, i moja mama pochodząca z Gorlic a pracująca jako położna w Bychawie przez 42 lata, też byliśmy obcy, choć żyłem tam lat 25. Kiedy tam rzadko bo rzadko jestem – nie czuję więzi z tamtą ziemią ani z ludźmi. Czuję się obco. Nie jestem już tamtejszej „ziemi przypisany”. Taki jest los eksulów. Nie mógłbym być bychawskim regionalistą.

– Czy przybysz z innych stron, i to jeszcze zawodowy artysta, może być regionalistą. Z regionalizmem wiąże się pojęcie prowincjonalizmu, ruchu nawiązującego do kultury, obyczajów, języka danego regionu w opozycji do nurtów kultury ogólnonarodowej. Słowo „prowincja” ma nieszczególne notowania…
– Regionalizm dla artysty to baza, przystosowanie się do regionu, czerpanie z jego lokalnej tradycji. To nie opozycja, ale wzbogacanie kultury ogólnonarodowej. Tak np. widzę ołtarz w tutejszym kościele autorstwa Pawła Turbasa. Dzieło w połowie genialne, a w połowie idące za ludowym widzeniem świętości. Ale np. rzeźba tego artysty w kościele olkuskim jest już stylowo jednorodna. Ten artysta wiedział, dla kogo tworzy swoją sztukę. Czy był regionalistą? W pewnym sensie – tak. Piosenka „Koko” w oryginale ludowym jest pięknym dziełem sztuki. Przefiltrowana przez zawodowych muzyków – jest kiczem. Ale kibice nie potrzebują wielkiej sztuki. Byle by było głośno i rytmicznie.

– A jak to jest z tymi pierogami?
– Każda wieś i miasto mogłoby sobie dla promocji takie mistrzostwa zorganizować. Ale tamtejsze gospodynie istotnie mają do tej prostej potrawy niebywały talent. Mnóstwo odmian i mnóstwo smaków, czasem nawet zaskakujących. To też lokalny regionalizm…

0 0 votes
Article Rating
Subskrybuj
Powiadom o
2 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
.
.
11 lat temu

Interesujący gość.

ada
ada
11 lat temu

no i chwała im za to
ludzie nietuzinkowi, pełni pasji, życzliwi 🙂