Czy podczas śledzenia perypetii kreskówkowych bohaterów „Flinstonów”, „Kacpra Przyjaznego Duszka”, „Misia Yogi”, „Batmana” czy „Supermana”, przyszłoby Wam do głowy, że duży wkład w ich powstanie mógłby mieć olkuszanin? Pewnie nie. Mnie też nie przyszłoby to do głowy, dlatego spotkanie z Leszkiem Kałużą, dzisiaj 83-letnim Amerykaninem polskiego pochodzenia, w jego rodzinnym Olkuszu było sporą niespodzianką. Nasz krajan spełnił swój american dream i przez 30 lat w Hollywood rysował bohaterów, których znają dzieci i dorośli na całym świecie. Swoje wspomnienia spisał w książce „Z Olkusza do Hollywood”, łącząc tym samym nasze miasto z wielkim światem filmu. Jego biografia jest dowodem dla wątpiących w to, że marzenia naprawdę się spełniają…
Król Leszek Biały, co polował na bociany
Leszek Kałuża, dla Amerykanów Les Kaluza, urodził się w Olkuszu w 1930 roku i wychowywał się w nim przez 8 lat. Po wyjeździe z rodzinnego miasta, odwiedzał je jeszcze dwukrotnie, w latach 80-tych. Po 30 latach znowu pojawiła się chęć zobaczenia, jak wygląda teraz miasto, w którym spędził swoje dzieciństwo. Co go do nas sprowadza? – Tęsknota i nostalgia. To jest podróż sentymentalna olkuszanina, który zawsze marzył o tym, żeby rysować dla amerykańskich wytwórni filmowych. Marzenie się spełniło – opowiada Leszek Kałuża. Razem z rodzicami – policjantem Władysławem, mamą Józefą i czwórką rodzeństwa mieszkał w domu „u Lendra” na ówczesnej ulicy 3 Maja, w pobliżu tartaku należącego wówczas do fabryki Westena. To z tamtym miejscem związana jest większość wspomnień. – Dokładnie pamiętam wielkie kloce drewna, które tam składowano, i wielkie, stare lokomotywy. Jako dzieci spędzaliśmy tam całe dnie. Na Słowikach było dużo stawów, gdzie przylatywało mnóstwo bocianów. Ambicją mojego starszego brata było złapać jednego bociana. Podczołgiwaliśmy się po cichu, a kiedy bocian był już blisko, brat narzucał na niego marynarkę. Oczywiście bocian za każdym razem był sprytniejszy i odlatywał, gubiąc po drodze marynarkę – wspomina reżyser. – Miałem dwóch starszych braci, którzy zawsze mieli za zadanie opiekować się mną. Bardzo często chodziliśmy do naszego ulubionego miejsca, czyli na ruiny zamku w Rabsztynie. Bracia, chcąc się mnie pozbyć, sadzali mnie na fragmencie murów, który nazywaliśmy tronem. „Teraz jesteś królem Leszkiem Białym i musisz siedzieć na tym tronie”. Dali mi przydomek Biały, bo miałem bardzo jasne włosy, prawie takie jak teraz (śmiech). Byłem taki dumny ze swojej roli, że siedziałem nieruchomo na tym tronie, a oni mieli święty spokój i mogli robić swoje – śmieje się Leszek Kałuża. – Jako dorosły już mężczyzna odwiedziłem raz to miejsce i byłem bardzo rozczarowany, bo okazało się, że to nie był żaden tron, tylko fragment schodów. Byłem bardzo zawiedziony – dodaje. Rysownik rozpoczął naukę w szkole powszechnej, czyli dzisiejszej Szkole Podstawowej nr 1 w Olkuszu. W pamięci utkwiło mu również stare miasto i odpusty na rynku. – To był jedyny dzień w roku, kiedy mogliśmy bezkarnie jeść słodycze. Wtedy rynek był bardzo zaniedbany. Przeżyłem ogromne zaskoczenie kiedy przyjechałem tutaj i zobaczyłem odremontowaną całkowicie starówkę. Bardzo mi się podoba – opowiada.
Pewnego razu była wojna
Jako 8-letni chłopiec przeprowadził się do Sosnowca, w którym zastała go II wojna światowa. Pomimo młodych lat dokładnie pamięta, co się wówczas wydarzyło. – Na naszych oczach zabijali ludzi. To cud, że udało nam się przeżyć. Wspomnienia z tamtego okresu nie były bez znaczenia dla mojego przyszłego postrzegania świata. Wiele z nich zawarłem w mojej książce zatytułowanej „Pewnego razu była wojna”, który potem zmieniłem na „Z Olkusza do Hollywood” – mówi. W wersji angielskiej ma ona tytuł „Once upon a time there was a war”, co jest bezpośrednim nawiązaniem do tradycyjnego początku każdej bajki opowiadanej w krajach angielskojęzycznych. Czemu zdecydował się zmienić tytuł w polskiej wersji? – Doszedłem do wniosku, że jest w niej opisana cała moja droga z rodzinnego miasta do najsłynniejszej dzielnicy świata, więc nie tylko przeżycia z okresu II wojny światowej – mówi. Gotowa już publikacja z Olkuszem w tytule czeka obecnie na swojego wydawcę.
Ostatni Mohikanin
Leszek Kałuża od najmłodszych lat chciał rysować. Marzył, żeby tworzyć filmy animowane. Marzenie spełniło się dosyć szybko, bo w 1947 roku powstało w Katowicach Eksperymentalne Studio Filmów Rysunkowych. Wśród 14 założycieli tej innowacyjnej jak na owe czasy inicjatywy było dwóch Leszków z ziemi olkuskiej – Kałuża oraz Lorek (współtwórca „Bolka i Lolka”). – Spośród całej tej grupy żyję tylko ja. Taki ostatni Mohikanin – podsumowuje Kałuża z charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru i odpowiednim dystansem do przemijającego czasu, typowym dla wszytskich chyba Amerykanów. – Leszka Lorka pamiętam bardzo dobrze. Malował wspaniałe, abstrakcyjne obrazy. Teraz mogę powiedzieć, że on znacznie wybiegał poza swoją epokę i myśmy wtedy tych obrazów do końca nie rozumieli – dodaje. W kolejnych latach studio przeniosło się do Wisły, a potem do Bielska-Białej. To właśnie ten bielski okres wiąże się z wieloma wspomnieniami olkuszanina. – Miałem szczęście do ludzi. Praca w bielskim studio to był okres wyjątkowo twórczy dla mnie. Czas wypełniało nam nie tylko tworzenie animacji i rysowanie. W ramach przerwy robiliśmy sobie wiele żartów. Szczególnie dziewczyny musiały przyzwyczaić się do naszych kawałów, z których naszym ulubionym było „podlewanie dziewczyn”. Polegało to na tym, że jeden z nas miał zagadać ofiarę, a drugi nalewał jej ukradkiem wodę na stołek. Każda reagowała tak samo – wielkim krzykiem – śmieje się pan Leszek.
Czy to był sen?
Przez lata olkuski rysownik był reżyserem i animatorem znanych wówczas polskich produkcji rysunkowych. Z Bielska-Białej przeniósł się do Łodzi, z której niedaleko było już do Warszawy, gdzie pracował jako asystent znanego i szanowanego do dziś reżysera – Witolda Giersza. Jego osobistym „dzieckiem” były „Tygrys” oraz „Niebo czy piekło” (obydwa z roku 1957). Wcześniej pracował przy pierwszym polskim filmie animowanym „Czy to był sen?”. 11-minutową produkcję wyreżyserował Zdzisław Lachur, który zresztą miał wielki wpływ na bieg kariery Kałuży. Pod koniec lat 50-tych olkuski animator został wysłany na delegację do Jugosławii, co umożliwiło mu wyjazd z Polski. W drodze powrotnej został w Wiedniu, skąd docelowo chciał wyjechać do swoich wymarzonych Stanów Zjednoczonych. W stolicy Austrii poznał swoją przyszłą żonę Ernę, która towarzyszyła mu zresztą w sentymentalnej podróży do Olkusza. – Złapała mnie za rękę w tramwaju numer G2 i powiedziała, że mam być jej mężem – śmieje się Kałuża. A że pięknym kobietom się nie odmawia, tak się też stało. Pobrali się w polskiej kaplicy na Kahlenbergu – tej samej, w której modlił się ponoć Jan III Sobieski przed bitwą pod Wiedniem. Tę dwójkę połączyło nie tylko uczucie, ale wspólna pasja, bo Erna również jest malarką i rysowniczką. Świetnie zresztą mówi po polsku. W 1960 roku wspólnie wyjechali do Nowego Jorku, gdzie przyszła na świat ich córka Sabina. – Mieliśmy dużo szczęścia, bo od razu znaleźliśmy zatrudnienie w tej samej pracowni – w jednej z najsłynniejszych na świecie wytwórni Paramount Studio. Były to czasy, kiedy jeszcze nikt nie słyszał o animacji komputerowej i wszystko było rysowane ręcznie – opowiada Erna Kaluza. Przygody znanego wszystkim duszka Kacpra oraz Popeye zostały przeniesione na wielki ekran między innymi dzięki ich pracy.
Miasto Aniołów
Po czterech latach mieszkania w Nowym Yorku przenieśli się na wschodnie wybrzeże do Los Angeles. Miasto Aniołów było ich domem przez 30 lat. Przez cały ten czas pracowali w hollywoodzkim Hanna-Barbera Studio. Jak się można domyślić, trzy dekady spędzone w pracowni tej wytwórni filmowej przyczyniły się do powiększenia artystycznego portfolio o dziesiątki najsłynniejszych produkcji w historii filmu animowanego. Kto nie zna Misia Yogi, Flinstonów, Jetsonów, Supermana, Batmana, Scooby Doo czy Jonnego Questa? Po latach pracy w sercu światowego filmu, przyszedł czas, żeby pożegnać się z animowanymi przyjaciółmi i przejść na emeryturę. – Hollywood było już dla nas za duże i męczące. Przeprowadziliśmy się do niewielkiej miejscowości w stanie Oregon. W dalszym ciągu malujemy i rysujemy. Mamy teraz więcej czasu na własną twórczość – opowiada polsko-austriackie małżeństwo.
Znaleźli też czas na to, żeby po 30 latach odwiedzić ponownie rodzinne miasto rysownika, pospacerować olkuską starówką i najważniejsze – opowiedzieć swoją, nieznaną dotychczas olkuszanom historię, która może być powodem do dumy.
Jezu moj tato to roman dziekanowski dzieki za pamiec kochani
[quote name=”Przemek”]Jak się dobrze poszuka to można znaleźć całkiem sporo osób o polskich korzeniach związanych z filmem rysunkowym, pracujących w Hanna –Barbera przy znanych produkcjach.
Przemku, miło znaleźć swoje nazwisko w Twojej wyliczance 🙂 Byłam jedną z osób tworzących warszawski oddział Hanna-Barbera pod kierunkiem Rafała Sikory. Często jeździłam do Bielska, żeby tam pod okiem Grzegorza Handzlika robić końcowe szlify w rysunkach do amerykańskich kreskówek. Lecha Kaluze też miałam przyjemność poznać w Bielsku.
To były piękne czasy… Od tamtej pory uwielbiam BB 🙂
Pozdrawiam serdecznie. BG
Jak się dobrze poszuka to można znaleźć całkiem sporo osób o polskich korzeniach związanych z filmem rysunkowym, pracujących w Hanna –Barbera przy znanych produkcjach . M.in. Grzegorz Handzlik, Romuald Kłys, Ryszard Lepióra, Rafał Sikora, Joanna Burda, Jadwiga Byrska, Iza Cholerek, Antoni Duda, Barbara Galińska, Małgorzata Grabysa, Bolesław Kasza, Marian Wantoła, Cezary Wójcik, Bogumiła Ciosek, Roman Dziekanowski, Wanda Kudla-Niezrecka, Tadeusz Kaszuba, Kazimierz Ledzki itd. Większość współtworzyła takie bajki jak Reksio, Baltazar Gąbka czy Bolek i Lolek. Wygląda na to, że pokaźna część bielskiego SFR wyemigrowała wówczas do Stanów.
Piękna historia Pięknie opisana, czekamy na książkę.
Leszek Biały nie był królem…