Przełom XVI i XVII w. to w dziejach Rzeczypospolitej szlacheckiej czas niespokojny, wróżący nadchodzące nieszczęścia. Warcholąca szlachta mocno wówczas napsuła krwi miłościwie nam panującemu Zygmuntowi III Wazie. Wśród jego oponentów nie zabrakło prawdziwych szubrawców, którzy przyczynami politycznymi uzasadniali pospolitą zdradę i zwykłe szalbierstwo. Była ich nielicha gromada, a w tym gronie ludzie majętni, ustosunkowani i gotowi na wszystko.
Ze świecą jednak szukać większego łajdaka niż Stanisław Stadnicki herbu Szreniawa, którego zwano Diabłem Łańcuckim, bo miastem tym władał i z niego wyruszał grabić, mordować, oburzające pseudosupliki przeciw królowi na sejmach prawić i niemal z orężem na majestat nastawać. O imć Stadnickim piszemy, bo w swych zdradzieckich ekskursjach nie ominął bliskiej naszemu sercu ziemi olkuskiej, zapisując się niechlubnie w jej dziejach.
„Diabły lgnące się na polskiej ziemi z przeróżnych opowieści i podań, zawsze pobożny lud napawały przerażeniem. A nie były to zimne, mefistofeliczne okazy szokujących swoją przemożną mocą demonów czy wysoce wyspecjalizowana kadra piekielna. (…) Obok czortowskiego plebsu była także arystokracja, nobilitowana przez poczciwą ludową demonologię. Czarci herbowi dokazywali z bracią szlachtą, zadziwiając przymiotami towarzyskimi, nie stroniąc od hulanek i swawoli”.
Michał Rożek
Dwie notki
Popularna 4-tomowa Encyklopedia Powszechna PWN daje U tylko krótką charakterystykę bohatera niniejszego tekstu: „Stadnicki Stanisław (ok. 1551-1610). Starosta zygwulski, słynny warchol i awanturnik, zw. Diabłem łańcuckim; przeciwnik Zamoyskiego; jeden z przywódców rokoszu Zebrzydowskiego; ze swej rezydencji w Łańcucie organizował zbrojne wyprawy na dobra Ł. Opalińskiego i ks. Anny Ostrogskiej; podczas jednej z bitew pod Tarnowcem zginął”. Na tej samej stronie znajdujemy podobnej długości biogram Otto Magnusa Stackelberga (1736-1800), dyplomaty rosyjskiego, ambasadora w Rzeczypospolitej, który ratyfikował I rozbiór Polski. To znamienne sąsiedztwo. Wszak postawa szlachciców pokroju Stadnickiego właśnie, walnie przyczyniła się do tego, co ratyfikował i za co dostał tytuł hrabiowski od austriackiego cesarza Józefa II Stackelberg. Nie minęły dwa stulecia i dumna, potężna Rzeczypospolita, która w swych złotych latach mogła sobie pozwolić na tolerowanie ludzi pokroju starosty zygwulskiego, jak kolos na glinianych nogach rozpadła się na oczach wcale tym faktem nie zaskoczonej Europy. Zajmijmy się jednak ciut szczegółowiej samym Stadnickim, którego życie, co tu dużo ukrywać, aż prosi się, żeby za jego sfilmowanie wziął się ktoś pokroju Hoffmana, a może bardziej jeszcze Kurosawy. Przestrzegam od razu, że do swego bohatera mam raczej nieszczególnie przyjazny stosunek. Wbrew więc modnym ostatnio zwyczajom doszukiwania się u różnych łotrów pozytywnych intencji czy wątków sentymentalnych w rodzaju nieszczęśliwego dzieciństwa, mój tekst jest ich pozbawiony, choćby i z tej racji, że się takowych w życiorysie pana starosty zygwulskiego niemal nie doszukałem. Pięknie i mądrze o fenomenie Stadnickiego napisał Władysław Łoziński, zacytujmy więc: „Ma (Stadnicki – przyp. OD) wszystkie pospolite cechy swego czasu i swego otoczenia, aby być typem, ale ma tyle bujnej siły indywidualności, aby być i pozostać wyjątkiem. Wszystkich wad charakterów ówczesnych, wszystkich braków społecznych Polski uczyć się na nim można. Warcholstwo, prepotencja, pieniactwo, duch buntu, udzielność indywidualizmu, który sam sobie chce być prawem, rządem, światem, wszystkim – złożyły się na tę postać. Możliwym był Stadnicki w tym czasie tylko w Polsce, a i w niej stal się niemożliwym. Trzeba go brać koniecznie na tle społecznym, aby uwierzyć, że istniał, i aby zrozumieć, że mógł istnieć”.
Proszę państwa, oto Stadnicki…
W służbie Rzeczypospolitej
Diabeł, nim dosłużył się owego nienawistnego mu miana, urodził się jako najstarszy syn Stanisława Mateusza Stadnickiego, człowieka wyklętego przez Kościół, znanego działacza reformacyjnego i posła, był wreszcie wnukiem również Stanisława, kasztelana zawichowskiego. Ojciec naszego bohatera był dwukrotnie żonaty, warto zauważyć, że jego pierwszą żoną była Katarzyna z Pileckich (ród ten władał niedaleką nam Pilicą), ale Stanisław był owocem drugiego związku ojca z Barbarą ze Zborowskich, siostrą słynnego Samuela, który oskarżony przez Zamoyskiego o zdradę dał głowę pod topór. Ale o przyczynach nienawiści Stadnickiego do Zamoyskiego za chwilę. Mały Staś został ochrzczony w zamienionym na zbór luterański kościele w Dubiecku. Co ciekawe, szybko odbył się kolejny jego chrzest, dokonany przez znanego ministra Franciszka Stankara, bo ojciec przeszedł na kalwinizm i trzeba było wiarę dziecka uaktualnić. Dla nas istotną informacją o Stadnickim seniorze jest i to, że miał on zamek w Niedźwiedziu, słynnym ognisku reformacji w woj. krakowskim, gdzie kalwińskim ministrem był m.in. Feliks Kruciger, a ta obecna wieś leży przecie w Miechowskiem, czyli po sąsiedzku z ziemią olkuską. Tyle tytułem pretekstu publicystycznego, z którego m.in. zrodził się pomysł pisania o Diable Łańcuckim.
Rodzice Stadnickiego, trzeba przyznać, nie żałowali na wykształcenie latorośli, choć była ich znaczna gromada (bodaj siedmiu synów i córka). W 1563 odumiera im ojciec, wtedy najstarszy Stasiek dostał kilka wsi (Nienadawę, Szklary, Tarnawę etc), wcale nie najważniejszą część dóbr Stadnickich, ale o jego włościach postaramy się napisać w innym miejscu. Na studia Stanisław został wysłany w 1566 r., na najstarszy niemiecki uniwersytet w Heidelbergu, znaną podówczas uczelnię protestancką (dominował nań kalwinizm), gdzie studiował wraz z Krzysztofem Zborowskim. Mimo wykształcenia, szybko dał u niego znać gwałtowny charakter, czego widomym znakiem stała się jego dewiza życiowa Aspettate e odiate czyli czekaj i nienawidź! Już w latach 1572-73, jak pisze Janusz Byliński w PSB, „najechał wówczas i spustoszył lasy należące do Zofii ze Sprowy Kostczyny oraz napadł na czele oddziału zbrojnych Przeworsk, wysadził bramę miejską i uwolnił z więzienia swego sługę (Stanisława Ilkę – przyp. OD)”. Jakoś zupełnie nie zaszkodziło mu to w karierze wojskowej, którą – wedle Kacpra Niesieckiego – zaczął już podczas wojny o Inflanty. Z czasem w 1576 r. król Batory nadał mu stopień rotmistrza i zgodę na oddział 50 konnych.
Wsławił się odwagą podczas oblężenia niepokornego Gdańska, gdzie nawet konia pod nim ubito w trakcie zorganizowanej przezeń zasadzki. Nie zabrakło go w kampanii połockiej, gdzie dowodząc 150 husarzami i zaciągniętymi za własne pieniądze 40 pieszymi ze strzelbami brał udział w zwycięskiej wyprawie hetmana wielkiego koronnego Mikołaja Mieleckiego na Sokół (1579). W roku następnym pojawił się na sejmie w Warszawie. Krótko później doszło między Stadnickim a mieszczanami ze Stojanowa do ugody, co dowodzi, że wcześniej była między nimi jakowaś waśń.
W kampanii roku 1580 ponownie pokazał się z jak najlepszej strony. Najpierw z braćmi Marcinem, Janem i Samuelem, dowodząc 144 husarzami pancernej jazdy nadwornej Krzysztofa Niszczyckiego, bił się pod Wielkimi Łukami, potem brał udział w wyprawie na Toropiec, gdzie wspólnie ze Stanisławem Żółkiewskim, późniejszym hetmanem, uratowali życie staroście śniatyńskiemu Mikołajowi Jazłowieckiemu. Tak to opisuje pierwszy polski heraldyk Bartosz Paprocki: „(…) gdy obaczył Tatarzyna, który czyniąc z Mikołajem Jazłowieckim starostą śniatyńskim, był mu silen, i broń wyciął, ochotnie skoczył, Jazłowieckiemu dał pomoc, Tatarzyna zabił, obróciwszy się zrazu od onego w stronę, drugiego pohańca koncerzem przebił. To bacząc poganie, że ich rączo odprawował na pojedynku, skoczyli do niego dwa mężowie dobrzy, poczęli go kieścieniami przykładać, aż mu broń z ręki wypadła, wszakoż prędko odratowan od Węgrzyna jednego, acz bardzo zbity, wszakoż przed onemi razy dał się poznać poganom prawie mężnym Polakiem”.
Nie darowałby sobie Stadnicki, gdyby wraz ze swoją chorągwią nie szturmował Pskowa. Pod Pskowem brawurę omal nie przypłacił życiem, najpierw wyniósł rannego Sebastiana Podgórskiego, potem sam został uratowany przez towarzyszy, wszakże wielu przy tym swych ludzi potracił. Posilmy się przy opisie jego bohaterstwa przychylną Stadnickiemu notatką w herbarzu Kacpra Niesieckiego: „zsiadłszy z swemi towarzyszami z konia, pieszo przewodził wszystkich do szturmu, gdzie od Moskwy mocny odpór dającej, ledwo nie na śmierć był potłuczony”. Swoją droga ciekawe, że Niesiecki, XIX-wieczny heraldyk, pisał o Stadnickim per „serdeczny Junak” i czynił Diabłu jeszcze wiele w swym tekście uprzejmości. Dziwne, bo przecie sam był jezuitą, więc o innowiercy, organizatorze synodów protestanckich, który świątynie katolikom odbierał („dziewięć kościołów spustoszonych, bydlętom mieszkaniem są”), a dominikanów z Łańcuta to nawet wygnał, sam klasztor profanując, powinien dla zasady napisać krytycznie?! Nic to… Następnie zaczęły się dla Stadnickiego kłopoty, nazwijmy je, polityczne. Nie ma dowodów, ale być może uczestniczył w buncie rotmistrzów wojsk koronnych, który miał miejsce w październiku 1580 r. Po pokoju w Jamie Zapolskim z rozkazu kanclerza Zamoyskiego stacjonował w inflanckim Wolmarze, a nieco później był komendantem zamku wendeńskiego. Na tych stanowiskach czekał, pełen nadziei, na sowite nagrodzenie swego męstwa na polu walki. Za trzy kampanie doczekał się rocznej pensji w wysokości tys. złp., a liczył najmniej na starostwo przemyskie. Ale się przeliczył, o co miał ogromne pretensje do Zamoyskiego.
Na kłopoty Stadnicki
Po wojnie o Inflanty ponoć przebywał na Węgrzech, gdzie miał walczyć z Turkami pod zamkiem Beryn, ale dowodem na to są tylko słowa Paprockiego, który ponownie chwali watażkę: „Gdy ich obaczyli Turcy, wypadło ich do nich naprzód koni pięćdziesiąt, do których Stadnicki tylko samodziewięć skoczył, tam mu Pan Bóg zderzyć to raczył, że zaraz jednego kopią zabił, drugiego z rusznice, Turcy się zaraz wsparli, za którymi Stadnicki z onymi tylko ośmią sług wpadł aż w miasto”.
Gdy w 1584 r. rozstrzygała się sprawa oskarżonego o zdradę Samuela Zborowskiego, Stadnicki w rzeczonej sprawie przebywał na dworze królewskim. Nic nie wskórał. Od tej chwili już na zawsze pozostał wrogiem króla i Zamoyskiego. Już w listopadzie tegoż 1584 r. wraz z wszelakiej maści opozycjonistami na sejmiku wojewódzkim krakowskim w Proszowicach wymusił uchwały dobre dla Zborowskich i pomstował na króla. Podobne wstręty czynił następnie, wraz z bratem Marcinem, na sejmie wiszeńskim i warszawskim. Wplątywał się w gwałty, narzekał na króla i kanclerza… Nie przeszkodziło mu to jednak, gdy rozeszła się nieprawdziwa pogłoska o śmierci wojewodzica krakowskiego Jana Zborowskiego, w staraniach u Batorego o wakujące po rzekomo zmarłym starostwo kamionackie i inne królewszczyzny.
Na ziemi olkuskiej
Gdy w 1586 r. zmarło się cierpiącemu na podagrę Batoremu, nastało w Polsce wielkie bezkrólewie. Rozglądano się za nowym królem. Stadniccy i Zborowscy optowali wtenczas za kandydaturą arcyksięcia Maksymiliana. Stadnicki na sejmikach gorączkował się, mówiąc o Zamoyskim jako o zagrożeniu dla szlachty. Zwalczał też kandydaturę Zygmunta III Wazy, choć – jak zauważa biograf J. Byliński – zrazu uważał ją za dobrą. Ale przecież nie mógł popierać tego samego kandydata co Zamoyski?! Ponadto Maksymilian sporo mu obiecywał i płacił za poparcie. Mimo początkowych oporów poparł pan Stanisław uchwałę zjazdu mogilańskiego (wraz ze Zborowskimi i wojewodą poznański Stanisławem Górką). Razem z braćmi za Maksymilianowe pieniądze zebrał 220 husarzy i 400 pieszych, i wziął udział w oblężeniu Krakowa. Przypomnijmy, że arcyksiążę, wyszedłszy z Bytomia, dotarł pod Kraków i otoczył miasto, bo chciał się w nim koronować. Nim wojska Maksymiliana dotarły pod stolicę Polski stanęły pod Rabsztynem i obiegły go. Na zamku była wtedy raptem setka ludzi dowodzona przez pułkownika kozackiego, znanego zagończyka Gabriela (Hawryłę) Hołubka. W imieniu arcyksięcia poddania zamku zażądał Jan Zborowski, ale mu Hołubek, znany ze „złej gęby”, odparł bezczelnie, że: „Już więcej innych między Polakami zdradziec nie ma prócz tych, którzy u Maksymiliana”. Wojskom arcyksięcia, circa 2 tys. jazdy i 4 tys. piechoty oraz ok. 2 tys. jego polskich sprzymierzeńców (oddziały Jana Zborowskiego, Spytka Jordana i Mikołaja Jazłowieckiego etc), Rabsztyna zdobyć się wówczas nie udało! I to pomimo dwukrotnego szturmu! Ale 14 października zajęli Olkusz, choć ten próbował się bronić. Jednak gdy mieszczanie ujrzeli ogrom wojsk maksymilianowych, zdając sobie sprawę, że mury nadwerężone pożarem z 1584 r. nie dadzą rady naporowi nieprzyjaciela, otwarli dotąd zatarasowane bramy.
Nie udało mi się znaleźć potwierdzenia, że Stadnicki był z Maksymilianem, gdy ten próbował zdobyć Rabsztyn. Jest to możliwe, skoro znaleźli się tu wówczas jego polityczni sojusznicy Zborowscy, a Stadnicki trzymał się wtedy blisko nich. Byli tu też i inni polscy zwolennicy Habsburga: Mikołaj Jazłowiecki i Spytek Jordan z 360 konnymi. Zapewne starosta zygwulski gościł wówczas i w samym Olkuszu, gdy to gwarkowie oszołomieni liczebnością wojsk Maksymiliana otwarli bramy miejskie. Jednak co innego jest ważne, a mianowicie to, że bardziej się opłacało Maksymilianowi zdobyć Rabsztyn niż Olkusz. Pozostawienie bowiem na tyłach niezajętego punktu oporu z dzielnym dowódcą okazało się dla wojsk otaczających później Kraków kolosalnym błędem. Zresztą cała kampania polska Habsburga udowodniła, że był on kiepskim taktykiem i dowódcą. Za to dowodzeni przez zaprawionego w wojnach Hołubka załoganci zamku wspólnie z olkuskimi gwarkami pobili posiłki śląskie i niemieckie, zdążające z aprowizacją pod Kraków. To był wcale silny oddział, 150 junkrów, 200 pieszych i 100 woźniców powożących 34 wozami z żołdem, prochem i innym zaopatrzeniem. Tylko nieliczni z najeźdźców uszli z życiem z zasadzki, jaką przy drodze ze Sławkowa do Olkusza zastawili ludzie Hołubka. W ręce zdobywców wpadła nawet chorągiew, która zawisła następnie jako trofeum wojenne przy grobie św. Stanisława na Wawelu. Co ciekawe, Hołubek być może znał się ze Stadnickim, bo Kozak podczas zmagań z Moskwą też wojował pod Wielkimi Łukami. Może obaj gdzieś się tam na froncie osobiście zaznajomili, wszak Stadnicki często bił się ramię w ramię z Kozakami, a wśród tych rej wodził właśnie Hawryło?
O ile jednak nie jest pewne, czy był Stadnicki pod Rabsztynem i w Olkuszu w październiku 1587 r., to już bez nijakiego wątpienia kilkakrotnie na naszej ziemi się pojawiał przy innych sposobnościach, przechodząc przez nią w te i wewte z różnymi wojskami. Gdy zaś arcyksiążę nieskutecznie oblegał Kraków, Diabeł stoczył przegraną bitwę pod Korzkwią. Zarażony przykładem Hołubka krewny hetmana Jana Zamoyskiego, to samo nazwisko noszący, uderzył pod tą wsią, czyli na wschodnich rubieżach ziemi olkuskiej na 200 osobowy oddział łańcuckiego „zdradzieca”. Wojsko Stadnickiego i jego niemieckich sojuszników zostało rozproszone. Nie znamy dokładnych danych o stratach jednych i drugich wojsk, ale pamięć o tej bitwie miejscowa ludność przekazywała z pokolenia na pokolenie. Co ciekawe Julian Zinkow podaje, że w 1587 pod Korzkwią miały miejsce dwie potyczki między wojskami Maksymiliana a żołnierzami Zamoyskiego. Dodajmy jeszcze, że wielokrotnie Stadnicki działał na wschodnich terenach ziemi olkuskiej lub bezpośrednio z nimi graniczących. Tak więc w toku swych łupieżczych wypraw, które odbywał wtedy, kiedy akurat nie wojował, zrabował np. pod Iwanowicami wozy ze srebrami należące do Mikołaja Potockiego, a przecie Iwanowice też kiedyś należały do powiatu olkuskiego. Łoziński tak opisał ten wyczyn: „Mikołaj Potocki wybierał się do Krakowa, gdzie zamierzał wziąć udział w powitaniu nowego Pana (króla Zygmunta III– przyp. OD), wysłał tedy naprzód cały tabor wozów z garderobą, zbrojami i rozmaitymi innymi aparatami magnackiego przepychu pod eskortą siedemnastu dworzan szlachty”. Podróżni z towarami zostali wszelako napadnięci, eskorta została zakuta w łańcuchy i uprowadzona, a Stadnicki mógł się cieszyć z łupów. A miał z czego, bo w jego łapy wpadło „sześć pysznych koni tureckich wraz Z wiezionymi na nie rzędami, sadzonymi złotem i drogimi kamieniami, kilka kosztownych złocistych szabel i koncerzy, szyszaki złociste i demeszkowe, skrzydła husarskie najkosztowniej oprawne, cały zapas drogich skór lamparcich, kit czaplich, pancerzy złotem i srebrem nabijanych, kopij z grotami, przednich kobierców, soboli; kilka złotych łańcuchów, bogata garderoba wielkopańska i 1100 zł gotówki”. W atakach pomagali mu bracia Samuel i Andrzej oraz skazany na banicję w 1585 r. infamis (pozbawiony praw i czci) Krzysztof Zborowski. Owa wyborowa kompania uczyniła w naszej okolicy także zajazd na wieś Raciborowice, wtenczas włość kapituły krakowskiej, i Słomniki Jadwigi z Tęczyna Myszkowskiej. Długo by zresztą wyliczać…
Po potyczce pod Korzkwią, na rozkaz Maksymiliana, z dwoma tysiącami jazdy wybrał się Diabeł pod Piotrków, by stanąć na drodze wojskom królewskim. Niejako przy okazji udało mu się wespół z Krzysztofem Zborowskim i Erazmem Lichtensteinem rozproszyć w Przedborzu szlachtę wielkopolską i wojska zaciężne Andrzeja Opalińskiego. Brzmi to groźnie, ale oddział Opalińskiego Uczył raptem 80 ludzi, więc i zwycięstwo nie było zbytnio okazałe. Choć wrażenie zrobiło. W specjalnym Uście do obywateli woj. sieradzkiego groził Stadnicki, że ci, którzy nie poprą Austriaka, zostaną uznani przezeń za zdrajców.
Nieco później, w grudniu tegoż 1587 r., zapędził się Stadnicki wraz z ośmioma setkami konnych pod zamek w Olsztynie, gdzie dołączył do oblegających warownię wojsk Maksymiliana. Tak się bowiem złożyło, że arcyksiążę po nieudanym szturmach na dobrze broniony Kraków, zwinął obóz w podkrakowskich Zielonkach i poszedł na Krzepice. Dodajmy, bo to istotna informacja dla dziejów ziemi olkuskiej, że wojska Maksymiliana po drodze spaliły Pilicę, wówczas włość Pileckich, zwolenników Zygmunta III, a następnie obrabowały zamek w Ogrodzieńcu. Śmieszna sprawa, ale okoliczna szlachta, w tym i olkuska, by ratować dobra ruchome, złożyła je właśnie w tej warowni, licząc na solidność jej murów i odwagę broniących. Okazało się, że zniesiono kury do lisiej jamy… Maksymilian zapewnił wprawdzie, że jeśli zamek podda mu się bez walki, to nic nie zagrozi zgromadzonym tam dobrom, ale mimo poddania się warowni, arcyksiążę słowa nie dotrzymał. Potem na dłużej zatrzymał się z wojskami w Siewierzu. Z oblężeniem Olsztyna też nie szło wojskom uzurpatora jak po maśle. Oddziały lancknechtów i pieszych rajtarów były już zdemoralizowane i niezbyt ochotne do walki z celnie strzelającą zamkową artylerią. Poza tym opuściło wtedy Habsburga sporo ludzi, m.in. Jan i Krzysztof Zborowscy, Mikołaj Jazłowiecki, Morawianie i Czesi, a poszło im o żołd, którego im arcyksiążę nie płacił. Zrezygnowany Maksymilian myślał już o wycofaniu się, gdy nagle z nowym pomysłem zjawił się u niego jedyny pozostały mu polski sojusznik Stadnicki. Nie cofnął się wówczas Diabeł przed ohydnym postępkiem. Otóż ludziom przyszłego starosty zygwulskiego udało się złapać w lesie olsztyńskim ukrywającego się tam z piastunką i starym sługą sześcioletniego Zygmunta, syna dowodzącego obroną zamku burgrabiego Kaspra Karlińskiego. Stadnicki chciał sterroryzować obrońców, grożąc śmiercią dziecka, jeśli zamek nie otworzy bram. Chłopiec, prowadzony w pierwszej Unii ataku, zginął, ale obrońcy się nie ugięli. Ponoć to własny ojciec nakierował działo na szyk, w którym prowadzono jego syna i odpalił lont ze słowami: „pierwiej synem Ojczyzny niźli ojcem byłem”. W zależności od tego, czy historycy chcą wzruszyć czytelnika, czy też trzymają się faktów, podają, że miał Karliński od ośmiu do dziesięciu dzieci, czasem zaznaczają, że byli to sami synowie, ale już ci, lubujący się w dramatyzowaniu, twierdzą, iż Zygmunt był jedynakiem. Duch Karlińskiego, jak głosi legenda, nawiedza mury olsztyńskiego orlego gniazda do dziś. A o dzielnej obronie Olsztyna, po wiekach, pisali tej miary dramatopisarze co A. Fredro („Obrona Olsztyna”, 1827) i W. Bełza („Kasper Karliński”, 1874) oraz poeta W. Syrokomla („Kasper Karliński”, 1858).
Spod Olsztyna niesławnej pamięci Stadnicki udał się pod Wieluń i w styczniu 1588 r. zdobył to miasto. Sporo wtedy zbójował, za co później posypały się na jego głowę oskarżenia od szlachty miejscowej. Podczas zwiadu pod Parzymiechami pozwolił sobie Stadnicki na nieroztropny czyn, zaatakował znaczniejsze siły Zamoyskiego. Znaczy myślał, że to tylko jakiś zwiad pojawił się na jego drodze, a tu okazało się, że w pobliskim lesie stoi z wojskiem sam Jan Zamoyski. Poniósł Diabeł klęskę i ledwo uszedł cały, ale udało mu się złapać języka, młodego żołnierza. Wkrótce dostał Stadnicki kolejnego łupnia, w Uszycach, gdzie stacjonowały jego oddziały. Zbliżała się jednakowoż nieuchronnie kolejna klęska, bitwa pod Byczyną. Dodajmy dla porządku, że część oddziałów Zamoyskiego dotarła pod Parzymiechy i Byczynę, podążając drogą przez Olkusz i Ogrodzieniec.
Bitwa pod Byczyną
Do Byczyny, niewielkiego miasteczka, wszedł Maksymilian ze znacznie uszczuplonymi siłami, miał raptem ok. 1,5 tys. ludzi, kilkuset prowadził Stadnicki, ale tu spotkała go niespodzianka, bo dołączyli do arcyksięcia Czesi i Morawianie, którym nie udało się przedostać przez granicę. A było ich ok. 2 tys. Do tego dołączyły jeszcze m.in. posiłki węgierskie i piechota śląska. Miał więc Habsburg ok. 6,5 tys. ludzi, Zamoyski około 6 tys. Ale Zamoyski miał coś więcej, zaprawionych, dobrych żołnierzy i talent wojskowy 24 stycznia zaszedł Zamoyski przygotowane mu na spotkanie wojska od strony bagien, czyli z boku, zaskakując liczebniejszego nieprzyjaciela. Stadnicki i jego ludzie stali na lewej flance oddziałów arcyksięcia, akurat od tej strony nadeszły siły polskie, ze znanym nam już Gabrielem Hołubkiem i Janem Zamoyskim. Gorącokrwisty Stadnicki dał się sprowokować wojskom Zamoyskiego i uderzył pierwszy, zresztą w sam środek polskich oddziałów. I znów musiał przeżyć gorycz porażki. Zaczęło się wprawdzie źle dla wojsk Zamoyskiego, bo od trzech kul z muszkietów, z których jedna raziła go w oko, poległ mężny Gabriel Hołubek, ale potem było już lepiej. Można przyjąć, że zbyt wczesny atak Stadnickiego oraz błędy taktyczne Maksymiliana, który po pierwsze nie spodziewał się ataku z tej strony, z której go zaatakowano, po drugie kazał oddziałom zbyt wcześnie zejść z dogodnych stanowisk, a po trzecie wreszcie, zmieniając szyki swych wojsk, spowodował w nich zamieszanie, to wszystko przyczyniło się do klęski arcyksięcia. Sam Stadnicki „niemal wszystkie ludzie stracił i chorągiew”. Po rozbiciu polskich sprzymierzeńców Maksymiliana husaria zaatakowała bezpośrednio wojska arcyksięcia. W drugim rzucie husarii brała też udział chorągiew starosty oświęcimskiego Piotra Myszkowskiego, który niespełna dwa tygodnie wcześniej za wierną służbę królowi, otrzymał również starostwo ojcowskie. Konni Węgrzy nie wytrzymali ataku polskiej husarii, zaczęli uciekać, to samo zrobili wnet piechurzy morawscy i węgierscy, a krótko później namówiony do tego i obawiający się Kozaków Maksymilian. Daleko arcyksiążę nie uciekł, bo do Byczyny. Zamknął się w mieście, ale dość szybko oddał w niewolę, bo znikąd nie mógł oczekiwać ratunku. Do niewoli trafił nie tylko niedoszły król Polski oraz ok. 1,5 tys. jego żołnierzy. Trafiło do niej także wielu polskich panów popierających Habsburga, m.in. Stanisław Górka i Andrzej Zborowski, ale nie było wśród nich Stadnickiego. Widać, przynajmniej w tej bitwie, szybki okazał się z niego zając… Bitwa pod Byczyną była krwawa, zginęło w niej ponoć ponad 3 tys. ludzi, głównie Polaków, wszakże walczyli po obu stronach. Politycznym skutkiem Byczyny i wzięcia w niewolę Maksymiliana było zrzeczenie się z jego strony polskiej korony. Wracając z niewoli w Krasnymstawie arcyksiążę ponownie zajechał do Olkusza, ale o tej jego pożegnalnej wizycie słów kilka może przy innej okazji.
Po przegranej bitwie Stadnicki uciekł na Śląsk, ponoć jakiś czas po nim buszował, miał nawet zagrażać nieszczęsnej Byczynie, którą summa summarum spaliły wojska Zamoyskiego. Aż 28 stycznia trafił do Wrocławia, gdzie miejscowym panom opowiedział, że Maksymilian popadł w niewolę. Następnie, by sobie poprawić nastrój, zakochał się w powabnej pannie, Annie, córce goszczącego go Sambora Ziemieckiego. Później Anna została jego żoną.
Starosta zygwulski pozostał jednak wierny Maksymilianowi. Ba, nawet zabiegał o poparcie dla arcyksięcia we Włoszech. Nie starał się o amnestię u Zygmunta III, na to był zbyt godny. Znów zapędził się na Węgry, gdzie wojował z Turkami. Za wierną służbę Habsburgom otrzymał tysiąc talarów. W końcu znudziło mu się na tułaczce, więc wrócił do Polski. W 1591 r. wybrany został marszałkiem zjazdu przeciwników Zygmunta III w Chmielniku. Marzyło mu się powstanie przeciw królowi. Miało ono wybuchnąć jednocześnie w Koronie i na Litwie Ale tu przechytrzył go Zygmunt III, który dogadał się z cesarzem już Maksymilianem i pojął za żonę arcyksiężnę Annę. I proszę sobie wyobrazić, Stadnicki pogodził się z tym faktem i jął sprawiać wrażenie zwolennika króla. Nawet w kwietniu 1592 r. na ślub młodej pary wybrał się do Krakowa. Król zaś, by nie zniechęcać zapału Diabła, lekceważył doniesienia o kolejnych łupiestwach watażki. Jednak Stadnicki knuł dalej. I ciągle Uczył, że uda się osadzić Maksymiliana na polskim tronie.
Posłując
Zdaje nam się dziś, że obecni posłowie, nie wszyscy, ale wielu z nich, nie zasługuje na zasiadanie w Sejmie. A czy taki Stadnicki zasługiwał? Nie! A mimo to posłował, wielokrotnie i nawet go, mimo – przyznajmy – sporego oporu, na sejmie w Wiszni w 1596 r. wybrano do komisji mającej pertraktować z poselstwem cesarskim o lidze antytureckiej. Domagając się głośno przestrzegania konfederacji warszawskiej (w 1573 r. uchwalono tolerancję religijną w Polsce, pierwszy tego typu dokument w dziejach Europy !), tak się w oczach braci szlacheckiej zasłużył, iż wszedł w skład komisji rozpatrującej sprawy państwowe. W następnych latach wciąż pojawiał się na sejmach, a wielce mu oddana szlachta ruska domagała się dlań nawet nagród za zasługi wojenne i innych poborów! I wychodzili u Króla dla Stadnickiego starostwo zygwulskie w Inflantach! Dobry był też polityk ze Stadnickiego, bo zdając sobie sprawę z potęgi kanclerza Zamoyskiego, w końcu 1597 r. zwrócił się do niego z prośbą o służbę! I, proszę sobie wyobrazić, doszło między wrogami do porozumienia. Nawet Stadnicki ciut opanował nerwy podczas sejmów. Przyznajmy, że dążył do zgody, bo zamarzyło mu się uzyskanie starostwa i wójtostwa bieckiego. O dziwo, w tym starostwie nie było wakatu, bo dzierżył je Mikołaj Ligęza. Nie wiadomo więc na co Uczył nasz bohater? Z Ligęzą wadził się Stadnicki potem jeszcze wielokrotnie, o czym za chwilę. W tym czasie mocno się zaangażował w działalność na rzecz obrony różnowierstwa. Na sejmach w początkach XVII w. znalazł sobie nowego protektora, posła elektora brandenburskiego Joachima Fryderyka, który czynił usilne starania o pozyskanie lenna pruskiego. Stadnicki pomagał mu w tym, rzecz jasna czynił to za sowitą opłatą. Nie do uwierzenia, ale nawet załatwił sobie wejście do komisji, która miała uzgodnić traktat z posłami brandenburskimi w kwestii lenna. Za „zasługi” dla sprawy otrzymał od rzeczonych posłów 7 tys. zł. Przyznać trzeba, że na sejmach Diabeł był delegatem z reguły dzięki poparciu grup rozłamowych wśród szlachty, więc jego posłowanie budziło mocne protesty. Po prostu kwestionowano jego mandat. Stadnicki potrafił jednak wszelkie protesty zmajoryzować, wykorzystując opozycję.
Skłócony z sąsiadami
Opisując środowisko, w którym Stadnicki się wychował, wyrósł i zaczął zbójować, musimy sobie wyobrazić ziemię, na której tego typu zachowania nie były niczym szczególnie oryginalnym. No, może tylko skala zbójnictwa Stadnickiego mogła budzić zdumienie. Pięknie o tutejszych stosunkach interpersonalnych pisał przed kilkudziesięciu laty wspominany już Władysław Łoziński w „Prawem i lewem”: „…między szlachtą ziemi przemyskiej, z przyrodzenia butną i rogatą, rządami Piotra Kmity zdemoralizowaną, wyrobił się obyczaj krwawej dziedzicznej zemsty, istny rodzaj wendety włoskiej; zabijano się wzajemnie, mścił się brat za brata, krewny za krewnego, przyjaciel za przyjaciela, a ta zemsta, wywołując znowu zemstę, doprowadzała niekiedy aż do wytępienia obu wrogich sobie rodzin”. Aż dziw, że tak pyszną, wspaniałym językiem napisaną książkę, z której zaczerpnąłem to zdanie i wiele innych cennych informacji o tytułowym bohaterze, pani bibliotekarka przyniosła mi z magazynu zakurzoną, zapomnianą, z tłumaczeniem, iż trafiła tamże, „bo nikt jej nie pożyczał”. Tak to interesują nas losy Rzeczypospolitej w czasach jej wielkości, jej potęgi, bogactwa obyczajów i ich kolorytu! Ale to już temat na inny esej, wróćmy do starosty zygwulskiego, który na owej „sycylijskiej” ziemi przemyskiej wyrósł i nabrał zwyczajów. Wspominaliśmy już o zapędach Stadnickiego o przejęcie starostwa bieckiego, które było w rękach kasztelana Czechowskiego Mikołaja Spytka Ligęzy. Nie tylko starostwo chciał odebrać Ligęzie, ale i jarmarki, które ten miał prawo organizować w Jarosławiu i Rzeszowie. Ustanowił własny w Łańcucie, a kupców zdążających do Ligęzy niemiłosiernie łupił „rozpoczynając w ten sposób pięcioletnią wojnę (1600-1605), pełną krwawych potyczek, a nawet bitew” (J. Byliński). Ligęza na wszystkich swoich wrogów znalazł jeden sposób, który i nad Stadnickim koniec końców przyniósł mu triumf – długi żywot własny 105 lat sięgający.
Ale co nas Ligęza interesuje, o Diable nam pisać. Choćby o tym, że ze swojego zamku w Łańcucie, na ony czas budowli zapewne w części drewnianej, uczynił siedlisko pełne rozbójników i łotrów najgorszego sortu. „Załoga była liczna i nigdy nie schodziła niżej setki ludzi. Składała się z różnych urwipołciów i obieżyświatów, ubogich, chodaczkowych szlachetków, słowackich hajduków, węgierskich sabatów, Kozaków, Wołochów, a nawet Tatarów i wyjątkowo dzikich Szkotów, którzy chciwi łupów docierali i do Polski” (K. Korkozowicz). Ponoć w lochach miał pan starosta zygwulski specjalnie wyposażona izbę tortur, w której niektórych wziętych w niewolę wrogów nakazywał żywcem palić. Stadnicki jednak uwielbiał robić z siebie człowieka przepełnionego cnotami niczym kielich winem, więc nawet o tym swoim diabelskim gnieździe śmiał powiedzieć: „radnie bym zamek mój ze szkła miał, niźli z muru, żeby każdy widział cnotliwe życie moje”. Wadził się więc „cnotliwy” imć Stadnicki szczególnie zaciekle z greckiej proweniencji rodziną Korniaktów, którzy mieli czelność domagać się odeń zwrotu pożyczek, za które m.in. wykupił wcześniej z rąk Pileckich Łańcut (nota bene z Pileckimi też się spotykał na udeptanej ziemi). Gdy familia Korniaktów zbyt długo i nachalnie domagała się zadośćuczynienia (za kwoty przekazane na wykupienie Łańcuta mieli otrzymać pewne dobra ziemskie) Stadnicki zebrał 1,5 tys. chłopa i złupił zamek w Sośnicy, najwarowniejszą siedzibę Korniaktów, gdzie zgromadzili oni wszystkie swoje kosztowności, klejnoty i sprzęty (pobieżny wykaz u Łozińskiego zajmuje circa dwie strony). Nie tylko zagarnął zeń 140 tys. zł, ale jeszcze uprowadził Konstantego Korniakta, który – po dzielnej obronie, zagrożony śmiercią – dał się oblec w chłopskie łachmany i dla większego upokorzenia wsadzić na Uchą kobyłę i tak zawieźć do Łańcuta. Schorowany, zgnębiony, bliski desperacji podpisał Korniakt dokumenty, na mocy których Stadnicki przestał być dłużnikiem jego rodu. Naukę z tego zdarzenia wyniósł Korniakt zaś taką, że sam stał się „postacią anarchiczną, jak tylu innych jego majątku i stanowiska. Od roku 1608 zaczyna broić” (W. Łoziński). Jeszcze z synami Stadnickiego wadził się Korniakt, bo z ich ojcem wojny już skończyć nie zdążył. Nas jednak obchodzi co broił Stadnicki, a nie jeden z jego „uczniów”. Następnie, wraz z bratem Marcinem i kuzynem Stanisławem, zagarnęli dobra Wojutycz i kosztowności, które posiadała wdowa po referendarzu Janie Tomaszu Drohojewskim. Jadwiga Drohojewska oceniła stratę na 200 tys. zł. „Gotóweczka” przydała się Stadnickiemu w nowych planach, czyli poparciu Dymitra Samozwańca, który – zdaniem Stadnickiego – miał szanse zdetronizować Zygmunta III. W maju 1606 r. był imć starosta na weselu Dymitra z Maryną Mniszchówna, córką wojewody sandomierskiego Jerzego Mniszcha. Stanisław Stadnicki postarał się, by brat Marcin został ochmistrzem Maryny i wyjechał z nią do Moskwy. Gdy ponownie udało mu się uzyskać mandat na sejm w Warszawie (w marcu 1606r.), znów dał o sobie znać jako gorący mówca, walczący o przestrzeganie ustaleń konfederacji warszawskiej. Po upublicznieniu uderzającego w innowierców skryptu Andrzeja Lipskiego, sekretarza Zygmunta III, wraz z innymi posłami opozycyjnymi oskarżał króla, że chce on zerwać pacta conventa, czyli de facto chce odejść od tolerancji religijnej.
Dokończenie i bibliografia za tydzień.
Zdjęcia.
Fot. 1. Wizerunek Stanisława Stadnickiego ze „Starożytności galicyjskich” Żegoty Pauli.
Fot. 2. Stanisław Stadnicki, rysunek autorstwa Józefa Sonntaga.
Fot. 3. Zamek w Rabsztynie, rysunek A Schauppe, 1861 r.
Fot. 4. Rabsztyn, rysunek z natury z XIX w.
Fot. 5. Rycina podpisana błędnie: Jan Zamoyski bierze w niewolę arcyksięcia Maksymiliana po bitwie po Korzkwią w 1587 roku (w rzeczywistości wzięty do niewoli po Bitwie pod Byczyną).
Fot. 6. Widok kościoła i zamku w Korzkwi, praca Filipa Usenera z 1805 r.
Jako żywo, polityka uprawiana w „onych czasach” XVI i XVII wieku przez takich „Stadnickich”, którzy nie liczyli się z nikim i z niczym, ani z przyzwoitością, ani z moralnością, ani nawet z wytycznymi religii przez siebie wyznawanej (?), tylko z własną megalomanią, pragnieniem władzy i własnymi tylko zyskami, przypomina publiczną „działalność” dzisiejszych „naszych” (?) polityków z lewa i z prawa (posłów, senatorów, prezesów itp itd) !!! Tyle tylko, że tamci „dawniejsi” szubrawcy mieli o niebo większe możliwości, bo to: i rody znamienite, i układy z królami własnymi i o obcymi, i majątki większe, dzięki czemu byli w stanie zgromadzić wokół siebie większą bandę takich „misiewiczów” na własne usługi !! „Nasi” dzisiejsi mają ciężej, ale to nie umniejsza efektów ich niecnej „działalności” tzw „publicznej” !!