Wolrom

24 sierpnia 1923 r. w Zendku, w powiecie zawierciańskim urodziła się siostra Jolanta od Dobrego Pasterza (Lucyna Duda), karmelitanka Dzieciątka Jezus, która od lat jest mieszkanką domu sióstr w Wolbromiu. Z okazji jej setnych urodzin życzenia składali Jubilatce nie tylko siostry zakonne, kapłani, rodzina i przyjaciele, ale także władze samorządowe Wolbromia.

Jeszcze dwa lata temu można było z nią porozmawiać – chętnie dzieliła się wspomnieniami, nawet tymi najdawniejszymi, z dzieciństwa. Opowiadała o swojej rodzinie: tacie, budowniczym wielu wspaniałych domów i jednocześnie sołtysa w rodzinnej wsi, kochającej mamie, która nauczyła ją gospodarnej dbałości o dom, dziadku – zdunie, stawiającemu piękne kaflowe piece, stryju Stanisławie – sędzi Sądu Najwyższego „w samej Warszawie” oraz wuju – Słudze Bożym Janie Cieplaku, pochodzącym z Dąbrowy Górniczej, biskupie mohylewskim, męczenniku, ofierze sowieckiego komunizmu.

Na pytanie, jak to się stało, że wstąpiła do zakonu odpowiadała: Powołanie, to powołanie… Kiedy usłyszałam o sosnowieckich karmelitankach Dzieciątka Jezus, o tym jak żyją i co robią dla ludzi, poczułam, że to miejsce dla mnie. I tam właśnie poprowadził mnie Pan Jezus.

Do klasztornej furty zapukała w roku 1941 r., w czasie szalejącej niemieckiej okupacji, tuż po ukończeniu szkoły zawodowej, gdzie uczyła się krawiectwa. – Stałam pod drzwiami i stałam, a potem siostry powiedziały mi, że za cicho pukałam – wspominała z rozbawieniem zakonnica.

Przez pierwsze lata w sosnowieckim klasztorze odbywała formację duchową pod kierownictwem ówczesnej przełożonej, założycielki zgromadzenia – dziś sługi Bożej, Matki Teresy Kierocińskiej. Była wojna, panował głód i strach, ale młode dziewczęta były pełne zapału i radości życia.

– Jako postulantki byłyśmy traktowane dość surowo. Kiedyś podczas wspólnej medytacji, jedna z sióstr wezwała nas do modlitwy „za tych, co nie mają głowy nad dachem”, a my, młode, zaczęłyśmy się strasznie śmiać, bo kto by wytrzymał i się nie zaśmiał z takich słów. Matka, która nie słyszała wezwania i nie wiedziała, co nas tak rozbawiło, skarciła nas wtedy, że powagi nie zachowujemy na modlitwie… – wspominała zakonnica swoje początki w zakonie.

Kiedy poważnie zachorowałam na szkarlatynę i miałam bardzo wysoką gorączkę, siostry się mną opiekowały, a nawet zbadał mnie lekarz, ale leków nie było. Pamiętam jaka była bieda. Nie było jedzenia, ale ja dostałam od Matki trochę mleka w metalowym kubku…  to było całe lekarstwo. Szkarlatyna zbierała wtedy śmiertelne żniwo, nawet brat papieża, Edmund Wojtyła – choć lekarz – na to zmarł. Myślałam, że też umrę, ale wyszłam z tego, choć jeszcze długo byłam bardzo słaba – opowiadała karmelitanka.

Od początku pobytu w zakonie siostry chętnie korzystały z  jej krawieckich umiejętności.

Moim głównym zajęciem w klasztorze przez długie lata było szycie. Całymi dniami sama, sama… – mówiła siostra, wracając do przeszłości z zadumą, by po chwili kontynuować opowieść. – Pierwsze lata w Zgromadzeniu to był trudny czas wojny. Zdarzało się, że – podobnie jak ludność cywilna – nie miałyśmy co jeść… Szyciem zarabiałam na nasze utrzymanie. Nasz sosnowiecki dom przeżywał wtedy wielkie problemy, bombardowania wybijały szyby w oknach, byłyśmy przerażone, ale pracą i ufną modlitwą wypełniałyśmy straszne chwile hitlerowskiego terroru. Przetrwałyśmy dzięki Opatrzności Bożej i dobrym ludziom. Matka Teresa była bardzo dobra, podczas wojny dużo pomagała ludziom i ratowała partyzantów. Chociaż same miałyśmy mało pożywienia, dawała im chleb, a nawet ukrywała ich – dla bezpieczeństwa siostry nie mówiły o tym nam, postulantkom, ale wiedziałyśmy… Pamiętam jak Matka Teresa zachorowała. Przyjechała z Polanki na furmance,  źle się czuła. Nawet trafiła do szpitala, ale szybko wróciła do domu. Siostry przygotowały jej pokoik na dole… teraz jest tam muzeum jej pamięci. Pielęgnowała ją przede wszystkim s. Weronika. Matka była jeszcze młoda, miała 61 lat, ale jej stan wciąż pogarszał się. Odwiedzali ją rodzony brat i siostra, pani Kopciowa, a my się modliłyśmy… W końcu Matka umarła – był rok 1946 r. Mnóstwo ludzi przyszło na pogrzeb… – wspominała siostra Jolanta, a wspomnienia te – wobec zabiegów o beatyfikację matki Kierocińskiej mają znaczenie historyczne.

Pierwszą profesję złożyła s. Jolanta 17 lipca 1944 r., a śluby wieczyste 25 lipca 1949 r. Wtedy trafiła do Wolbromia, gdzie przebywała do roku 1952. Przez pierwsze trzy lata, obok codziennych zakonnych obowiązków, prowadziła tu pracownię krawiecką, szkoląc zainteresowane tym zawodem dziewczęta, a później szyła dla sióstr i służyła lokalnej społeczności robieniem zastrzyków. Z Wolbromia przeniesiono ją do domu zakonnego w Łodzi.

Zgromadzenie Karmelitanek Dzieciątka Jezus, mimo trudnych czasów komunistycznych, rozwijało się. Zakładano kolejne domy zakonne. W 1958 r. siostrę Jolantę przeniesiono do powstającej placówki w Żdżarach koło Łodzi, a w 1967 r. do Siennej. Jubileusz 25-lecia profesji zakonnej obchodziła w domu macierzystym w Sosnowcu w roku 1969. Potem trafiła do Gołkowic, a w roku 1973 znόw do Żdżar, następnie przeniesiono ją do Łodzi, Czernej, Wolbromia, Wielogłów… W roku 1978 ukończyła trzymiesięczny kurs kwalifikacyjny dla pielęgniarek, zyskując cenne umiejętności, dzięki którym mogła lepiej służyć pomocą chorym. W Wolbromiu wspominano potem, że kiedy dawała zastrzyki, wcale nie bolało.

Rok 1984 był dla siostry Jolanty początkiem nowej drogi poza granicami kraju. Na 17 lat trafiła do Rzymu. O jej pobycie w Wiecznym Mieście wspominał o. Szczepan T. Praśkiewicz OCD, który również wtedy tam przebywał. – Omadlając sprawy Ojca Świętego i nawiedzając święte miejsca, wykonywałaś cichą posługę szycia habitów zakonnych dla o. Generała, dla jego radnych i współbraci z całego świata, studiujących w Rzymie i pracujących w Kurii Generalnej, i w Kolegium Międzynarodowym. Sam wielokrotnie korzystałem z twojej posługi krawieckiej – mówił o. Szczepan w kazaniu podczas jubileuszowej mszy św. odprawionej za s. Jolantę w Wolbromiu w lipcu 2019 r.  

Jak opowiadała sama s. Jolanta, kiedy była w Rzymie, regularnie uczestniczyła w środowych audiencjach papieskich nieraz ściskając ręce „naszego” papieża, który podchodził do wiernych. – Podczas świąt, np. Bożego Narodzenia,  kiedy ludzi w Watykanie było więcej niż zwykle, żeby dostać się na pasterkę odprawianą pod przewodnictwem Jana Pawła II, trzeba było przyjść dobrych kilka godzin wcześniej. Stawałyśmy w kolejce do wejścia nawet przed 20-tą, ale zawsze byłyśmy  – wspominała z uśmiechem staruszka.

Kiedy w 2001 r. wróciła do Polski, trafiła po raz kolejny do domu w Wolbromiu. Była wtedy potrzebna poważnie chorej rodzonej siostrze Helenie, nad którą sprawowała opiekę do ostatnich chwil.

W 2004 r., wraz z nieżyjącą już, choć młodszą o 10 lat s. Judytą Szwaczką, s. Jolanta świętowała w zgromadzeniu 60-lecie swojej profesji zakonnej, w otoczeniu duchownych i świeckich dziękując za otrzymane łaski i prosząc o dalsze Boże błogosławieństwo.

Podczas jubileuszu 90-lecia fundacji tutejszego domu zakonnego w lutym 2017 cieszyła się jeszcze dobrą kondycją. Niestety, niefortunny upadek w 2018 r., w wyniku którego doznała poważnej kontuzji biodra, czego skutkiem była operacja, uzależniły s. Jolantę od pomocy innych, nie pozwalając jej już na samodzielną aktywność. Jednak nie poddała się. Dokąd mogła, wytrwale ćwiczyła, aby mόc stanąć na nogi i chodzić. Jak podkreślają siostry ze zgromadzenia troskliwie opiekujące się seniorką, s. Jolanta w  czasie choroby zawsze była pogodną, uśmiechniętą i nie sprawiającą problemów staruszką.

0 0 votes
Article Rating
Subskrybuj
Powiadom o
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze