O pisarzu Adolfie Dygasińskim, jego odsiadce w olkuskim więzieniu oraz miłości do Ojcowa i zamku w Pieskowej Skale, który niedawno pięknie odrestaurowano.
„Niefrasobliwy Adolf, skracając sobie pobyt, urządzał w więzieniu wesołe facecje. A więc na przykład: siedziało ich pięciu razem na pięterku; jako oświetlenie mieli kaganek, tj. knot osadzony w jakimś tłuszczu czy mazi czarnej. Niefrasobliwy Adolf wyciąga długą słomę z siennika, wychyla się z okna i czatuje na wachmistrza. Trzeba trafu, że ten przysiadł sobie, czy nawet się zdrzemnął, a tu coś pod nosem łaskocze; pociera ręką, tłuszcz rozmazuje się po całej fizjognomii. Tak usmarowany żołnierz ukazuje się przy zmianie warty. Naturalnie pobudza wszystkich do śmiechu” – wspominała po latach jedną z opowieści Adolfa Dygasińskiego jego córka Zofia Dygasińska – Wolertowa.
Adolf Dygasiński, dziś nieco już zapomniany XIX-wieczny pisarz brał udział w powstaniu styczniowym. Gówniarzem był nieledwie dwudziestokilkuletnim, ale w insurekcji 1863 r. zapisał chlubną kartę. Nim o jego odważnych czynach, wspomnijmy o latach powstanie poprzedzających, które ukształtowały Dygasińskiego patriotę. Urodzony w 1839 r. w Niegosławicach, właśnie na Ponidziu spędził pierwszą ćwiartkę życia. Pisał biograf Franciszek Bielak „dzieciństwo i młodość upłynęły Dygasińskiemu na wsi zabitej od świata deskami i dalekiej od „sztucznych” i powikłanych stosunków życia miejskiego”. Ojciec Adolfa Jan, był nieledwie 21-letnim oficjalistą dworskim, matka Katarzyna z Janiszewskich, dziś, by móc wejść w związek małżeński z Janem, musiałaby mieć, jako 17-latka, sadową zgodę. Wtedy nie było takowej potrzeby. Nie ma o tym w źródłach, ale kto wie, czy Adolf nie był klasyczną wpadką młodych kochanków… Pierwszym i zapewne najważniejszym nauczycielem przyszłego pisarza był ks. Augustyn Bielecki, który miał Adolfa nauczyć nie tylko klasycznej łaciny, którą później literat Dygasiński ochoczo swe utwory inkrustował, ale i wpoił mu miłość do przyrody. Jako 19-latek, chcąc ulżyć doli biednych rodziców, wychowujących ponoć nielichą gromadkę dzieciaków, przeniósł się z Pińczowa, gdzie zaliczył gimnazjum, do Kielc, gdzie to już jako student szkoły wyższej realnej udzielał korepetycji. W owej szkole działał też w kółku patriotycznym, ale zdekonspirowany w wyniku zdrady, znalazł się w centrum śledztwa. Wynikiem tego stracił odznaczenia, jakie dostał za wzorowe zdanie egzaminów. Chciał wyjechać za granicę, ale najpierw musiał na wyjazd zarobić, więc dwa lata pracował jajko aplikant pewnego budowniczego. Na rok przed powstaniem zapisał się na wydział historyczno-filologiczny Szkoły Głównej w Warszawie. Z czasów studiów pozostały my przyjaźnie na całe życie. Do powstania dołączył krótko po jego wybuchu, bowiem już w lutym 1863 r. Tłoku wtedy w lasach – można powiedzieć – nie było, szli tylko najodważniejsi, najbardziej zdeterminowani.
Zaczynał u Czerwonych. Właśnie jako ich komisarz jeździł do Pińczowa, gdzie spotykał się z przedstawicielem białych Napoleonem Milicerem. Panowie się zaprzyjaźnili. Córka Dygasińskiego, o pińczowskich spotkaniach napisała po latach: „W tymże Pińczowie znajdował się Żyd Kuna, ożywiony uczuciami patriotycznymi. Donosił o zbliżaniu się wojsk rosyjskich i miał konspiracyjny sposób porozumiewania się z powstańcami, nazywając ich pierwszą sylabą nazwiska, a więc pan Mi, pan Dy.”
Odsiadka w więzieniu olkuskim, to nie pierwsza tiurma, w której wylądował Dygasiński za czynną walkę z caratem. Premierowy raz pojmany przez Rosjan siedział w więzieniu w Szczekocinach, dodajmy – miejscowości wówczas wchodzącej w skład Obwodu Olkuskiego. Uwolnienie zawdzięczał ojcu, który wyciągnął syna zza krat „używszy wpływu jakiejś pani Kowalskiej, w której kochał się jeden z oficerów rosyjskich”. Jakby nie patrzeć, uzyskał wolność Dygasiński dzięki stręczycielstwu kobiecymi wdziękami. Jakiś czas był potem w Rogowie w majątku hrabiego Skórzewskiego, gdzie gościli rodzice pisarza, i gdzie do dziś stoi dworek modrzewiowy. Wrócił jednak do partyzantów. W okolicach Jaronowic brał udział w jakiejś potyczce z Rosjanami, jakich wtedy było bez liku, jego oddział został wszelako rozbity i powstańcy poszli w rozsypkę. Dygasiński ukrył się w dworze Borkowskich, właścicieli Jaronowic. Historia trochę przypomina tę, którą opisał Żeromski w „Wiernej rzece”. Dygasiński opowiadał o tym wydarzeniu swojej córce, a ta wspominała: „Gdy walcząc pod Turkietym cały pułk poszedł w rozsypkę, a on zaledwie uszedłszy z życiem pędzi z całych sił, a tu Moskale za nim, schronił się gdzieś pod mostkiem, zaledwie wisząc, i słysząc jeno dudnienie pędzących na koniach, zda się po własnej głowie (…). Dobywszy ostatnich sił, dobiegł do dworu. Godzina była bardzo wczesna; gdy wszedł, wszyscy we dworze jeszcze spali. Rzucił się na oślep do pierwszego napotkanego pokoju. Traf chciał, że był to pokój Francuzki, która zaraz chciała narobić krzyku, widząc nieznajomego. Wskazał jej palcem na usta. I ukrył się za drzwiami. Moskale wpadli, przetrząsnęli cały dwór i wreszcie znaleźli zbiega”.
Tak trafił na sześć miesięcy do więzienia w Olkuszu. Z pobytu w nim opowiadał potem wiele anegdot, z których kilka zapamiętała jego córka Zofia, tłumaczka literatury francuskiej i rosyjskiej. Jedną cytowałem na wstępie, ale inne też są pyszne. Opowiadał więc „o jakimś oficerze rosyjskim, który bardzo lubił szafować górnolotnymi frazesami w rodzaju: Wied’ my żywiom w XIX-om stoletji – gumannost’, cywilizacija razwiwajetsja! (co znaczy: Żyjemy wszak w XIX-ym stuleciu: humanitaryzm, cywilizacja, postęp się rozwija). Jednocześnie trzymał nogę na stołku, a żołnierz mu podczas tej tyrady buty pucował”. By jakoś zabić czas więźniowie, bez wątpienia górujący intelektualnie nad pilnującymi ich wachmistrzami, wymyślali różne psoty: „Innym razem znów taki figiel strzela do głowy, aby jeno zabić nudy i nawarzyć bigosu: W nocy wpada warta i zamiast pięciu więźniów znajduje tylko czterech; wypadają, dobierają wyższego rangą oficera, znowu liczą i znowu jednego brak. Powtarza się to parę razy, aż wreszcie wśród ogólnego alarmu budzą komendanta więzienia, a tymczasem ukryty piąty więzień lokuje się na swoje zwykłe miejsce. Władza wpada, już coś w pięciu czy sześciu z komendantem na czele, liczą – są wszyscy. Komendant wymyśla, złorzeczy, że go z wygodnego ściągnięto posłania. Klnie swoich podwładnych, na czym świat stoi. A więźniowie z niewinnymi minami, niby o niczym nie wiedzą, ponieważ było ich i jest ciągle pięciu”. Zofia Dygasińska – Wolertowa zapewniała, że podobnych historii słyszała od ojca wiele. Z olkuskiego pudła wyszedł Dygasiński dzięki poręczeniu majątkowemu Borkowskich, właścicieli majątku Jaranowice, w którym Moskale złapali pisarza.
Inteligencki los
Po powstaniu wrócił na studia w Szkole Głównej. Studiował też w Pradze, ale jak mu się skończyły pieniądze, niepyszny wrócił do kraju. Kwestie finansowe, można powiedzieć zdeterminowały jego życie, zarabiał mało, musiał się chwytać różnych fuch, żeby utrzymać jako taki standard. Taki dosyć charakterystyczny inteligencki los. Po powrocie z Pragi dorabiał korepetycjami. Uczył np. braci Karczewskich w Wielgiem k. Radomia. Z Wacławem Karczewskim (1855-1911), który po stracie majątku też :chwycił za pióro” i używał ps. literackiego Marian Jasieńczyk (napisał m.in. chłopską powieść „W Wielgiem”, 1897) zaprzyjaźnił się na długie lata. Także w Wielgiem było dane Dygasińskiemu uczyć Jacka Malczewskiego, przyszłego wielkiego malarza symbolistę. Jak pisze olkuszanin Marek Sołtysik w książce „Serce i reszta ciała”, pod wpływem Dygasińskiego Malczewski „malował sybirskie etapy. Tłumy stały przed nimi, wystawionymi później, w roku 1906, w Anglii. Taka siłą sugestii. Ból pełzał z płócien”. Malczewski pozostawił najmniej sześć portretów swego nauczyciela.
W roku 1871 wyjechał do Krakowa, gdzie założył wydawnictwo, z korepetycji jednak nie rezygnował. Rychło się ożenił, z Natalią Wyszkowską. Teść, Cyriak Wyszkowski, z rodziny ziemiańskiej, wywodzącej korzenie od samego Jana Kochanowskiego, cenił Dygasińskiego. Wnet Adolf rozwinął skrzydła. Przejął księgarnią Trzecieskiego. Ogłaszał tomy „Biblioteki umiejętności przyrodniczych” i „Wydawnictwo dzieł tanich i pożytecznych”. Wraz z Kazimierzem Bartoszewskim wydawał „Szkice społeczne i literackie”, ale jakieś kwasy były między wspólnikami, a że pismo nie przynosiło dochodów, więc i ta inicjatywa padła. Tym bardziej, że Bartoszewski podskubywał w „Szkicach…” Stańczyków i przez niego Dygasiński narobił sobie w Krakowie wrogów. Sam podczas krakowskiego okresu wydał pod pseudonimem Quisdama broszurę polityczną „I my czuwamy” (1876). Kiedy dodatkowo pod Wawelem pojawiła się konkurencja w postaci wydawnictwa Gebethnera i Wolffa, zostawił Dygasiński cały majdan i wyniósł się do Warszawy. Na utrzymanie swoje i rodziny, która tymczasowo pozostała w Krakowie, zarabiał pisaniem do gazet: Niwy, Nowin., Wędrowca, Przeglądu Tygodniowego. Pisał na metry, ale dochody z tego z ledwością starczały mu na bieżące wydatki. Tak właściwie będzie prze całe życie. A mimo takiej sytuacji, wraz z żoną potrafili wziąć na wychowanie 8-letniego krewniaka Józefa Amuro. Dowód to niewątpliwy na dobroć serca. Zaczął działać na rzecz szerzenia oświaty i wychowania, opierając swe artykułu na najnowszych badaniach i starając się wcielać w życie idee pozytywistyczne. Był zwolennikiem koedukacji. Wspierał samouctwo. Niektórzy zwalczali jego, zbyt nowoczesne poglądy. Doczekał się wrogów w środowiskach – jak to się kiedyś pisało „konserwatywno-klerykalnych”. Tłumaczył ewolucjonistę Maxa Mullera, psychologa języka Whitneya, „Logikę” J. St. Mila, spolszczył też liczne dzieła filozofów francuskich. Drukował i własne szkice filozoficzne. Dopiero w 1883 r. wydrukował pierwszą nowelę: „Za krowę”.
Pisarz płodny niebywale
Jako pisarz Dygasiński oceniany jest różnie. Niektóre jego dzieła wychwalane są jako „arcydzieła prozy polskiej” („Beldonek”), a o innych („Nowe tajemnice Warszawy”) pisze się, że są żenująco słabe i na autorze krytyka nie zostawiając suchej nitki przysłowiowe psy tuzinami wieszała. Zarzuty krytyki w niektórych przypadkach były zapewne trafne, choć z perspektywy czasu bylibyśmy skłonni zrzucić je na karb niezrozumienia sytuacji pisarza, który trudną sytuacją materialną zmuszony był do pośpiechu. Tak, wszystko przez ten pośpiech! Dygasiński debiutował późno, dopiero w wieku 44 lat, może więc chciał nadrobić stracone dla literatury lata, a już na pewno, by zadowolić wydawców i utrzymać się, gdy porzucił wykonywany zawód nauczyciela, był zmuszony do szaleńczego tempa. Maszyna to dobra rzecz, ale nie maszyna pisarska, a za taką w pewnym momencie zaczęto uznawać Dygasińskiego. W literaturze, może poza Agatą Christie jakość nigdy nie idzie w parze z ilością, czego dowodem choćby Kraszewski. W najlepszych utworach Dygasińskiego głosił ideę ludowości; problemy społeczne, nędza, cyganeria, życie urzędnicze w małych miasteczkach, nawet żywot najniższych grup społecznych, to wszystko znajdujemy w jego nowelach i powieściach. To dzięki powieści „Beldonek” (1888) języka ludowego zaczęli używać inni pisarze: Konopnicka, Kasprowicz, Tetmajer, Witkiewicz, Reymont itd. Interesował się życiem emigracji zarobkowej, w jej ślad popłynął w 1890 r. do Brazylii; efektem wyjazdu była powieść „Na złamanie karku”. Za ostrość ocen, tego co w Brazylii zobaczył, został przez rząd tego kraju wyproszony…. Jego „Gorzałka” (1894) uważana była w latach PRL-u za pierwszą polską powieść antykapitalistyczną (Wł. Wolert). To on także wprowadził do polskiej literatury – jako bohaterów – zwierzęta („Wilk, psy i ludzie”, 1883). „Psy, lisy i wilki, dziki i zające, konie, kury czy bociany zapełniały karty nowel Dygasińskiego otwierając nową dziedzinę życia polskiej wsi i polskiego krajobrazu. (…) Wiedziony zaciekłą ciekawością starał się odtworzyć psychikę posługując się swą intuicją i ogromnym zżyciem z całym królestwem ssaków i ptaków…” – pisał Franciszek Bielak. Choćby za wymyślenia imienia psa Asa, od którego to słowa potem z Elementarza Falskiego pokolenia dzieci zaczynały naukę polskiej mowy, należą się Dygasińskiemu pomniki; zresztą doczekał kilku, o czym poniżej. Długo by pisać o pracach pedagogicznych, oświatowych i literackich płodnego pisarza, skupmy się więc na tym, co nas najbardziej interesuje, wątkach związanych z ziemią olkuską.
Wielką stratą, przynajmniej dla badaczy dziejów naszej krainy, jest zaginiecie utworu „Szwagrowie”, w którym Dygasiński odmalować miał jakąś historię mającą się wydarzyć w Sułoszowej. „Z Olkusza do Ojcowa jedzie się przez wielką, rozwleczoną wieś Sułoszowę. Przejeżdżając koło chat, Seweryn zwłaszcza (o nim dalej – dop. OD.) choć i inni woźnice mieli zwyczaj opowiadać dzieje i wypadki rodzin w nich zamieszkałych. I oto opowieść o ciężkiej zbrodni, wynikłej na krótki czas przed przyjazdem ojca, poddała myśl do napisania dramatu chłopskiego pt. Szwagrowie”. Sztukę wystawiała trupa aktorska Łaskiego w teatrzyku Eldorado. I choć utwór cieszył się sporym powodzeniem, ów Łaski zagubił rękopis. Na szczęście nie zaginął rękopis „Narzeczonej z Ojcowa”, innej sztuki, którą wystawiał Łaski. Dążąc do naturalizmu, Dygasiński obstawiał, by aktorzy grający włościan, występowali boso. Dziwiono się nawet, że mu cenzura na to pozwala („toż to bardziej polskie i bardziej narodowe aniżeli niejedna skonfiskowana patriotyczno-ckliwa powieść, która tak skwapliwie cenzura warszawska prześladuje” – uważał chemik Napoleon Milicer). Wspomniany woźnica Kasper Seweryn był zamożnym gospodarzem z Czajowic, który się z Dygasińskim zaprzyjaźnił, bo często woził letników z olkuskiego dworca do Ojcowa, i w takich właśnie okolicznościach poznał się z pisarzem. A że był gadułą, to Dygasiński notował te Serwerynowe opowieści i potem powstawały z nich utwory, prócz zaginionych „Szwagrów” także nowela „Demon”. Ponoć na dowód przyjaźni panowie zamienili się kapeluszami i potem Seweryn zwykł mówić, że „kłania się kapeluszem Dygasińskiego”. W rzeczywistości Dygasiński po prostu kupił Sewerynowi w Warszawie nowy kapelusz i przesłał mu go pocztą. Córka pisarza wspominała, że Seweryn był człowiekiem mądrym i bogatym, posiadającym liczną i piękną rodzinę, w co możemy wierzyć nie tylko na słowo, bo w 1898 r. Dygasiński kazał rodzinę z Czajowic sfotografować w strojach krakowskich. Potem wszystkich zaprosił na poczęstunek, co Seweryn miał skwitować znamiennymi słowami: „I-i-i, takie małpy będzie ta pan częstował – to szkoda dla nich”. W owym opowiadaniu „Demon”, które pisarz ogłosił w 1886 r. w „Głosie”, Seweryn jest jedną z czołowych postaci! Akcja dzieje się na ziemi olkuskiej. Wszystko zaczyna się w pociągi z Kielc do Olkusza, którym wraz z głównym bohaterem, nie wiemy kto nim jest, ale podejrzewamy, iż to alter ego pisarza, podróżuje palący wyśmienite kubańskie cygara Niemiec. Głównego bohatera irytuje bijąca od Niemca nazwiskiem Schmit wyższość i pewność siebie. Dygasiński opisuje ziemię olkuską, którą widzi za oknem pociągu, nie jest to relacja, którą można by zamieścić w katalogu zachwalającym uroki naszego powiatu: „Niby milczące cmentarzyska miałeś przed sobą obszary lasów wyciętych, o czarnych pniakach, wśród których młoda brzezinka wiązała się w gałązki i jeżynowe krzaki wraz z paprocią wzrastały obficie na tych mogiłach wytępionych dzieci boru. (…) Kraj coraz biedniejszy, smutny, pełen przyschłych kartoflanych badyli lub z rzadka porosły czerwoną hreczką. Zanim staniesz w Ojcowie, to ziemia wokoło Olkusza zdaje ci się być wydziedziczoną, obdartą. Po pustych polach błądziły tylko chude krowy, a między nimi gromadki opalonych od słońca i w zgrzebne koszuliny marnie przyodzianych dzieci” (s. 81-82). Pociąg mija Wolbrom, który wywołuje u głównego bohatera refleksję antyniemiecką, która zresztą przesiąknięty jest cały utwór: „Dojeżdżaliśmy do Wolbromia, miasteczka, które właśnie niedawno przedtem stało się pastwą płomieni. Widok opłakanych zgliszcz siedzib ludzkich nader żywo mówi do duszy. Smutno pomyśleć, że i to także pomnożyło wielką niedolę naszą. Chcąc nie chcąc snuły się myśli moje na temat, jak też ów Wolbrom powstał. Wyobrażałem sobie, że kiedyś tam musieli go zbudować robotnicy niemieccy. Przecież oni byli założycielami miast i miasteczek naszych!… Od Wolbromia przeniosłem się myślą do pobliskiej Pilicy, wspomniałem wielkie fabryki, które tam Niemiec założył…”
Pisał więc Dygasiński o dużym pożarze Wolbromia, mającym miejsce w 1886 r., czyli w tym samym roku, w którym ukazał się „Demon”. Spłonęło wówczas 136 „realności” czyli 1/3 całej zabudowy miasta. „Spłonęłoby prawdopodobnie całe, gdyby nie przybycie na ratunek straży Ogniowej z Olkusza” – czytamy w dokumentach z epoki. Ów pożar dał zresztą asumpt dla powstania straży ogniowej w Wolbromiu, ale tej historii nie ma w „Demonie”…
Potem bohater dojeżdża do Olkusza. Tu ma zamiar wynająć dorożkę, żeby go do Ojcowa zawiózł, ale woźnice za dużo chcą, więc czekając aż jeden chłop zmięknie, siedzi w karczmie, gdzie słucha biadolenia pogorzelców z Wolbromia, jak i on raczących się wódką. Planowanego woźnicę, właśnie Seweryna, podkupuje mu ów Niemiec Schmit, ale główny bohater łapie się na kurs niejako na okazję. Po drodze zatrzymują się w Przegini, gdzie Niemiec łazi po polach szukając jakichś minerałów, co prowokuje głównego bohatera do rozmyślań, jak oto Niemcy wykorzystują biednych polskich chłopów, by wykupywać bogactwa naturalne ich ziemi. Dywagacje o zagrażającym nam germańskim żywiole i jego cywilizacyjnych przewagach – ja przynajmniej odniosłem takie wrażenie – wypełniają większą część opowiadania. Już na miejscu, w Ojcowie, relacjonujący historię jest świadkiem burdy, w której ów Seweryn z Czajowic wyłamuje belkę z płotu i ma zamiar bić Niemców, na którego klnie z pasją: ” – Pójdźcie, zbóje, luterskie dusze, psy śwabskie!… Nie waży się żaden, bo wieta, że łeb rozwalę, na miejscu uśmiercę!…
– No, Seweryn, uspokój się, uspokój! – napominał z dala strażnik ziemski.
– Huncwot, pyjak, bidło, szwynia! – wołał teraz po polsku ogromny drab Niemiec, majster mularski.
– Podejdź, kiejeś taki chwat, podejdź mi do garzci, jucho! Stąpory ci pokruszę, ziober się nie dorachujesz, zębów nie pozbierasz, łeb ci jak garnek rozwalę, gryźć będziesz ziemię nie mający duszy!… Podejdź, podejdź, zacieczony odmieńcze!
– Uspokój się, Seweryn, uspokój! A to do kozy będę aresztował – napomniał znów strażnik ziemski.
– Co się mom uspokajać, hareśtu się nie boję, koza mi nie pierwsze, Pan Jezus na mnie z góry patrzy, jako człek sprawiedliwy… Ja tym sobakom nie daruję, jakom żyw nie zabaczę.
– Pijanica, łajdak, złodziej! – krzyknął znowu jakiś Niemiec.
Wtedy Serweryn zrobił drągiem młynka i natarł na gromadę Niemców, którzy rozpadli się w mgnieniu oka, uchodząc na prawo i lewo”. (s. 106-107).
Siła fizyczna Seweryna robi wrażenie na głównym bohaterze. Ciekaw jestem skądinąd czy dziś, w epoce ustawy o ochronie danych osobowych, za taki opis osoby prywatnej w gazecie nie skończyłaby się sprawa w sądzie, albo obiciem takiego współczesnego Dygasińskiego. Teraz ludzie uświadomione, mało kto cieszy się z tego, że znalazł się w gazecie czy książce, zwłaszcza jeśli piszą o nim, że lubi wypić, i że do rozwiązywania sporów wykorzystuje siłę fizyczną. Akcji w „Demonie” (którym jest ów Schmit) jest jak na lekarstwo. Główny bohater pląta się po Ojcowie i wszędzie widzi Niemców, którzy wykupują ziemię, karczują drzewa, są majstrami, a Polakom pozostawiają najprymitywniejsze zajęcia. Po powrocie do Warszawy, nasz bohater ma nawet sny o Demonie, nawet jakieś alegoryczne „nach Osten” pokazuje mu się w majakach. Zastanawiające, czy owa antyniemieckość „Demona” to nie pewnego rodzaju figura retoryczna. Być może Dygasińskiemu chodziło o Rosjan, ale przecie władze carskie nie pozwalały na druk tekstów antyrosyjskich, więc literat sprytnie posłużył się Niemcami, po których mógł jeździć do woli i ile wlezie.
Ojców i Pieskowa Skała
Dygasiński bez wątpienia był zauroczony Ojcowem i Pieskową Skałą, które bodaj pierwszy raz opisał w felietonie dla „Kuriera Warszawskiego” w 1884 r. (nr 217). Od tego czasu co rok, dwa tu bywał. Napisał o Dolinie Prądnika dwie powieść „Zamek w Ojcowie” i „Gody życia”, ta druga zresztą, to ostatnie jego dzieło. Do pierwszej książki nie udało mi się dotrzeć, a szkoda, bo z tego co wiem, to Dygasiński bardzo się interesował losami zamków w Ojcowie, a zwłaszcza tym w Pieskowej Skale. Dla tego renesansowego cacka szukał solidnego właściciela, który zapewniłby warowni opiekę. W liście do ziemianina Stanisława Ożarowskiego z 30 września 1895 r.), którego Dygasiński namawiał na kupno Pieskoskalskiej rezydencji pisał: „Pieskoskalski zamek jest istotnie, jak to mówią, duża kobyła, ale – moim zdaniem – kobyłą jedyną, na którą wsiąść warto i można (…). Nie jest ta kobyła ani oślicą, ani mułem, to pewne. Znaczna ilość komnat nie powinna Pana przestraszać. Toż to od lat jakich dziesięciu nikt o nie nie dba, a pustki w nich nie znać, cóż dopiero ruiny”. Dalej napomyka, że jest kupiec na zamek, niejaki Lewantal, ale wynika, że wolałby Dygasiński Ożarowskiego. Nawet wspomina, że sam, gdyby go było stać, kupiłby zamek, bo „co to za warowność groźna, jakie widoki na góry i lasy!”. Ale wiadomo, literat, nie miał pieniędzy. Dalej podkreśla: „Kiedy tam byłem ostatnim razem, zamek znajdował się pod zajęciem komornika. Wyobrażałem sobie wtedy, jak pod zamknięciem zgrzytał zębami nieboszczyk Piotr Szafraniec z Łuczyc, nie mogąc sekwestratora kazać wrzucić do „Dorotki” (sławne więzienie w lochu pod basztą na Pieskowej Skale).
Jego autorstwa są też „Wędrówki po zamkach”, gdzie opisał to Orle Gniazdo. Udało mi się zdobyć tę drugą książkę o Dolinie Prądnika – „Gody Życia”. Ciężko się ją jednak czyta. Głównym bohaterem jest maleńki ptaszek – mysikrólik. Wśród bohaterów drugiego planu są i inne ptaki, jest zwierzyna łowna, a także praludzie, bo rzecz dzieje się w dawnych wiekach. Sporo w utworze cennych przemyśleń o kondycji ludzkiej, choć czasem ukrytych pod zwierzęcą retoryką: „Pasibrzuchy zbyteczne roztyłe wśród wygód są wstrętne dla przyrody, która lubi wdzięk pracy dzielnej i skazuje na zagładę niewieściuchów tłustych, zwyrodniałych”. Trochę to przypomina późniejszego Kiplinga, choć – zauważają nie bez słuszności krytycy, brakuje w dziełach Dygasińskiego antropomorfizacji. Czuć też sporo z ducha Sałtykowa-Szczedrina, zwłaszcza w wymowie moralnej dzieła, ale bez jego dowcipu. Przyznać muszę bez bicia, że całości nie przebrnąłem, umierając gdzieś jeszcze przed połową. Za dużo ckliwej poetyckości, zachwytu nad każdym, nawet najdrobniejszym elementem natury. Nawet fakt, że dzieje się to u nas, nie przymusił mnie, by doczytać do końca; większość tekstu pobieżnie przeleciałem, obficie przy tym ziewając. Zresztą sam Dygasiński nie był do końca zadowolony z tej książki, choć krytyka ją chwaliła. Bezspornie miłość Dygasińskiego do Ojcowa i okolicy była ogromna, to widać z każdej strony „Godów życia”, z niekończących się opisów przyrody, zwierząt, drzew, krzewów, skał, jaskiń. „Żadnego lata nie przepuścił, aż do ostatniego swego życia, ażeby nie odwiedził umiłowanego zakątka” – pisała córka w 1927 r. Jako letnik mieszkał tu miesiącami, listy stąd słał do znajomych (np. do Stanisława Witkiewicza, ojca Witkacego), pracował. Nawet jak był w Brazylii, w 1890 r., to tamtejsze upały porównywał z ojcowskimi wakacjami: „ciepło mam takie, jakie mieliśmy podczas wakacji w Ojcowie” – pisał do żony. Żywo też się interesował publikacjami na temat ziemi olkuskiej. Wiemy, z listu do etnografa Stanisława Ciszewskiego, że czytał jego „Lud rolniczo-górniczy z okolic Sławkowa w powiecie olkuskim” (Kraków 1887), i był łaskaw napomknąć do młodego autora: „pozwólcie mi, aby roboty Wasze posłużyły dla mnie za kopalnię do rozpowszechnienia drogą beletrystyki znamiennych cech życia ludowego”. Można wiec apriorycznie przyjąć, że sporo z etnograficznego tła, które znalazło się w utworach Dygasińskiego, tych wydawanych od 1888 roku, swe źródło miało w folklorze tak chętnie odwiedzanej przez autora „Godów życia” ziemi olkuskiej. To Dygasiński pierwszy porównał Dolinę Prądnika do Saskiej Szwajcarii, choć tę polską wyżej cenił. Chciał z Ojcowa zrobić uzdrowisko, ale udało się to dopiero po jego śmierci. Gdy umarł w 1902 r., już w dwa lata po złożeniu do grobu, doczekał się pomnika w postaci medalionu autorstwa Czesława Makowskiego, umieszczonego na skale w ukochanym Ojcowie; napis na pomniku głosi: „Pamięci Adolfa Dygasińskiego, miłośnika i głębokiego znawcy przyrody, pedagoga i poety”, podpisano: Zjazd koleżeński w Kielcach 1902 r.
Na zdjęciach: Adolf Dygasiński (zdjęcie z epoki). Zamek w Pieskowej Skale i w Ojcowie, dawniej i dziś, Skała Dygasińskiego, Hotel Kazimierz. Zdjęcia współczesne autor.