Ziemia ogrodowa a sztuka
Już premierowa ekspozycja, wspominana przeze mnie w pierwszym odcinku tych wspomnień, wystawa prac nadesłanych na biennale pasteli z Nowego Sącza, była dla nas prawdziwym wyzwaniem, bo przysłano nam kilkaset dzieł: „bez kozery powiem pincet” (ciut przesadziłem, ale było ich co najmniej 200). Do tego wszystkie spore 100×70 cm, za szkłem, w antyramach, więc w małych pomieszczeniach Dworku Machnickich, gdzie wówczas stacjonowaliśmy, zmuszeni byliśmy wieszać je w trzech rzędach.
Szaleństwo, ale przede wszystkim mnóstwo roboty, ale ileż my wówczas mieliśmy entuzjazmu! Aż się chce dodać: niemal tyle, co obecnie Urząd Miasta i burmistrz w nagonce na Galerię. Jednak najbardziej angażujące siły i możliwości były inne wystawy; tu w pierwszym rzędzie przypomina mi się wystawa pod tytułem „Portrety liczb” wybitnego artysty krakowskiego Andrzeja Bednarczyka (fot. 1 – Wernisaż wystawy Andrzeja Bednarczyka). Jego ściśle matematycznie wyliczone prace niby nie stanowiły problemu, bo nie miały wielkich rozmiarów, ale uwaga – zostały oprawione w żelazne ramy i przyjechały w trzech potężnych skrzyniach, każda ważyła co najmniej sto kilogramów. Jednakże same prace to tylko niewielka część wskazań ekspozycyjnych! Po pierwsze artysta potrzebował ziemi, dużo ziemi …ogrodowej. Dokładnie ponad kubik. Zakupiliśmy – już nie pomnę ile, ale chyba ze 30 worków, po 20 kilo każdy, które artysta polecił wysypać w Galerii. Żeby było ją potem łatwiej zebrać zakupiliśmy czarną folię, którą rozłożyliśmy na podłodze. Kolejnym elementem układanki były lustra, kilkanaście dużych zwierciadeł, o wysokości 160 cm i metrowej szerokości. Lustra miały być rozstawione na ścianach w ściśle określonej od siebie odległości. Zamówiliśmy lustra w zakładzie szklarskim; co myśmy się najedli wtedy strachu, to nasze. Mówi się, że zbite lustro to siedem lat nieszczęścia, była obawa, że przez nieuwagę i stłuczki może grozić Galerii permanentne wieloletnie nieszczęście. Jakimś cudem żadnego nie rozbiliśmy, co trochę z perspektywy późniejszych i obecnych kłopotów Galerii wydaje się niewytłumaczalne. Nic to: ziemia, którą przeniosłem na własnych plecach została wysypana, lustra ustawione, jeszcze tylko kilka kołków w ściany, kilkadziesiąt metrów stalowych linek, na których zawiesiłem dodatkowe reflektory i wystawa była gotowa. Jak to mówią teraz Internety: szok i niedowierzanie, taka była pierwsza reakcja widzów na pokrytą ziemią ogrodową salę wystawienniczą i wystawę zwielokrotnioną do nieskończoności przez zwierciadła. Warto zacytować ówczesne uwagi pracowników BWA, które znalazły się w Księdze Pamiątkowej: Uwaga pracownika Olgerda Dziechciarza: „Jak sobie przypomnę te metry sześcienne ziemi, które przeniosłem na własnych plecach, a następnie wraz z artystą rozsypałem na podłodze w galerii, oraz stres, że roztrzaskam, któreś z luster (ponad 1,6 m wysokości), to jeszcze teraz nie wiem jakim cudem to wszystko się udało.” Z kolei uwaga pracownicy Iwony Szczepaniak: „A ja, jak wspomnę, stres związany z wchodzeniem na drabinę, żeby podłączyć światło do dodatkowych halogenów, to w ogóle szkoda słów…”. I na koniec uwaga kierownika Stanisława Stacha: „A jak ja wspomnę pracownicę, jak wchodziła na tę drabinę w sukience…”
Duże zdjęcie z olkuskiej wystawy trafiło do międzynarodowego albumu Andrzeja Bednarczyka i byliśmy tam wśród wielkich światowych galerii z zachodnich metropolii, można powiedzieć: małe BWA z Olkusza trafiło na salony sztuki – może wtedy pierwszy raz, ale – zapewniam, że nie ostatni.
Wernisaż wystawy Tadeusza Błońskiego
Galeria pod krawatem
Przy wystawie Andrzeja Bednarczyka wstrzeliłem w ściany kilka, może kilkanaście kołków i zawiesiłem na oko 80 metrów linek, wystawa, o której teraz napiszę słów kilka, była zdecydowanie bardziej owocna – jeśli o te utensylia budowlane chodzi. Tadeusz Błoński, profesor, przez wiele lat działający na Słowacji, zajmujący się malarstwem, instalacjami, a także designem, zorganizował w BWA instalację, przy której ja pobiłem kilka osobistych rekordów. Po pierwsze: pobiłem rekord w zużyciu linek stalowych, bo poszło ich kilkaset metrów, podobnie w kategorii kołków – tych wbiłem ponad 300. Wszystko to stworzyło pod sufitem sali wystawienniczej ogromną sieć, jakby pająk olbrzym utkał ją na pohybel nieświadomych zagrożenia miłośników sztuki. Dodam, że to ja byłem tym pająkiem. Najpierw wywierciłem 300 otworów, za każdym razem musiałem się wspiąć na drabinę, gdzieś na wysokość prawie 4 metrów (jeszcze metr i chyba musiałbym się starać o uprawnienia do pracy na wysokościach); wyglądało to tak, wchodziłem, wierciłem dziurę, w odległości kilkudziesięciu centymetrów drugą, przesuwałem drabinę, wchodziłem i tak wiele razy. Potem to samo z kołkami i śrubkami…. Wiem, wiem, co pomyślałeś Szanowny Czytelniku, że mogłem za jednym zamachem od razu montować kołki, wpadłem na to, ale dość późno. Zresztą i tak musiałem jeszcze zamontować linki tworzące siatkę, połączyć te linki ze sobą zmyślnymi złączkami. Myślę, że ładny szczyt wtedy osiągnąłem, może nie wszedłem na Annapurnę, ale jakąś pośrednią górę choćby w Tatrach zdobyłem i to z palcem …nie napiszę gdzie.
Instalacja Krawaty Tadeusza Błońskiego
Po co była ta cała siatka? Oj, to bardzo ciekawa rzecz; Tadeusz, jako artysta uznany, szanowany i doceniany, od wielu lat przy byle okazji dostawał prezent charakterystyczny dla ludzi z jego pozycją artystyczną – krawat. Na urodziny – krawat, na imieniny – krawat, bez szczególnej okazji – też krawat, jakoś się wszystkim kojarzył z krawatami, a z czasem zaczął się krawatów domagać, bo miał już wtedy wizję instalacji, której tzw. „zwisy męskie eleganckie” (sygnatura rodem z PRL-u) miały być integralną, czy wręcz najważniejszą częścią. Zebrał ich przez lata kilka tysięcy, do Olkusza przywiózł tylko część kolekcji, bo ja wiem, może skromne 3 tysiące. Stworzył z większości z nich pod sufitem naszej głównej sali wystawienniczej swoistą spiralę. Zaczynała się w centralnej części pomieszczenia krawatami z dominującym żółtym kolorem i serpentynami poprzez różne barwy zapętlała się, jak zapętlone jest ludzkie życie. Jakie to były krawaty? Przeróżne, choćby piękne, ręcznie malowane, czy gustowne, które wyszły spod igły wybitnych kreatorów mody, jak Gucci i Yves Saint Laurent, ale także ohydne szkaradztwa, tandetne pamiątki po mundialach (z piłkami jako dominującym elementem), lub żartobliwe, jak mój ulubiony z Johnem Cleese’m w meloniku stawiającym ogromy krok – słynny kadr ze skeczu Monty Pythona o Ministerstwie Głupich Kroków. Fascynująca była ta instalacja, jeśli ktoś jest ciekawy, jak wyglądała, może ją sobie obejrzeć na YouTube.
Wystawa Barbary Zambrzyckiej – Śliwy
Wystawa, która ożyła
Różnie to bywa z transportem wystaw. Niektóre przychodzą pocztą; teczka zawinięta w szary papier, z pieczątkami i uwagami, żeby: nie rzucać, nie odwracać do góry nogami, a w środku kilkadziesiąt kartonów, które trzeba oprawić w antyramy, powiesić na ścianach i tyle. Bywa jednak, że ktoś te obostrzenia potraktował lekceważąco, więc po otwarciu ze środka opakowania wysypało się coś, co było na przykład pracą podesłaną na konkurs Kolaż-Asamblaż – wtedy przed ekspozycją trzeba najpierw zabrać się za odtworzenie dzieła; zastanawialiśmy się już kilka razy, czy nie powinno się komuś z nas przyznać co najmniej współautorstwa zrekapitulowanego dzieła. Po większość wystaw trzeba pojechać samochodem, przez lata był z tym problem, bo Galeria własnym transportem nie dysponuje, a Starostwo czy Urząd Miasta nader rzadko zgadzało się nam udostępnić samochód z kierowcą.
Rzeźby Barbary Zambrzyckiej – Śliwy. Fot z arch. galerii
Gdyby nie sponsorzy, tu wspomnę z wdzięcznością i szacunkiem przede wszystkim Janusza Nogę, właściciela firm szklarsko-ramiarskiej, który po wielokroć użyczał nam samochodu i to ze sobą w roli kierowcy, nawet na dalekie wyjazdy np. do Słowenii, czy na Słowację. Bez takich ludzi byłoby z nami krucho. Była wszak wystawa, której na szczęście nie musieliśmy przywozić, bo niby skąd wzięlibyśmy …wóz ciężarowy z dźwigiem?! A właśnie taki podjechał do nas pewnego pięknego dnia 2004 roku i przywiózł kilkanaście ton potężnych pni drzew, czyli wystawę, którą miała mieć u nas rzeźbiarka Barbara Zambrzycka-Śliwa, profesor Akademii Sztuk Plastycznych w Krakowie. Od razu uspokoję proekologicznie nastawionych czytelników „Przeglądu Olkuskiego” – drzewa nie zostały ścięte w celach artystycznych, gdyż były to wiatrołomy, które pani Profesor pozyskała z centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku, nad którym swego czasu przeszła potężna nawałnica, niszcząc wiele pomnikowych okazów drzewostanu w tamtejszym parku.
Fragment wystawy rzeźby Barbary Zambrzyckiej – Śliwy. Fot z arch BWA
Wracając do samej wystawy; kiedy zobaczyłem, co do nas przyjechało, zadzwoniłem do Staszka Stacha i spytałem, jak niby sam mam te ogromne kloce wnieść do BWA? Na szczęście mój zaradny szef załatwił kilku robotników z pasami i dopiero wtedy zabraliśmy się do dźwigania ważących po kilkaset kilogramów kłód. Po okiem rzeźbiarki część pni ułożona została na podłodze, a część ustawiona w pionie tworząc w naszej dolnej sali wystawowej swoisty wymarły las, na niektórych drzewach artystka umieściła odlane w brązie „kapliczki”… Na leżących kłodach parkowały zatopione w smole dziecięce samochodziki… Swoisty symbol cywilizacji rozjeżdżającej naturę. Czy to jednak na pewno był wymarły las? Niekoniecznie, ta wystawa zaczęła bowiem żyć – po kilku dniach na pniach wyrosły …grzyby, spod kory zaczęły wyłazić chrząszcze i robaki, brakowało tylko, by pojawił się dziki zwierz. Niezwykła wystawa (właściwie trzy w jednym, bo składała się z cyklów: „Kapliczki polskie”, „Autostrady” i „Krechy ziemi”), która nie dawała jednoznacznych odpowiedzi, co jest, a co nie jest rzeźbą. Ale czy takiej odpowiedzi potrzebujemy?
Wystawa rzeźby Barbary Zambrzyckiej – Śliwy. Fot z arch BWA
Pamiętam, że publiczność najbardziej doceniła tę część ekspozycji, która była schowana za parawanem z płyt, a przez to nie rzucała się w oczy. Ale to właśnie tam było najwięcej oglądających, bo w te „niby kapliczki” ochoczo wciskano karteczki z intencjami, o które prosiła artystka (jedną z intencji podpatrzyłem, było w niej napisane:: „żeby nasze władze szlag trafił” – wg mnie wiecznie aktualna intencja); znacznie mniejszym powodzeniem (nie licząc dzieci) cieszyła się instalacja prezentująca pejzaż industrialny (w zamierzeniu rzeźbiarki) czyli owe setki maleńkich samochodzików, rozjeżdżających pnie drzew, wgryzających się w przypominającą asfalt smołę, i jeszcze zaplątany w to wszystko dziecięcy wózek… W czasach, gdy każde działanie jest sztuką, rzeźby Barbary Zambrzyckiej-Śliwy mimo wszystko nie były całkowicie oderwane od tradycji, wyrastały z niej bowiem niczym drzewa, mając korzenie w naszej religijności, poszukiwaniu wiary i cywilizacyjnych lękach. Pokazywana w Olkuszu premierowo ekspozycja pojechała potem w wielki świat – na początek do Frankfurtu nad Menem… Co jak co, ale maleńki Olkusz był jednak pierwszy!
Wernisaż wystawy rzeźby Krystyny i Jerzego Nowakowskich
Małżeństwo rzeźbiarzy
Co jak co, ale nie często goszczą w naszej Galerii wystawy rzeźby, dotąd było ich raptem dwadzieścia, co przy ogólnej liczbie około trzystu prezentacji w ciągu osiemnastu lat nie wydaje się liczbą oszałamiającą. A dzieje się tak dlatego, że z rzeźbą zawsze jest kłopot, często duża, trudna w transporcie, wymagająca też specjalnego eksponowania; rzadko również znajduje nabywców, bo o ile sporo osób kolekcjonuje obrazy, to wielbicieli rzeźb jest znacząco mniej. Wystaw rzeźby było więc niewiele, ale za to mocniej zapadały nam w pamięć, jak choćby ekspozycja prostych, ale jakże przejmujących figur niewidomego elbląskiego rzeźbiarza Waldemara Cichonia, wysmakowanych drewnianych kompozycji Józefa Murzyna, skromnych i delikatnych figurek Macieja Syrka, czy tworzonych za pomocą piły mechanicznej olbrzymich struktur z pni drzew wspominanej dopiero co Barbary Zambrzyckiej-Śliwy, a w ostatnich dwóch latach ważne pokazy rzeźb, słynnych artystów specjalizujących się w pomnikach: Wincentego Kućmy (jego autorstwa jest wystrój rzeźbiarski w Parafii Chrystusa Dobrego Pasterza w Olkuszu) i Czesława Dźwigaja Ja jednak słów kilka chciałem powiedzieć o wystawie z 2008 roku: Krystyny i Jerzego Nowakowskich, bo po prostu jakoś szczególnie trafiła w moje gusta.
Wernisaż wystawy rzeźby Krystyny i Jerzego Nowakowskich
Krystyna Nowakowska to absolwentką ASP w Krakowie, na Wydziale Rzeźby u prof. Jerzego Bandury. Choć artystka także maluje, to jednak specjalizuje się w „unikatowych kompozycjach, tworzonych w wosku i odlewanych w brązie, techniką „traconego wosku”. Jej prace miały w sobie lekkość, zwiewność, a jednocześnie były ekspresyjne i wyraziste; znakomity był zwłaszcza cykl „Figury”, w którym w bardzo już zunifikowanym kształcie rzeźby dostrzec można było samą esencję piękna ludzkiego ciała, jego proporcji i drzemiącej w każdym ciele wewnętrznej dynamiki. Jerzy Nowakowski (rocznik 1947), również absolwentem ASP w Krakowie, też kształcił się na Wydziale Rzeźby, w pracowni wybitnych twórców profesorów Mariana Koniecznego i Jacka Pugeta. Dyplom, z wyróżnieniem, zrobił u docent Wandy Śledzińskiej. W 1971 r. został asystentem u prof. Stefana Borzęckiego. Później sam został profesorem i prowadził pracownię rzeźby. W latach 2005-2008 był prorektorem ds. studenckich ASP w Krakowie. Rzeźby Jerzego Nowakowskiego były bardziej chropawe od dzieł małżonki, wydawały mi się cięższe, jakby powstawały nie z nagłego natchnienia, ale w toku głębokiego namysłu, analizy struktury; te rzeźby niejako wychodziły z siebie, pękały, rozrywały się, rozpadały, mogło się zdawać jakby się rodziły na oczach oglądającego. Znakomity był cykl „Ekosystemy” z blachy miedzianej i brązu; te rzeźby zgodnie z zaleceniem twórcy, zawiesiłem na ścianach; był to jakby ciąg wykrzywionej w fałszywych zwierciadłach rzeczywistości – samemu też można się w nich było przejrzeć. Wniosek, jaki wyniosłem z tej wystawy, był mało podnoszący na duchu: niszczymy nasz ekosystem, niszczymy go z premedytacją od dawna, więc nie wymagajmy, by w sztuce wszystko było zrozumiałe, uładzone, podane na tacy.
Stanisław Stach i prof. Jan Pamuła w BWA
Malarstwo komputerowe
Dobrze pamiętam moment, gdy pojawiły się komputery; dla mnie to były lata 90., nawet ich druga połowa. Za to profesor Jan Pamuła, artysta ze Spytkowic k. Oświęcimia, absolwent malarstwa i grafiki krakowskiej ASP, profesor tej szkoły, członek Grupy Krakowskiej, laureat nagrody im. Witolda Wojtkiewicza, który od 1970 r. uprawia abstrakcję geometryczną, z komputerami zetknął się już w 1980 r. we Francji; i z tego okresu pochodzą pierwsze jego dzieła, przy których powstaniu korzystał ze specjalnie dla niego opracowanych programów do obróbki cyfrowej. Wystawę Jego prac mieliśmy w 2009 roku.
Wernisaż wystawy prac Jana Pamuły
Zapamiętałem z tej wystawy Profesora ciekawie opowiadającego o ogromnym wpływie, jaki miały na niego przez lata pisma XVIII-wiecznego szwedzkiego filozofa i mistyka Emmanuela Svedenborga. Swedenborg, który wyprzedził swój czas, usiłował w naukowy sposób objaśnić zasady funkcjonowania wszechświata. W dziele „Principia” (1734) zawarł on pogląd na pierwotne reguły rządzące wszechświatem – „mechaniczną i geometryczną teorię początku rzeczy”. Faktycznie, wpatrując się w cyfrowe grafiki Jana Pamuły i konfrontując je z rzeczywistością, jakże przytłaczającą, zaczynałem doszukiwać się w tych pracach jakiegoś klucza do rozwiązania podstawowych kwestii, może kodu, który pozwoliłby mi na ogarnięcie szaleństwa, w jakie popadł współczesny świat. Podobno na początku był chaos; no dobrze, a czym jest to, czego teraz doświadczamy, jak niektórzy uważają – u bliskiego końca tego świata?
Teatr Pławna 9 – człowiek z łyżką do dolewania dziegciu
Wyszliśmy na ulicę
Z kolei nieco wcześnie, bo w 2004 roku, odbyło się wydarzenie kulturalne, które nie było wystawą, bardziej działaniem parateatralnym, ale ze sztukami plastycznymi miało wiele wspólnego, bo jego twórcą był malarz Dariusz Miliński. Zgromadzeni na rynku olkuszanie oglądali wtedy występ teatru Pławna 9. Może nie było to takie zaskoczenie, jak starszy o kilka lat występ krakowskiego teatru K.T.O Jerzego Zonia, w którym maczałem palce jako członek Stowarzyszenie Kulturalnego „Brawa”, ale jednak dla nieprzywykłej do tego typu działań przypadkowej publiczności, było to wydarzenie bez precedensu. Olkuski plac na co dzień wykorzystywali wtedy głównie rolkarze, rowerzyści, gołębie i poczty sztandarowe na okoliczność ważnych rocznic historycznych. Po remoncie płyty rynku i wzniesieniu ruin ratusza rynek już nie jest tak atrakcyjny i przyjazny dla ulicznych spektakli. Ale wtedy jego wielka, pusta płyta była wręcz stworzona dla takich teatrów jak powstały w 1994 r. w wiosce Pławna pod Jelenią Górą teatr malarza Dariusza Milińskiego, który na pewnym etapie kariery malarskiej dostrzegł, że „żywa opowieść teatru zwraca większą uwagę niż statyczność obrazów”.
Teatr Pławna 9 – Płonąca żyrafa Dalego
Teatr ów tworzyli głównie artyści plastycy, sami projektujący rekwizyty, wymyślne stroje i oryginalne maski. Grupa wystawiała spektakle o tak znamiennych nazwach, jak „Oczyszczam z grzechu moje miasto” (oj, przydałoby się go wystawić w Olkuszu!), „Uratuj słoneczko”, „Trzy życia Salvadora Dali”, czy „Nie strzelajcie do poetów”. Teatr Pławna miał wiele sukcesów na koncie, był wydarzeniem na poznańskim festiwalu Malta, w Boppard na „Świecie Renu” i w Norymberdze na Festiwalu Sztuki Współczesnej „Chronics”. W Olkuszu artyści pokazali serię obrazów niejako wyjętych z kilku spektakli teatru Pławna 9; Gosia Lemiszewska wystąpiła jako czarny anioł i repatriantka, Zosia Nasłuchowska była białym aniołem i srebrnym siewcą, który poprzedzał postać (zagraną przez Kacpra Milińskiego) ciągnącą wózek z okazałym księżycem. Jako repatriant zaprezentował się Andrzej Cymon, a w roli postaci ze słonecznikiem i monstrualną łyżką pokazał się Grzegorz Szymczak. Kulminacją było okazanie ogromnego dzieła Dariusza Milińskiego, na którym stado ptaków ciągnęło wóz. W podobnym alegorycznym stylu utrzymane są obrazy Dariusza Milińskiego, artysty o duszy renesansowej, bo nie tylko malarza, ale też poety i aktora. Jego malarstwo, które na pierwszy rzut oka ma wiele z dokonań Boscha, Bruegla czy Wojtkiewicza, zyskało uznanie także za granicą (Francja, Niemcy i USA). Z tego wydarzenia artystycznego zapamiętałem też zdarzenie już pozaartystyczne, a mianowicie to, że Trupie Pławna 9 bardzo smakował bimber „Czar pustyni” z podolkuskiego Chechła (no, kupiony był pod Skałbanią); artyści dali się zwieść moim zapewnieniom i myśleli, że piją prawdziwy koniak… Pławna 9 była u nas jeszcze raz kilka lat później, wtedy dali występ na ul. Krakowskiej. Mam jeszcze w oczach widok kilkumetrowej płonącej żyrafy… Po występie ówczesny wiceburmistrz nie wypowiedział się co do artystycznej wartości spektaklu, ale za to był łaskaw zwrócić nam uwagę, że trzeba posprzątać ulicę, bo został syf po artystach. Nie było rady, wzięliśmy się z dyrektorem Stachem do roboty i zamietliśmy ulicę Krakowską. A co nam tam, przecież nam od tego honoru nie ubyło.
Na trzech piętrach
Kto zna BWA, ten wie, że na parterze jest sala wystaw czasowych, największa, najbardziej reprezentacyjna, na I piętrze znajduje się wystawa stała – prac z naszych zbiorów, a na II piętrze jest sklep ze sztuką, gdzie można nabyć dzieła artystów krajowych i zagranicznych. Raz w życiu Galerii zdarzyła się wystawa, która odbyła się na wszystkich kondygnacjach; to był maj, Olkusz pachniał zielonym bzem, 2006 roku, i gościliśmy wystawę „Znaki Czasu” z kolekcji Małopolskiej Fundacji Muzeum sztuki Współczesnej. Jej kuratorem był Jan Trzupek, historyk sztuki, człowiek o wielkim sercu i celnym oku, którym potrafi wykryć nawet milimetrową różnicę w odległości między obrazami. Wystawiliśmy wtedy prace m.in. takich artystów, jak: Teresa Bujnowska, Stanisław Koba, Zbigniew Libera, Marcin Maciejowski, Jarosław Modzelewski, Zbigniew Sałaj, Wilhelm Sasnal, Jadwiga Sawicka, Krzysztof Zieliński, Jakub Julian Ziółkowski oraz Supergrupa Azorro. Trzy piętra wypełnione sztuką; na samej górze sala projekcyjna, gdzie wyświetlany był na okrągło film artystyczny Supergrupy Azorro („Pyxis systematis domestici quod video dicitur, 2003, film video 39’30”); łącznie ponad 50 prac autorstwa 20 artystów, wśród nich członków legendarnej grupy „Ładnie”: Sasnal, Maciejowski, których prace sprzedają się za setki tysięcy euro. Czuliśmy odpowiedzialność, nawet lęk, żeby się coś złego nie stało; a tu jeszcze opowiadano nam historię, że z którejś z krakowskich galerii skradziono obraz Wilhelma Sasnala z czasów studenckich, który wisiał sobie zapomniany gdzieś na korytarzu, nagle zorientowano się, że zniknął, a wtedy się okazało iż po ówczesnych cenach był wart kilkadziesiąt …tysięcy złotych. Ten wtręt – mam nadzieję – zmusi do refleksji tych, którym się zdaje, że po likwidacji BWA w Olkuszu – do czego miejmy nadzieję jednak nie dojdzie – łatwo będzie podzielić naszą kolekcję sztuki współczesnej między miasto i powiat, a może też marszałka. Nic z tych rzeczy – dawne wyceny, którymi dysponujemy, mogą być mocno niedoszacowane, a nic tak nie konfliktuje ludzi, jak sprawy spadkowe, więc jakby co, to nie ma bata, znów będzie afera na całą Polskę. Wystawie „Znaki Czasu” towarzyszył efektowny 140-stronicowy katalog, największy w dziejach BWA Olkusz, sfinansowany w głównej mierze przez Urząd Marszałkowski w Krakowie. Ja nie zapomnę przede wszystkim Janka Trzupka, który po powieszeniu obrazów w jednym z pomieszczeń, zawyrokował, że jednak powinno się je powiesić bodaj dwa centymetry wyżej. Przez chwilę moja sympatia do Janka została wystawiona na ciężką próbę, bo to ja wieszałem te prace.
Przejęcie BWA przez olkuski samorząd i wystawa prac Jarosława Koziary
Chłopi tworzą sztukę
Jarosław Koziara, wystawa miała miejsce w 2010 roku. Dobrze pamiętam, że to był marzec, uroczyste przejęcie Galerii BWA przez samorządy miejski i powiatowy. Władza na wernisażu w pełnym składzie. Przemówienia, zapewnienia, że teraz będzie lepiej (skąd my to znamy?!). W sumie na początku, przez dwa, trzy lata było lepiej, a potem zwłaszcza ostatnio …lepiej nie mówić. Ale wróćmy do wystawy; Jarosław Koziara, syn pszczelarza, urodził się w Jędrzejowie w 1967 r. Sam o sobie mówi, że od „tego czasu zaczął się starać”, to artysta multimedialny, to jest wszechstronny, znany m.in. z projektowania oprawy artystycznej dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy Jurka Owsiaka, a także okładek płyt zespołu Voo-Voo – Wojciecha Waglewskiego.
Wernisaż wystawy prac Jarosława Koziary
Krytyczka Marta Wysocka napisał o nim: „zajmuje się terroryzmem estetycznym w obszarze działań wizualnych”. Mnie najbardziej zafascynowały jego działania artystyczne w terenie. Coś a’la polski Christo (ten od opakowywania budynków, wieszania kurtyn w wąwozach itp.), tylko bliższy naturze. Koziara na przykład wynajmował chłopów do robienia do orki i siania czegoś na polach, rolnicy mieli ściśle rozpisany projekt, jak mają orać, jak, gdzie i co siać. Wydawało im się to bez sensu, ale sensy wyłaził z gruntu, gdy wzrastało wysiane ziarno. Różne gatunki zbóż, roślin tworzące niesamowite wzory, głęboka arka zamieniająca pola i pastwiska w bo ja wiem …lądowiska dla UFO. Te olbrzymich rozmiarów, ziemne obrazy, wyorane za pomocą traktora, to tzw. landarty. Rolnicy ponoć bywali zdumieni tym, co zdziałali.
Dyrektor BWA Stanisław Stach i artysta Jarosław Koziara
Siłą rzeczy taka sztuka nie nadaje się do galerii, z całym szacunkiem, ale ziemię można wysypać w BWA, ale jak tu ją zaorać ciągnikiem? Zdjęcia na których podziwiać mogliśmy nadwiślańskie krajobrazy z niezwykłymi kompozycjami, a obok tego pasące się krowy, mimo wszystko nie oddają niezwykłości tej sztuki. Tę sztukę można docenić jedynie idąc w pole.
Grzegorz Sztwiertnia na otwraciu swojej wystawy w BWA
Kącik gimnastyczny
Z kolei w listopadzie 2012 pokazaliśmy wystawę Grzegorza Sztwiertni – cykl obrazów oraz rzeźbę-instalację. Na wernisażu, wraz z samym artystą, pojawił się wspomniany już Jan Trzupek, prezes Zarządu Małopolskiej Fundacji Muzeum Sztuki Współczesnej, bo jego fundacja była współorganizatorem wystawy. Grzegorz Sztwiertnia, absolwentem krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, uczeń Jerzego Nowosielskiego, malarz, rzeźbiarz i autor instalacji połowę sali wystawowej naszej Galerii wypełnił cyklem obrazów stylizowanych na szkice, czy też karykatury, z czasów II Wojny Światowej. „Rysunki” na płótnie przedstawiają sceny z obozu koncentracyjnego, w którym współwięźniami są dziwne, abstrakcyjne kształty.
Kącik gimnastyczny inspirowany twórczością Pieta Mondriana
Formy te – jak wyjaśniał artysta na wernisażu, pochodzące z obrazów Władysława Strzemińskiego – były ofiarami najsroższych tortur, zadawanych przez groteskowo przedstawionych SS-manów. W ten oto sposób nowoczesna, abstrakcyjna sztuka stawała się obiektem prześladowań ze strony totalitarnego reżimu. Druga część wystawy, zatytułowana „Ćwiczenia geoplastyczne” zajmująca przeciwległy róg galerii, miała zdecydowanie optymistyczną wymowę. Przedstawiała fragment sali gimnastycznej z wyłożoną materacami podłogą i przymocowanymi do ścian dwiema drabinkami. Jednakże w obu na wysokości wzroku równy ciąg szczebelków urywał się, a biel przechodziła w czerń. Sztwiertnia nazwał tę kompozycję „uprzestrzennioną” wersją dwóch obrazów neoplastycysty Pieta Mondriana. Trzeci obraz Mondriana artysta ułożył na podłodze wykorzystując do tego kolorowe materace. Instalacji towarzyszyły zdjęcia niepełnosprawnych dzieci podczas ćwiczeń gimnastycznych. Jak to trafnie zinterpretował w recenzji z wystawy Jarosław Nowosad, kompozycja sprawiała wrażenie, jakby artysta za pomocą obrazów Mondriana chciał „zrehabilitować”, często również „niepełnosprawną”, wyobraźnię współczesnego człowieka”.
Wystawa prac Grzegorza Sztwietni
Odwiedzająca wystawę dziatwa szkolna interpretowała instalację jednoznacznie i co rusz rzucała się na nią, by robić fikołki, mostki czy toczyć walki zapaśnicze. Urwanie głowy mieliśmy z zabezpieczeniem dzieła przed niewłaściwym użytkowaniem. A w 2016 roku Grzegorz Sztwiertnia został laureatem najbardziej prestiżowego wyróżnienia dla polskiego artysty – Nagrody im. Jana Cybisa.
Jedna ze studenckich prac powstałych podczas pustynnego pleneru
Pustynia w BWA
Mieliśmy kiedyś w BWA podłogę wysypaną ziemią ogrodową – o czym pisałem wyżej, przy okazji opisu wystawy prac Andrzeja Bednarczyka. Dużo zamiatania wtedy było, bo zwiedzający wynosili „polską ziemię” na butach do innych pomieszczeń i na schody. Ale ziemia to jeszcze nic, dużo gorszy jest przecież piasek. Ten to dopiero się roznosi. Piszę o tym być może banalnym i pewnie dla wielu błahym problemie, ale dla nas on taki nie był, bo nie mamy osoby zatrudnionej na etacie sprzątaczki, sami ogarniamy wynajmowane od miasta pomieszczenia: zamiatamy, myjemy podłogi, okna itd. Dlatego, gdy w czerwcu 2013 roku, zawitała do nas wystawa „Pustynia” autorstwa Grzegorza Bilińskiego i studentów krakowskiej ASP mieliśmy huk dodatkowej roboty; wystawa wszak obejmowała prace powstałe podczas pustynnego pleneru studentów krakowskiej ASP, którymi opiekował się profesor tejże uczelni, wspomniany Grzegorz Biliński, pochodzący z Olkusza wszechstronny artysta (multimedia, architektura, scenografia) i obok dzieł wykonanych z przeróżnych materiałów nie mogło zabraknąć …piasku. Niby był on zapakowany do worków jutowych, ale cóż z tego, skoro one się porozrywały… Zapamiętałem charakterystyczna reakcję Grzegorza na te popękane worki: „I bardzo dobrze, niech się piasek rozsypuje! – ucieszył się. Nam do śmiechu nie było.
Otwarcie prezentacji prac „Pustynnego pleneru”
Codziennie po kilka razy musieliśmy zamiatać całą Galerię. Piasek był dosłownie wszędzie – miałem wrażenie, że mam go nawet w kanapkach. Ale trudno, czego się nie robi dla sztuki – podwijaliśmy rękawy i dawaj za zmiotki i mopy. Jednak mimo tego utrapienia byliśmy bardzo zadowoleni z rzeczonej wystawy; to było zresztą coś niezwykłego, sam plener, w którym brali udział młodzi, zdolni artyści z Polski i z zagranicy, miał szanse stać się dużym wydarzeniem promującym nasz region. Grzegorz Biliński miał ambitne, wizjonerskie plany… Władze powiatowe się wszelako zmieniły, a nowy starosta Jerzy Kwaśniewski czym prędzej wycofał dofinansowywanie pustynnego pleneru studentów i ideę – metaforycznie napiszę: przysypał wiatr historii. Tak właśnie, jeśli chodzi o ograniczanie środków na kulturę, to na wszelkie władze zawsze można liczyć. W tym są znakomici i mają ogromne, bardzo bogate doświadczenie. A tak na marginesie, to b. starosta Kwaśniewski jest obecnie olkuskim radnym miejskim, jednym z tej burmistrzowskiej jedenastki, co to tak ochoczo, już dwukrotnie głosowała za likwidacją Galerii BWA. Co by nie mówić trzeba docenić jego konsekwencję: człowiek nie lubi kultury i się z tym nie kryje.
PS. Po wystawie prof. Biliński uszczęśliwił nas owym piachem, bo powiedział, że możemy go sobie …zostawić; przydał się zimą do posypywania chodnika przed galerią. Zużyliśmy dzięki temu mniej soli – jedni to nazwą działaniem proekologicznym a drudzy dziadowskimi oszczędnościami.
Zaginiony pejzaż Olkusza
Osobny rozdział w historii olkuskiego BWA tworzą tak zwane wystawy nieistniejące. Bywało bowiem, że wszystko już zostało dopięte na ostatni guzik, pozostało tylko wydrukować plakat i katalog, powiesić obrazy, rozesłać zaproszenia i czekać wernisażu, którego data już była ustalona, gdy coś powodowało, że do wystawy nie dochodziło. Tak było np. z wystawą Jana Świderskiego, świetnego malarza, profesora ASP w Krakowie, ale tu akurat zadziałał czynnik naturalny, prof. Świderski zmarł na krótko przed wystawą i zwyczajnie po ludzku prezentacja nie mogła się odbyć. Inna sprawa z Edwardem Dwurnikiem, jednym z najbardziej znanych polskich artystów, głośnego z racji nie tylko talentu, ale często i gęsto także z ironicznych, dla wielu kontrowersyjnych wypowiedzi i dzieł (co akurat u artysty na ogół jest zaletą), który miał mieć u nas wystawę kilkanaście lat temu. Data była ustalona, szczegóły dograne, a tu Edward wysłał nam zdjęcie obrazu, jako żywo widoku Olkusza z lotu ptaka, obrazu, dodajmy jego autorstwa, co z początku nas ucieszyło, przecież to zaszczyt dla miasta, że tej klasy artysta je namalował. No tak, tak pomyśleliśmy w pierwszej chwili, bo w drugiej już było gorzej: Dwurnik napisał nam wszak w emailu, któremu towarzyszył jpg z obrazem, że warunkiem, po którego spełnieniu zgodzi się na wystawę w Olkuszu, jest zakup rzeczonego dzieła przez nas. Cena – wg niego nie była wygórowana – coś chyba ok. 20 tys. zł, a może 40, już nieistotne, bo nawet gdyby to było 10 razy mniej kasy na zakup obrazu nie mieliśmy. Artysta zasugerował więc, żeby obraz kupiło miasto. Ówczesne władze wybiły nam z głowy pomysł Dwurnika. Zaprzyjaźnieni z nami artyści tłumaczyli, że Edward jest w ciężkiej sytuacji, miał rozwód, coś w tym guście, a to wiadomo, wiąże się z kosztami. Staszek Stach się jednak zdenerwował na warszawskiego artystę, choć przyznać trzeba, że Dwurnik go potem przeprosił. Do wystawy jednak ani wtedy, ani później nie doszło. A szkoda, bo to był malarz z górne półki. Samo zdjęcie pracy „Olkusz” Edwarda Dwurnika gdzieś zaginęło w czeluściach komputerowych, chyba poszło w kosmos, gdy spalił nam się twardy dysk gdzieś w 2011 roku. Szukałem owej legendarnej już panoramy w Internecie, ale nigdzie się na to dzieło nie natknąłem. Podejrzewam, że praca została przemalowana. Kto wie, może za lat sto, a być może wcześniej, podczas badań któregoś z dzieł Dwurnika, na przykład pejzażu Ciechanowa, czy wizji Tczewa, podczas prześwietlenia płótna, spod wierzchniej warstwy farby wychynie wieża olkuskiej bazyliki pw. św. Andrzeja Apostoła?! A Edward Dwurnika zmarł w zeszłym roku, więc od niego już się nie dowiemy, pod jakim obrazem ukrył wizerunek Srebrnego Miasta swojego pędzla.
Zaginiony olkuski artysta
A teraz będzie jeszcze bardziej nieprawdopodobna historia. Co tam obraz: był artysta i nie ma artysty – to dopiero strata. Śladu nie zostało, tylko maleńka ulotka z kilkoma rysunkami, a pamiętam – jak dziś – mnóstwo ludzi przyszło na wernisaż, choć dalibóg nikt z nich wcześniej o malarzu Arturze Tucznawskim nie słyszał. Przyszli i nie żałowali, bo wystawa była niezwykle interesująca, wprawdzie składała się wyłącznie z rysunków i akwareli, a wiadomo, że największe wrażenie robią wielkie płótna malowane olejem, ale za to robiła wrażenie właśnie skromnością. Otóż to, wszystko przez minimalizm, oszczędność w stosowaniu technik malarskich. To potrafią najlepsi, to jest najwięksi malarze. Ktoś nawet zwrócił uwagę, że prostota rysunku Tucznawskiego zbliżała go do sztuki dziecięcej, która charakteryzuje się oddaniem tego, co najważniejsze, bez popadania w niepotrzebny szczegół, wszak drzewo nie powinno nam zasłonić lasu. W notce o artyście napisano, że miał wystawy w najważniejszych polskich i zagranicznych galeriach – nawet nazwy Tate Gallery i Rijksmuseum tam padły. Artur Tucznawski pojawił się na wernisażu w BWA, wtedy dopiero kilka osób go rozpoznało… Tak, mieli rację, to był mężczyzna, który dodawał wielkomiejskiego sznytu parkingowi przy ul. Szpitalnej, machając do wjeżdżających tam kierowców i za drobną opłatą pokazujący miejsce, gdzie mogą zaparkować. Uwaga, proszę go nie mylić z Panem Teodorem, zwanym Człowiekiem-Magnesem, który przez wiele lat również przy ulicy Szpitalnej zbierał złom, a czasem wiedziony jakimś społecznikowskim impulsem kierował ruchem ulicznym na skrzyżowaniu tejże arterii z ul. Żuradzką. Dziś po latach wyznaję bez bicia, że to my w BWA wymyśliliśmy Artura Tucznawskiego, a uczyniliśmy to na okoliczność prima aprilisu. Dyrektor Stach wpadł na szatański pomysł, kto miałby go zagrać, czyli koleś z parkingu, który od nas już kasy nie brał, bo zdążyliśmy się nieomalże zaprzyjaźnić; Staszek przekonał go do podjęcia się roli artysty uczestniczącego we własnym wernisażu, ja sprokurowałem biogram artystyczny, rysunki wzięliśmy od naszych dzieciaków (Sebastiana Stacha, mojej córki Martyny), drukarnia „bezkosztowo” wydrukowała maleńką składankę z kilkoma reprodukcjami. Sam wernisaż był niezwykle udany, społeczny parkingowy pojawił się w czarnej włóczkowej czapce, chrapliwym, zniszczonym od alkoholu, takim Himilsbachowym głosem powitał zebranych, coś tam opowiedział o tym, jak rysuje, nawet z sensem to zabrzmiało, odebrał kwiaty… A potem zebrał od ciut skonsternowanych, albo ubawionych uczestników wernisażu drobne – było tego prawie dwie stówy. Potem mieliśmy z nim mały kłopot, bo Tucznawski tak wszedł w rolę, tak się zachwycił sam sobą, że chciał od tej pory uczestniczyć w każdym kolejnym wernisażu; wiadomo, w celu dokonywania spontanicznych kwest. Mieliśmy problem, żeby się go pozbyć. Po jakimś czasie zniknął i nigdy więcej go już nie widzieliśmy – żywię obawę, że teraz zbiera drobniaki na niebiańskich parkingach.
Happening Mariusza Połecia na 8 III 2004 roku
Wnioski końcowe
Wystaw w BWA odbyły się setki. Spamiętać wszystkich nie sposób, opisać jeszcze trudniej. Niektóre wydarzenia artystyczne dziś pewnie nie miałyby racji bytu, bo czasy się zmieniły i jesteśmy bardziej wrażliwi, czy raczej ostrożni. Nie wiem na przykład, czy teraz zdecydowalibyśmy się uczczenie Święta kobiet takimi happeningami, jakie zorganizował u nas w latach 2003 i 2004 Mariusz Połeć; już sobie wizualizuję oczami wyobraźni pruderyjne reakcje niektórych pań, na widok stołów uginających się pod wydłubanymi z marchewek fallusami… Ale może się mylę, może przesadzam?! W końcu wystawa malarstwa Leszka Żegalskiego, którego obrazy mogą i budzą u wielu purytanów kontrowersje, zorganizowana u nas jakieś cztery lata wstecz, kłopotów nam nie przysporzyła.
Obraz Dariusza Kalety
Podobnie nie została oprotestowana emanująca erotyką wystawa malarstwa Dariusza Kalety w 2014 r. Pewne jest jedno: po ponad 18 latach funkcjonowania Galerii BWA w Olkuszu udało się nam dochować dość licznej grupy wrażliwych odbiorców sztuki, życzliwych artystom, ale potrafiących wyrazić swoje autonomiczne opinie; melomanów umiejących słuchać i żywo reagować na bywa wymagająca muzykę, czytelników potrafiących zadać poetce lub prozaikowi inteligentne pytanie; odwiedzający Olkusz artyści wiedzą, że trafiają do miejsca, gdzie są wrażliwi odbiorcy sztuki, nieustannie więc podkreślają, że lubią u nas wystawiać, grać, czytać swoje utwory, bo mają dla kogo, jest publiczność, której warto się pokazać. I to jest chyba najcenniejsza zdobycz, jaka udała nam się przez tych 18 lat. Kto tego faktu nie docenia, ten nie rozumie jak wielką stratą „dla ludzi” będzie ewentualna likwidacja tego miejsca. Oby więc Galeria BWA w Olkuszu trwała do końca jeszcze wielu kadencji różnej maści politycznej decydentów, a nawet o sto lat dłużej.
Zdjęcia – autor.