Hrabina Tarnowska w łapach NKWD
Jak pisał w posłowiu do tej książki Andrzej L. Żółtowski: „Postać Marii Tarnowskiej jest dziś zupełnie zapomniana, a przecież była osobą niezwykłą i za życia szeroko znaną. Należała do warstwy społecznej dziś już nieistniejącej. Warstwy społecznej, która została po 1945 roku wpierw ośmieszona, następnie oszkalowana, w końcu jej członków wtrącono do więzień, skazując wyrokami sądów cywilnych i wojskowych na lata więzień”.
Właśnie fakt zamknięcia tej kobiety w olkuskiej willi Kalisty, zajętej przez UB, sprowokował mnie do zajęcia się Marią hrabiną Tarnowska, z książąt Światopełk-Czetwertyńskich (1880-1965). O tej księżnej, a jednocześnie działaczce społecznej, usłyszałem pierwszy raz od poety Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, laureata Nagrody Nike, w tym roku nominowanego do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej. Także od niego otrzymałem do wykorzystania książkę, Maria Tarnowska, Przyszłość pokaże… Wspomnienia. To z niej pochodzą fragmenty opisujące pobyt hrabiny w Ojcowie i w olkuskim więzieniu.
Maria Tarnowska urodziła się w 1880 r. w Milanowie, w majątku rodziców Włodzimierza Światopełk-Czetwertyńskiego, weterana powstania styczniowego i Marii Wandy z hrabiów Uruskich. Otrzymała staranne wychowanie, dzięki któremu znała biegle trzy języki: angielski, francuski i niemiecki. Zwłaszcza znajomość tego ostatniego zaważyła na późniejszych losach Marii tarnowskiej. Wydano ją za Adama hrabiego Tarnowskiego, dyplomatę.
W czasie wojen bałkańskich i I wojny światowej pracowała jako sanitariuszka. Podczas wojny polsko-bolszewickiej była komendantem czołówki Czerwonego Krzyża. Po wojnie weszła w skład zarządu Polskiego Czerwonego Krzyża. Zorganizowała m.in. sieć wiejskich ośrodków zdrowia. W 1942 roku została aresztowana przez Gestapo i przez kilka miesięcy więziona na Pawiaku. Została zwolniona z uzasadnieniem: „zwolniona, gdyż jest zbyt niebezpiecznym elementem w więzieniu, z uwagi na zdolność organizowania samoobrony”. Zaangażowana w działalność konspiracyjną; w AK dosłużyła się stopnia majora (1944). Z racji wysokiej pozycji społecznej, doświadczenia i znakomitej znajomości niemieckiego delegowano ją do rozmów z Niemcami na temat ewakuacji ludności cywilnej. Dzięki jej wysiłkom i opanowaniu Niemcy zgodzili się na wyprowadzenie w dniach 8-10 września 1944 roku z Warszawy 20-25 tysięcy osób, przede wszystkim kobiet, dzieci i starców. Brała udział również w negocjacjach kapitulacyjnych. Protokolant rokowań, porucznik Wehrmachtu Gerhard von Jordan, zanotował: „W tym momencie, gdy protokół był gotów, mieliśmy wrażenie, że to nie Polacy kapitulują, lecz my – przed starą hrabiną”.
W 1945 roku wraz z chorym mężem przedostała się do Ojcowa, gdzie rodzina posiadała willę na Złotej Górze. Tu została aresztowana przez Milicję Obywatelską pod zarzutem kolaboracji z Niemcami i współpracy z hitlerowskim generałem. Przez miesiąc trzymano ją w Olkuszu, w willi Kalisty, którą UB zaanektowało na swoją siedzibę. Tam przesłuchiwał ją także oficer NKWD. Po wypuszczeniu z więzienia, zdając sobie sprawę, czym grozi pozostawanie w Polsce, Maria Tarnowska wyjechała z Polski, przez Szwajcarię, trafiła do Brazylii, gdzie mieszkał jej jedyny syn. Do kraju wróciła w 1958 r. Staraniem PCK otrzymała jednopokojowe mieszkanie. Zmarła w Warszawie.
Swoje wspomnienia Maria Tarnowska spisała po angielsku. Pierwotnie miały się ukazać w Ameryce. Do wydania książki jednak nie doszło. Z oczywistych powodów nie mogła się także ukazać w Polsce. Autorka stosowała zapis konspiracyjny, nie podawała nazwisk osób, o których pisała, ani nazw miejscowości. Te informacje uzupełnił Andrzej L. Żółtawski, członek rodziny hrabiny, który przetłumaczył jej wspomnienia w latach 90.
Fragment wspomnień z książki Marii Tarnowskiej pt. „Przyszłość pokaże… Wspomnienia”.
(…)
Oficer u mnie szukał pomocy.
– Jest pani żoną tego pana? Skinęłam głową.
Odetchnął z ulgą, jakby niespodziewanie znalazł wyjście z trudnej sytuacji.
– W takim razie pojedzie pani zamiast niego. Muszę aresztować jedno z was. Bardzo dobrze się składa, że trafiłem na panią. Proszę się natychmiast ubrać.
– Nie pozwolę na to! Jak można, aresztować kogoś w zastępstwie? – krzyknął Adam, ale oficer już opuścił pokój.
Starałam się uspokoić mojego męża, przekonując, że zabierają mnie jako świadka i zwolnią po kilku dniach. Dodałam, że dla niego opuszczenie domu w chłodny dzień oznaczałoby kolejne zapalenie płuc.
Staliśmy u wyjścia, czekając, aż każą nam siadać na wozy. Zebrała się spora grupka: mój brat i ja, Jaś i Marek, nasz kuzyn Maurycy, którego spotkali po drodze, a także dawny pracownik Jasia (Aresztowani: Włodzimierz Czetwertynski, brat autorki; Jan Zamoyski, ordynat; Marek Zamoyski, brat ordynata; Maurycy Potocki, właściciel Jabłonny pod Warszawą; Bolesław Chróścicki, wychowanek internatu w Pszczynie na Górnym Śląsku – dop.), który przyjechał do niego w odwiedziny. W ostatniej chwili rozgorzał spór o aparat fotograficzny, który wystawał z kieszeni jednego z milicjantów. Rózia [Zamoyska, ordynatowa] nalegała, by go jej oddał. W końcu ustąpił i odjechaliśmy. W drodze do miejscowego komisariatu milicji żartowaliśmy z tego, co się wydarzyło.
Pozostaliśmy tam przez trzy dni, które dobrze wspominam. Rózia z dziewczętami przynosiła nam żywność. Strażnicy najwyraźniej nie wiedzieli, jak się do nas odnosić, więc skorzystali z metod gestapo. Następnego dnia znaleźli mężczyznom zajęcie, a mnie polecili zostać w budynku. Było słonecznie, więc to chyba oczywiste, że wolałam się przyłączyć do pracujących. Mieliśmy przenosić na drogę cegły leżące za komisariatem i wypełniać nimi dziury w nawierzchni. Wszystko było postawione na głowie. Gdy Elżbieta, córeczka Jasia, przyszła odwiedzić ojca, pisnęła z radości i od razu zaczęła pomagać, a wówczas strażnicy uznali, że lepiej zapędzić nas do budynku. Siedliśmy do brydża.
Nieprzyjemny rys naszego aresztu to brak łóżek. Mieliśmy tylko stół i trzy ławki. Po namyśle zapadła decyzja, że mam spać na stole. Mężczyźni ułożyli się na ławach lub na podłodze. Mimo niewygód zasnęliśmy mocno, ale rankiem nie wyglądaliśmy na świeżych i wypoczętych.
Trzeciego dnia przyjechali dwaj funkcjonariusze w niebieskich mundurach. Zabierano nas kolejno na przesłuchanie. Starszy był Rosjaninem i tylko od czasu do czasu rzucał kilka słów. Mocno żółtawa cera mogła oznaczać sporą domieszkę mongolskiej krwi lub niedawny pobyt w szpitalu. W czasie przesłuchania drugi z policjantów wziął na siebie rolę napastliwego gbura, a Rosjanin był wzorem łagodności i uprzejmości, lecz ani na chwilę nie odrywał od nas spojrzenia.
Odnieśliśmy wrażenie, że chodzi im tylko o zebranie bieżących informacji. Polak dopytywał się raz po raz, czy chłopcy działali w podziemiu, ale przedstawiciel NKWD od razu ucinał rozmowę. W końcu powiedziano nam, że następnego dnia o szóstej rano mamy być gotowi do opuszczenia komisariatu. Mieliśmy jechać do Olkusza odległego o czterdzieści kilometrów.
Olkusz to niewielkie miasto o bogatej przeszłości. Najbardziej charakterystycznym elementem tamtejszego krajobrazu są ruiny średniowiecznego zamku. Pod koniec wojny jedynym atutem Olkusza było położenie na rozstaju dróg. Po przyjeździe oddzielono mnie od współtowarzyszy niedoli i osadzono w celi dla kobiet. Nadal sądziliśmy, że trzymają nas jako świadków, ale zrobiło mi się ciężko na sercu, gdy zostałam rozłączona z bratem. Więzienie mieściło się w obszernej willi otoczonej dwumetrowym płotem. Wcześniej była tu siedziba i areszt gestapo. Kobieca część znajdowała się w piwnicznej wnęce, gdzie wcześniej składowano węgiel. Drobne kawałki zaśmiecały betonową podłogę. Wyposażenie było skromne: drewniana ławka dla trzech osób i dwa stołki. Gdy strażnik otworzył drzwi z kilkoma solidnymi zamkami i uprzejmym gestem zaprosił mnie do środka, spojrzałam tylko i natychmiast się zbuntowałam.
– Mam zostać w tej norze? – wypytywałam. – Nie jestem o nic oskarżona. Protestuję i domagam się lepszego traktowania. Dajcie mi porządną celę.
– Nie ma innego pomieszczenia dla kobiet. Wszystkie siedzą tutaj – odparł milicjant.
– Nie zostanę w tym chlewie – oświadczyłam. – Proszę mnie natychmiast zaprowadzić do dyrektora tego więzienia.
Niespodziewanie uderzona lekko kolbą w bok wpadłam do celi jak piłka, a strażnik pospiesznie zaryglował drzwi. Z uczuciem obrzydzenia siadłam na ławce.
Słaba poświata wpadała do środka przez okienko pod sufitem, dawniej używane zapewne do wrzucania węgla. Teraz umieszczono w nim grubą żelazną kratę. Wkrótce zrobiło się całkiem ciemno, a z powodu okropnych warunków ogarnęło mnie głębokie przygnębienie. Na domiar złego byłam głodna. Od śniadania nie miałam nic w ustach. Plecak, do którego zapakowałam prowiant, został mi odebrany. Gdy z korytarza dobiegł wreszcie tupot strażnika, byłam niemal uszczęśliwiona. Po naciśnięciu umieszczonego na zewnątrz guzika zapaliło się światło, ciężkie drzwi stanęły otworem i do środka weszła gromada kobiet. Doliczyłam się osiemnastu i ze zdumieniem stwierdziłam, że mieszczą się w niszy, gdzie wedle mojej oceny mogło przebywać najwyżej dziesięć osób.
– Chwileczkę – zawołałam do strażnika. – Proszę mi dać coś do jedzenia i przynieść mój plecak.
– Z żarciem to ciężka sprawa. Za późno. Kuchnia już zamknięta.
– W takim razie proszę o plecak – nalegałam.
– W celi nie wolno trzymać rzeczy. Pani se go jutro odbierze w kuchni – odparł strażnik.
– Przez cały dzień nic nie jadłam. Jestem głodna – powiedziałam ze złością.
– Co ja na to poradzę? – odparł i chciał zamknąć drzwi.
– Trzeba jej dać kolację – rozległ się chór kobiet przepychających się w stronę korytarza. Rozgorzał gwałtowny spór i po chwili jedna ze współwięźniarek poszła za rozzłoszczonym strażnikiem. Wkrótce wróciła z pajdą chleba, kubkiem ciepłej zbożowej kawy i moim plecakiem.
Gdy zjadłam, od razu poczułam się lepiej i zaczęłam rozmawiać z kobietami. Wypytywałam, jak długo są w więzieniu i czemu zostały aresztowane. Wszystkie, prócz dwu młodych dziewczyn i trzech chłopek, były żonami, siostrami lub córkami miejscowych właścicieli ziemskich. Zostały aresztowane przed dwoma miesiącami. Ich bliscy siedzieli w tym samym więzieniu, w celach dla mężczyzn.
– Czemu was zabrali? – spytałam.
– Gdy wyrzucono nas z majątku i domu, zapowiedziano również, że nie możemy pozostać w powiecie, gdzie mieliśmy ziemię – tłuma¬czyła jedna z kobiet. – Dokąd mieliśmy pójść? Cywile nie mogli się do¬prosić o wozy i konie, bo w okolicach Krakowa trwały jeszcze walki. Dlatego zamieszkaliśmy w siedzibie powiatu, gdzie ludzie nas znali i chętnie pomagali. Wkrótce zostaliśmy aresztowani i przywiezieni tutaj. Tamte biedaczki – dodała, wskazując trzy chłopki – trafiły do więzienia, bo pakowały z nami nasze ubrania i pościel, i wyrażały się niepochlebnie o nowej władzy. Oskarżono je o sabotaż.
– W takim razie czemu i mnie zabrali? – wypytywałam. – Nie mogę tego zrozumieć. Nasz majątek leży na prawym brzegu Wisły, trzysta kilometrów stąd, a może i dalej. Został skonfiskowany przed sześcioma miesiącami, a od tamtego czasu nie byliśmy w tamtych stronach.
– Oni nie przestrzegają żadnych zasad. – Kobiety wybuchnęły śmiechem. – Próbują wszystkich zastraszyć tak samo jak Niemcy. Chcą nas złamać, ale się nie poddamy i wyjdziemy zwycięsko z tej próby.
– Czy podczas uwięzienia byłyście przesłuchiwane? – pytałam dalej.
– Ani razu – usłyszałam w odpowiedzi.
Ułożyłyśmy się do snu. Miejsca starczyło dla wszystkich, bo działałyśmy mądrze. O wygodzie nie ma co mówić. Gdyby nie poczucie wspólnoty, byłoby to koszmarne doświadczenie. Młodsze więźniarki siedziały skulone, żeby starsze mogły się wyciągnąć. Uradowałyśmy się, gdy kazano nam rano iść do kuchni. Więźniarki musiały gotować dla towarzyszy niedoli oraz dla pełniących służbę milicjantów.
Kuchnia była obszerna, a świeże powietrze wpadało przez duże okna. Każda z nas mogła wygodnie usiąść. Większość obierała kartofle do zupy szykowanej na obiad, a kilka prało w cuchnącej wodzie brudną bieliznę strażników. Szczerze podziwiałam dziewczyny, które z ochotą podjęły się tej roboty.
Powiedzenie: „Uśmiechnij się, jutro będzie lepiej” nie było jedynie chwytliwym hasłem. Mimo trudów i niebezpieczeństw kobiety nie przestawały się uśmiechać.
Strażnicy wpadali jeden po drugim na pogawędkę z dwiema wesołymi dziewczynami, ale zachowywali się całkiem przyzwoicie. Większość z nich służyła przedtem w lewicowej chłopskiej partyzantce, niektórzy spędzili po kilka lat w hitlerowskich obozach koncentracyjnych. Cieszyła ich posiadana obecnie władza, obyło się jednak bez nikczemności i okrucieństwa. Zwracali się do nas przyjaźnie, niemal z szacunkiem; nie wyczuwałam żadnej wrogości. Nawet strażnik, który tak bezceremonialnie zmusił mnie pierwszego dnia, żebym weszła do celi, mimo kłótni nie chował urazy, bo gdy następnego dnia skarżyłam się, że zabrano mi papierosy, dał mi kilka swoich. Najwyraźniej NKWD jeszcze im nie wpoiło metod stosowanych przez sowiecką milicję.
Po tygodniu zostałyśmy powiadomione, że z Krakowa przyjadą wysocy rangą oficerowie. Wszyscy, którzy nie byli przesłuchiwani, mieli się zgłaszać w kolejności alfabetycznej. Jak wspomniałam, żadnej z moich współtowarzyszek niedoli dotąd o nic nie pytano. Moje nazwisko zaczyna się jedną z dalszych liter, toteż pierwszego dnia nie zostałam wezwana.
Przesłuchania były dość pobieżne, bo aresztowanym kobietom nie postawiono żadnych istotnych zarzutów. Spotkało je rozczarowanie, bo miały nadzieję, że od razu zostaną zwolnione.
Gdy przyszła moja kolej, przeszłam pod strażą do sąsiedniego budynku, gdzie znajdowało się męskie więzienie. U wejścia niespodziewanie spotkałam brata [Włodzimierza]. Schudł wyraźnie i pobladł. Gdy się mijaliśmy, zapytał szeptem, czy mogę przemycić trochę chleba, bo dzienna racja mężczyzn wynosi dwieście gramów. Trzymano ich w piwnicy, a spacer trwał zaledwie pół godziny. Obiecałam zdobyć i dostarczyć im chleb. Następnym razem zobaczyłam brata dopiero po dziesięciu miesiącach.
Przesłuchiwał mnie Polak w cywilnym ubraniu. Wyglądał, jakby go niedawno wypuścili z obozu koncentracyjnego. Był chudy i blady, a opadające żółtawe wąsy upodabniały go do zmęczonego morsa. Po kilku ogólnych pytaniach dotyczących mojej przeszłości oraz pracy w Czerwonym Krzyżu podczas okupacji, zaczął się głośno zastanawiać, czy wiem, czemu zostałam aresztowana.
Odpowiedziałam przecząco.
– Spodziewa się pani zwolnienia? – ciągnął.
Uznałam te słowa za szyderstwo i wzruszyłam ramionami.
– Skąd mam wiedzieć? Pan o tym zdecyduje.
– Nie mam na to wpływu – odparł, bezradnie machnąwszy ręką, a potem dodał ciszej: – Mimo wszystko mam nadzieję, że szczęście pani dopisze.
Wyszłam z pokoju przesłuchań i skierowałam się ku schodom, ale zatrzymał mnie strażnik.
– To jeszcze nie koniec – powiedział. Ruszyliśmy do innego pokoju.
Za wielkim biurkiem siedział mężczyzna w niebieskim mundurze, którego poznałam w Ojcowie. Był wyjątkowo oficjalny. Skinęłam głową na znak, że go poznaję, ale nie zareagował.
– Mówicie po rosyjsku?
– Nie – odparłam.
– Ale rozumiecie? – dukał z trudem.
– Nie – oznajmiłam.
Zaczął przekładać leżące na biurku papiery.
– Kolaborowaliście z Niemcami – rzucił, niespodziewanie podnosząc wzrok. Wzruszyłam tylko ramionami. – Służyliście niemieckiemu generałowi jako pośredniczka w czasie rozmów na temat kapitulacji Warszawy – stwierdził.
– Nie mam pojęcia, w jaki sposób niemiecki generał miałby się ze mną kontaktować, skoro przebywałam w mieście – odparłam, starannie dobierając słowa i umyślnie bagatelizując jego sugestię.
– Przecież braliście udział w rokowaniach dotyczących kapitulacji.
– Nieprawda – oznajmiłam. – Czerwony Krzyż interweniował w obronie ludności cywilnej. Miał do tego prawo i obowiązek, bo tak stanowi punkt drugi paragrafu pierwszego naszego statutu.
– Na czyje polecenie Czerwony Krzyż zajął się tą sprawą?
– Decyzję podjęło polskie naczelne dowództwo.
– Czy rozkaz został skierowany do was?
– Nie, dotyczył Czerwonego Krzyża.
– Kto z wami pojechał na spotkanie?
– Kolega z zarządu Czerwonego Krzyża.
– Ale był także oficer ze sztabu generała Bora, prawda? – wypytywał oficer.
Zmarszczył czoło, lecz jego głos brzmiał łagodnie.
– Tak – przyznałam. – Jakie miał zadanie?
– Tego mi nie powiedziano.
Zapadło milczenie. Postanowiłam okazać, że czuję się obrażona.
– Proszę pana – zaczęłam – wkrótce do Warszawy przyjedzie misja Amerykańskiego Czerwonego Krzyża. Delegaci to moi znajomi – dodałam śmiało, choć nie całkiem zgodnie z prawdą. – Będą zdumieni, że osadzono mnie w więzieniu. Radzę wziąć to pod uwagę.
Oficer ponownie utkwił wzrok w swych dokumentach.
– Na dzisiaj wystarczy – rzucił obojętnie. – Możecie odejść.
Następnego ranka, kiedy obierałam kartofle, strażnik wywołał mnie i zaprowadził do pokoju dyrektora więzienia.
Funkcję tę pełnił odrażający mikrus z okularkami na nosie, ubrany w niebieski mundur, jak większość funkcjonariuszy komunistycznej milicji. Stał obok stołu, na którym leżały niektóre z moich rzeczy: zegarek, scyzoryk i portfel. Papierosy odłożono na bok. Dyrektor więzienia palił jednego z nich.
– To należy do pani? – zapytał szorstko.
– Owszem, ale brakuje kilku drobiazgów. Nie widzę latarki, papierośnicy. ..
– Skoro ich tu nie ma, zostały zarekwirowane przez milicję – przerwał opryskliwie.
– Zginęły również pieniądze.
– To zaliczka na koszty utrzymania. Dość gadania. Niech pani tu podpisze i zabiera manatki.
Usiadłam i złożyłam podpis, a potem spytałam:
– Może mnie pan poinformować, czy mężczyźni, z którymi zostałam aresztowana, także będą dzisiaj zwolnieni? Jeśli tak, poczekam, żeby wraz z nimi wrócić do domu.
– Ich tu nie ma – odparł.
– A w takim razie gdzie są?
– To nie pani sprawa – odparł z irytacją. – Proszę wyjść. – Otworzył drzwi i wezwał strażnika.
Chwila, gdy opuszcza się więzienie, jest zawsze trudna. Dominuje gorycz i poczucie wstydu, bo opuszczamy towarzyszy niedoli, których obecność pomagała znosić przeciwności losu. Poza tym utrata wolności, choćby krótka, zostawia skazę na osobowości. Poczucie swobody jest nieodzownym składnikiem ludzkiej godności, a bezzasadne osadzenie w areszcie osoby, która nie weszła w konflikt z prawem, zabija wiarę w społeczny porządek, w sprawiedliwość oraz system prawny, stanowiący fundament i ramę cywilizowanego państwa. Nie wierzę, by osoba, która spędziła długie lata w obozach koncentracyjnych i więzieniach, mogła się stać znowu całkiem normalnym człowiekiem. Może uda się to tym, którzy pamiętają Kazanie na Górze i obietnice Chrystusa, a wrodzony hart ducha pozwoli im zapomnieć lata poniżeń.
Stałam na chodniku przed więzieniem, mocno przygnębiona losem brata i chłopców. Czułam się dziwnie oderwana od rzeczywistości. Przechodnie mijali mnie bez jednego spojrzenia. Chyba zobojętnieli już na bezradność ludzi wypuszczonych przed chwilą z celi.
Gwizd lokomotywy wyrwał mnie z zadumy. Nagle pomyślałam, że na pewno dowiem się czegoś o więźniach na stacji.
Kolejarz, z którym rozmawiałam, niewiele miał do powiedzenia.
– Było tu kilku mężczyzn pod milicyjną strażą – opowiadał. – Wsiedli do pociągu, który odjechał o szóstej trzydzieści, ale nie umiem powiedzieć, dokąd ich zabrali. Wygląda na to, że do Krakowa, ale równie dobrze mogli na najbliższym rozjeździe zmienić kierunek i ruszyć do Warszawy.
– Niech mi pan powie, ilu ich było.
– Milicja zabroniła zbliżać się do więźniów. Nie wolno nam także informować rodzin – tłumaczył. – Widziałem kilku, ale nie podam pani konkretnej liczby.
Stało się dla mnie oczywiste, że diabelskie metody gestapo stosowano znowu w całej rozciągłości.
– Gdzie mogę wynająć jakiś wóz, żeby się dostać do Ojcowa? – spytałam.
Kolejarz z powątpiewaniem pokręcił głową.
– Moim zdaniem to się nie uda, chyba że zapłaci pani tysiąc złotych. Mam, jest wyjście. Furmanki z węglem jadą dziś w tamtym kierunku. Zbierają się na rynku. Może jakiś woźnica zgodzi się panią podwieźć.
Gdy dotarłam na rynek, byłam w podłym nastroju. Załadowane wozy stały jeden za drugim. Furmani snuli się wokół z batami wsuniętymi za cholewy wysokich butów. Zwróciłam się do jednego z nich.
– Ile pani da? – spytał.
– Mam tylko sto złotych.
Rzucił mi pogardliwe spojrzenie i odwrócił się plecami.
– Posłuchajcie – zaczęłam nerwowo, podchodząc do grupki woźniców. – Przed chwilą wypuścili mnie z więzienia. Zabrali prawie wszystkie pieniądze. Została jedna setka. Moim zdaniem powinniście wziąć pod uwagę, że nie mogę dać więcej. W takiej sytuacji trzeba sobie pomagać.
Spoglądali po sobie, nie wiedząc, jak się zachować. W końcu odezwał się młokos z bezczelną miną, najwyraźniej zwolennik komunistów.
– I dobrze zrobili, że wzięli forsę – oznajmił. – Ale coś zostało. Ma pani przecież nogi. Trzeba się nauczyć, do czego służą. Dość się pani najeździła powozami i samochodami.
Gdy tak perorował, reszta furmanów odeszła z ociąganiem. Nie zgadzali się z aroganckim smarkaczem, ale nie śmieli mu się sprzeciwić. Korciło mnie, żeby go spoliczkować, ale się powstrzymałam i odeszłam, co mi nie poprawiło humoru.
Pobiegł za mną jeden ze starszych furmanów.
– Niech łaskawa pani idzie przodem – powiedział, wskazując drogę. – Wozy ruszą koło południa, a gdy wyjadą, ktoś na pewno panią zabierze.
Nie miałam wyboru. Piechotą ruszyłam w stronę domu.
(Maria Tarnowska „Przyszłość pokaże… Wspomnienia”, Łomianki 2008, s. 245-253).
Fot. 1. Maria Tarnowska z Krzyżem Walecznych 1920 rok
Fot. 2. Rozmowy kapitulacyjne po upadku powstania warszawskiego. Maria Tarnowska w rozmowie z gen. G. Rohrem.
Fot. 3. Willa Kalisty (fot. autor).
Fot. 4. Okładka wspomnień Marii Tarnowskiej.