W mojej rodzinie Nikifor funkcjonuje jako symbol zmarnowanej szansy, szansy danej przez los tylko raz jeden. Wszystko przez wujka Stefka Kokoszkę, a właściwie jego żonę, ciocię Krysię. Ciocia, gdyby wiedziała, że coś, co ma w rękach i co jej się bardzo nie podoba, ma jakąś wartość, nie musiałaby pod koniec życia martwić się, czy starczy jej emerytury na dokarmianie watahy bezpańskich kotów.
Wedle rodzinnej legendy wujek Stefek, mistrz fryzjerski, miał skarb, który ciotka spaliła w piecu. Co było tym skarbem? Rysunki Nikifora Krynickiego! Malarz podczas kilkakrotnej bytności w sanatorium przeciwgruźliczym w podolkuskim Jaroszowcu odwdzięczał się w ten sposób wujkowi za golenie i strzyżenie.
Mało kto go pamięta
– Pierwsze słyszę o czymś takim – mówiła jedna z pracownic sanatorium przeciwgruźliczego w Jaroszowcu, gdy ją zapytałem o Nikifora. A przecież zdawać by się mogło, że sława największego polskiego malarza naiwnego jest już na tyle duża, iż każdy o nim słyszał. Co mianowicie? A choćby to, że Epifaniusz Drowniak, szerzej znany jako Nikifor Krynicki, Łemko, wybitny malarz niedzielny, który w swej rodzinnej Krynicy był przez wszystkich pogardzany, dzięki ludziom takim jak małżeństwo Elli i Andrzeja Banachów osiągnął sławę światową. Reżyser Krzysztof Krauze, w swoim filmie o Nikiforze, w roli malarza obsadził wówczas 85-letnią… Krystynę Feldman. Gdy w 1968 r. Nikifor umierał, miał 73 lata, ale sterany życiem, wykończony chorobami, faktycznie wyglądał jak zasuszony stulatek. O jego życiu, do czasu odkrycia przez krytykę, wiadomo niewiele. Ponoć ojciec miał być Polakiem, malarzem (co wyjaśniałoby skąd talent u samego Nikifora), który zrobił dzieciaka głuchoniemej łemkowskiej dziewczynie i – zwyczajem bohemy artystycznej – zostawił ją własnemu losowi. Ta urodziła dziecko niedojdę, które wychowywało się głównie samo. Problemy z mówieniem miał mieć Nikifor z powodu wrodzonej wady – języka przyrośniętego częściowo do podniebienia. Wrażenie głuchoty to już efekt niedostatecznej troski wychowawczej matki. Malował Nikifor od małego. Znajomy fotograf z Krynicy robił Drowniakowi zdjęcia już we wczesnej młodości, często w otoczeniu prac, które później zaginęły. Gdy więc dziennikarz przedwojennych „Arkad” J. Wolff napisał o Nikiforze materiał w 1938 r., był on już artystą dojrzałym i – wbrew pozorom – znającym swoją wartość. „Biedak uśmiechnięty, o twarzy rzeźby romańskiej” – napisał o nim Wolff. Jednak nawet ten materiał nie zmienił o Nikiforze opinii tych, którzy znali go na co dzień i na każdym kroku upokarzali małego, zniszczonego ubogim życiem człowieka. Prześladowany przez dzieci, przeganiany przez stróżów, wypraszany z lepszych miejsc i lokalów, wiodąc życie abnegata, zapisał się w pejzażu Krynicy jako mężczyzna w kapeluszu, malujący szkolnymi farbkami plakatowymi niewielkie obrazki. W jego pracach pełno krajobrazów, budynków, które znał lub które sobie wymyślił, popów z twarzą Nikifora, czym zapewne rekompensował sobie marność własnego żywota oraz świątyń. Sprzedawał je za grosze, ale posądzano go o żebractwo, bo większość kuracjuszy brzydziła się je brać, wolała już wrzucić do kapelusza pieniążek i odejść pospiesznie z pustymi rękami. Teraz, jeśli jeszcze żyją, żałują.
W 1947 r. Ella i Andrzej Banachowie spotkali Nikifora w Krynicy, tam gdzie był „od zawsze” – na murku naprzeciwko starych zdrojowych łazienek. Zaopiekowali się nim, załatwili nawet i to, że nie został wysiedlony, jak większość Łemków, w ramach Akcji „Wisła”, którą władze komunistyczne zorganizowały po śmierci gen. Świerczewskiego. Mógł pozostać w swojej Krynicy, choć ta przecież wcale go nie kochała: „Punktem honoru obywateli Krynicy było wtedy odmawianie wszelkiego znaczenia pracy Nikifora. Może zresztą dlatego, że tam się urodził. Jest przecież taki patriotyzm lokalny na wspak. Wszyscy byli przekonani, że gdyby Nikifor był w swoim malarstwie coś wart, to sami byliby wcześniej to odkryli” (Banachowie).
W Rabsztynie
Małżeństwo Banachów gościło Nikifora w swoim krakowskim mieszkaniu. Byli chyba pierwszymi ludźmi, którzy Nikiforem nie gardzili, i to pomimo że był na bakier z higieną („Chyba nigdy w życiu się nie kąpał”), a jego odzienie stanowiły cuchnące łachy. Dostawał od nich ubranie, wyżywienie, ale także coś więcej – opiekę artystyczną. Na początku były wystawy w kraju, potem przyszedł czas na świat: Francję, Belgię, Holandię, Niemcy, USA. „Nareszcie prawdziwy naiwny” – pisał paryski „L’Express” w 1959 r. „Ma 65 lat, ma twarz przebiegłą bezzębnego żebraka, jest zawsze źle ogolony. (…) Są to dziwne akwarele, o oszałamiającej niezręczności. Przypominają zarazem ikony, które Nikifor zna znakomicie, i dzieła Celnika-Rousseau czy Vivina, których Nikifor nie zna zupełnie. Przystosował się on jak mógł do nowego ustroju. Czasem zjawia się na jego obrazach Engels obok miejscowego działacza partyjnego i tkwi w niszy opuszczonej przez świętego w kościele przerobionym przez Nikifora na salę zebrań. Rysuje czasem wstążkę liter pod ulicami czy scenami religijnymi, które ukochał szczególnie”. Około 1960 r. wykryto u niego poważną chorobę – gruźlicę. Nie chciał leczyć się w Krakowie. Wymyślono wiec, że najlepszym dla niego miejscem będzie Rabsztyn koło Olkusza, mający „bardzo dobre warunki, omalże wiejskie”. Andrzej Banach tak pisał o Rabsztynie: „Nikifor przebywał tam w parterowym drewnianym baraku, w środku iglastego lasu, i nie miał wrażenia przymusowego zamknięcia w dużym murowanym gmachu, który go dręczył w Krakowie”.
Baraku już nie ma, ale pamiętam jego ostatnie chwile – to było ponad dekadę temu. We wschodniej ścianie ziała wielka wyrwa, przez którą ściekała woda z roztapiającego się na dachu śniegu. Zapewne od dziesięcioleci nikt w tym budynku nie mieszkał. Wisiała na nim jeszcze wtedy tabliczka: „pensjonat Barak”. Informacja o bytności Nikifora w Jaroszowcu znajduje się m.in. w książce W. Maryszewskiego „100 lat Jaroszowca”, jest tam wzmianka o Nikiforze i jego leczeniu w Rabsztynie (tak wówczas zwano szpital w Jaroszowcu). Autor pisze też, że był Nikifor nie tylko malarzem, ale i „rzeźbiarzem form prymitywnych”. Dalibóg nigdy nie słyszałem, by Nikifor rzeźbił! W samym sanatorium nie zachowała się żadna informacja o Nikiforze; dokumentacja medyczna jest niszczona po 10 latach, a „Kronika sanatorium” zaczyna się dopiero w 1970 r. Są wcześniejsze wspominki, ale dotyczą głównie powstania szpitala. Można więc przeczytać, że miejsce wybrano ze względu na „powietrze czyste i suche, balsamiczne. Dobre połączenie drogowe i kolejowe ze światem oraz stosunkowo słabe zaludnienie okolicznych terenów”. Kamień węgielny wmurował prezydent Mościcki w 1930 r., a uroczystego otwarcia dokonał w 1937 r. premier Zyndram-Kościałkowski. Z początku przyjmowano tam dzieci, w czasie wojny Niemcy urządzili w budynku sanatoryjnym szkołę muzyczną, a Rosjanie, w 1945 r., szpital polowy. Potem wróciły dzieci. W 1949 r. prócz budynku głównego (pierwotnie miały być takowe trzy, ale pieniędzy starczyło na jeden) były jeszcze dwa domki Knieja, dom gajowego oraz dawny dom Gawlika. Wnet zbudowano barak obserwacyjno-izolacyjny i mieszkalny (za ok. 10 mln zł). To w nim zamieszkał później Nikifor. Na przełomie lat 50. i 60. sanatorium przekształcono w ośrodek leczenia dla dorosłych. Po prostu coraz mniej dzieci chorowało, bo efekty zaczęły przynosić szczepienia i nowe lekarstwa p/prątkowe. Pacjentom kupiono nowe sprzęty, łóżka. Urządzono dużą świetlicę wraz z biblioteką, przebudowano sieć radiowęzła, zakupiono telewizory. Powstała też sala terapii dla chorych. Kierowano tu chorych z woj. krakowskiego i częściowo kieleckiego. Studiując Kronikę, odbywa się podróż po czasach PRL-u. To sentymentalna podróż. Widzimy więc zdjęcia z ważniejszych odwiedzin (partyjnych notabli), świąt, które obchodzono z odpowiednim namaszczeniem (4 kwietnia, czyli Dzień Pracownika Służby Zdrowia, ale także 1 maja, 22 lipca itd.). Zwraca uwagę styl, jakim Kronikę napisano: „Stosunek pacjentów do personelu sanatoryjnego i ich zachowanie są poprawne. Prawie wszyscy pacjenci opuszczający sanatorium zadowoleni są z wyników leczenia, warunków życia sanatoryjnego i dobrej opieki nad nimi, czego dowodem są podziękowania wpływające do dyrekcji sanatorium. Na podstawie tego możemy wyrobić sobie pojęcie, jak wielki wkład wniosło państwo, zwłaszcza za rządów Polski Ludowej w trosce o zdrowie ludności, wychowanie dzieci, poprawę warunków pracy tylko w tym jednym stosunkowo niewielkim sanatorium, a przecież w Polsce istnieje aż 136 zakładów tego typu, częstokroć nawet kilkakrotnie większych od sanatorium Rabsztyn. Na tak olbrzymi wysiłek w tak krótkim czasie mogło zdobyć się tylko państwo socjalistyczne.” I dalej: „Pacjenci rekrutuja się głónie ze środowiska chłopskiego (59 %). Jednorazowo leczyło się tu ok. 220 osób”. Jakie przypadki trafiały do Rabsztyna? „Formy naciekowe i gruźlica włóknisto-jamista stanowią ok. 60 % przypadków, przy czym znaczna część chorych ma jamy i prątkuje” – czytamy w Kronice. Podobny był stan Nikofora, który – dowiedziawszy się, że ma dziury w płucach – bardzo się zdenerwował. Pisał o tym Andrzej Banach, że malarz nie mógł w nie uwierzyć, przekonywał, iż żadnych dziur nie ma, bo nie był na wojnie i nikt mu płuc nie podziurawił.
Zapewne był trudnym pacjentem. „Nikifor nie lubi leczenia i zabiegów. Najlepszym sposobem, aby go zmusić do zażycia lekarstwa, jest głaskanie go po twarzy i rękach i zapewnianie go, że dzisiaj jest wyjątkowo ładny” (Banachowie). Jakoś trudno sobie wyobrazić, że pielęgniarki w sanatorium siedziały wiecznie u Nikifora i głaskały go po rękach, żeby łaskawie zażył lekarstwa. I jak miały mu mówić, że jest ładny, skoro ładny nie był!? Może dlatego z sanatorium uciekał? I to dwa razy. A przecież miał tam wspaniałe warunki, zorganizowano mu nawet w rabsztyńskim zakładzie pracownię malarską: „W szpitalu, a nawet w bliskim Olkuszu, stał się wnet tak sławny, że Klub Międzynarodowej Prasy i Książki w tym mieście zaprosił potem autora książki o nim o odczyt o jego karierze” (Banachowie).
Różowe i zielone zęby
„Był tu kilka razy i długo, bo był bardzo chory” – wspominała dr Bożena Szczygieł-Gruszyńska, emerytowany lekarz stomatolog, która podczas bytności Nikifora w rabsztyńskim szpitalu robiła mu mostek. Była wówczas żoną olkuskiego lekarza dr. Bogdana Szczygła, z którym wiele lat spędziła w Afryce. Nikifora pani doktor dobrze zapamiętała: „Miał bardzo zaawansowaną, zaniedbaną gruźlicę, więc przyjeżdżał tu parokrotnie. Ja go poznałam przypadkowo. To było latem i byłam na zastępstwie. Lekarz miał urlop i ja jeździłam tam dwa razy w tygodniu. Bogdan (mąż – dop.) jeździł tam na konsultacje, bo był radiologiem, więc robił wszystkim zdjęcia. Bogdan był maniakiem malarstwa. Szalenie lubił oglądać obrazy i sporo ich kupował. W przeciwieństwie do mnie, bo ja wolę słowo i muzykę. Choć akurat obrazki Nikifora podobały mi się, podobnie zresztą jak podobają mi się prymitywne obrazy afrykańskie”. Doktor Szczygieł-Gruszyńska pamiętała pierwsze spotkanie z malarzem: „Zrobił na mnie wrażenie zupełnie nienormalnego człowieka. Chyba źle słyszał, bo nie odpowiadał, jakby był nieobecny; miał swój świat. A przy tym wszystkim prawie nie umiał mówić, trochę bełkotał. Najlepszy dowód jak podpisywał swoje obrazki. Parę słów tylko umiał… Można się było z nim trochę porozumieć. Pamiętam doskonale jak mu te zęby robiłam, to powiedział, ze chciałby mieć kilka różowych i kilka zielonych. Chciał kolorowe, ale nie mogłam mu takich wprawić. Raz, że to było na ubezpieczalnię, więc dawali jakie mieli, a dwa, że w ogóle nie mieli różowych zębów. Można by ewentualnie zrobić z tej masy, co się robi podniebienie, ale ostatecznie dostał zwykłe zęby. Robiłam mu protezkę, bo miał jeszcze trochę swoich zębów. Ale on w ogóle był taki zniszczony, pomarszczony, włosów miał po pięć w siedmiu rzędach… Wyglądał bardzo staro… Taki zasuszony, malutki. Mieszkał w tym baraku, obok sanatorium, chodził dużo po ogrodzie, spacerował. Nie pamiętam, żeby go ktoś odwiedzał. Trochę się interesowali nim pracownicy, jak się zorientowali, że on maluje. Ale to też dzięki Bogdanowi, bo on wiedział kim był Nikifor. Były przecież o nim książki i artykuły w Przekroju, i to ilustrowane jego pracami. Już był znany, tylko niektórzy ludzie nie uznawali takiego malarstwa, bo samego Nikifora mieli za ciemniaka. Bogdan zachwycił się nim, bo lubił malarstwo prymitywne. Chodził do niego często, gadał z nim i zamawiał obrazki. Bogdan płacił za nie, z czego Nikifor był bardzo zadowolony. I wtedy inni, pielęgniarki, też zaczęli kupować. Stąd w Olkuszu jest sporo »nikiforów«. Bogdan kupował też jego obrazki na prezenty, więc cała nasza rodzina ma jego prace. W tym czasie Bogdan jeździł do przyjaciół w Londynie i też im zawoził »nikifory«. Mam trochę jego prac. Na każdej jest jego pieczątka, którą – może on sam sobie wycięła z gumy, maczał w tuszu, pluł i przybijał z tyłu obrazka. Po niej można poznać, że to jest autentyczny »nikifor«. Może nawet na oryginałach są prątki… Co ciekawe on malował głównie małe obrazki. Zdaje się, że profesor Zin, jak zobaczył obrazek Nikifora, na którym jest sanatorium, to był bardzo zdziwiony jego formatem, bo podobno takich dużych »nikiforów« nie ma. Mało kto może coś więcej o jego pobycie w sanatorium powiedzieć, bo większość, tak jak doktor Marian Kiciarski, już nie żyje, doktor Lis też nie żyje…”. Wspomniany dr Marian Kiciarski, dyrektor sanatorium w czasie pierwszej wizyty tamże Nikifora, to legendarna w Olkuszu postać; przedwojenny lekarz, przeżył wojnę, zapisując w niej wspaniałą kartę jako lekarz AK-owskiego oddziału partyzanckiego „Surowiec”, dowodzonego przez Gerarda Woźnicę „Hardego”. Innym lekarzem, który opiekował się Nikiforem, gdyż od 1945 r. do 1967 r. pełnił obowiązki ordynatora w Rabsztynie, był dr Aleksander Daniłowski, absolwent Wojskowej Akademii Medycyny w Petersburgu (w 1909 r.). Podczas kolejnych wizyt krynickiego malarza dyrektorem był Anatol Warejko-Rowdo (w latach 1962-67), a kierownikiem Edward Achtelik. Wszyscy oni byli ludźmi ogromnej klasy, wspaniałymi lekarzami. I łączy ich jeszcze jedno – wszyscy nie żyją, więc nie można zapytać ich o Nikifora…
Podobnie, jak dr Szczygieł-Gruszyńska, zapamiętał Nikifora inny emerytowany pracownik sanatorium, pielęgniarz, który niechętnie opowiadał o tamtych czasach, nie godził się też na podanie imienia i nazwiska: „Opiekowałem się nim, ale to było tak dawno… Po co o tym pisać? Ciężko się było z nim porozumieć” – skończył i odłożył słuchawkę.
„Jeździliśmy do Rabsztyna, bo tak się wtedy nazywało to sanatorium, pograć w piłkę” – wspominał pan Adam Gucwa, emerytowany inżynier z Olkusza. „Pamiętam Nikifora, tam była siatka z furtką, on siedział obok niej i sprzedawał za grosze te swoje rysunki. Teraz żałuję, że nie kupiłem. Oglądałem je, ale niezbyt mi się podobały, wyglądały jakby je namalowało dziecko”.
Ucieczki
„Ale nawet w Rabsztynie Nikifor nie czuł się swobodnie. Ponieważ zaś ten zakład leczniczy mieści się w szeregu baraków oddzielonych od siebie, chorzy zachowują swoje ubrania i płaszcze, aby się nie zaziębić w bieliźnie. Dzieje się tak zwłaszcza w zimie. I Nikifor wykorzystał to ułatwienie” – pisali Ella i Andrzej Banachowie. „Pewnego dnia rano, a było to w styczniu 1961 r. Nikifor zjawił się u nas na Mikołajskiej (w Krakowie – dop.) zupełnie niespodziewanie: oświadczył zadowolony z siebie, że uciekł ze szpitala i że zamierza resztę czasu przepędzić w Krakowie. Nie można było zawracać go do Rabsztyna ani odsyłać do Krynicy”. W domu Banachów spędził wówczas Nikifor trzy tygodnie. Później jednak znów znalazł się w Rabsztynie, i wciąż zachowywał się niesfornie: „Wydawał się tam pogodzony z losem, spokojny. Zbliżały się jednak święta, a wiedzieliśmy, że odczuje wtedy przykro odosobnienie. Pojechaliśmy więc do niego. Przewidywania okazały się słuszne. Nikifor, w ubraniu, ze złożonymi rzeczami, zbuntowany, przygotowany był do ucieczki. Musieliśmy użyć całego arsenału pochlebstw i perswazji, aby go skłonić do pozostania. Nasze dary świąteczne: sweter, choinka, a nawet szopka ze zwierzętami, przyczyniły się do poprawienia humoru. Nikifor przyrzekł pozostać jeszcze w szpitalu. Dokładnie trzy tygodnie. Ale nie dotrzymał słowa.
Pewnego bowiem ranka, w styczniu, zaraz po tych świętach, otrzymaliśmy od lekarza szpitala rabsztyńskiego telefon z wiadomością, że Nikifor uciekł, zabierając ze sobą tylko kasetę i zostawiając walizkę, której nie mógł zabrać niepostrzeżenie. Doktór zapytał więc, czy należy go ścigać. Zdawało się, że trzeba uszanować wolność naszego artysty. Zwłaszcza, że mogliśmy się spodziewać, iż i tym razem wstąpi do nas. Ale Nikifor bał się, że cofniemy go do miejsca leczenia. Następnym razem pojechał do innego szpitala. A w r. 1965, we wrześniu, znowu dobrze mu zrobił pobyt w Rabsztynie” (Banachowie).
Jeszcze na początku lat 70. wielu pracowników pamiętało Nikifora. Józef Siwiński, który pracował tamże w 1973 r. wspominał: „Ponoć do dzisiaj po okolicznych wsiach znaleźć można jego dzieła, które przed laty oddawał za dosłowną paczkę papierosów. Kto wie, czy nawet nie jest tak, że wielu z okolicznych mieszkańców i byłych pracowników, nawet sobie sprawy nie zdaje z wartości tego, co może leżeć zapomniane gdzieś w zakamarkach ich strychów”.
Moda na Nikifora
Film wzmocnił legendę i modę na Nikifora. Na aukcjach internetowych sprzedawane są jego obrazki, większość to fałszywki. Kiedyś w olkuskim antykwariacie UNO zapytałem o książkę o nim, a pani na to: – Był u mnie pan, którego mama pracowała w sanatorium, i opowiadał, jak Nikifor, leżąc w łóżku, brał dużą kartkę z bloku, dzielił ją, rysował jakiś ryneczek, wokół domki, kościół, potem pokazywał innym pacjentom i pytał: „Kto da górala?” (profil górala widniał wówczas na banknocie o nominale 500 złotych). Ale ludzie go wyśmiewali, nie chcieli mu dawać za nie pieniędzy, więc zaczął je rozdawać za darmo. Ten pan zapewniał, że też ma jakiś obrazek Nikifora.
Spacerując po lesie otaczającym sanatorium, po ścieżkach, którymi chadzał kiedyś Nikifor, wyobrażam sobie jego tu pobyt. Pewnie cierpiał w czasie przeprowadzanych na nim zabiegów, zwanych odmą. Pisał o tym inny sławny pensjonariusz Rabsztyna, autor „Boso, ale w ostrogach” i „Pięć lat kacetu” Stanisław Grzesiuk. W książce „Na marginesie życia”, która jest literackim opisem własnej Grzesiuka walki z gruźlicą, zaznaczmy walki przegranej, pisał on, że każdemu ówczesnemu choremu, który miał dziury w płucach, robiono odmy. „Co dwa tygodnie trzeba chodzić dopełniać, i to przez trzy lata”. Po odmie człowiek nie prątkował, ale były inne komplikacje: „Po odmie, albo po przepalance zrobi się płyn. Płyn po pewnym czasie zamienia się w ropę, a jak już jest ropa, robi się przetoka, to jest dziura w oskrzelach”. Zapewne Nikifor nic z tego nie rozumiał, cierpiał w samotności, bo nie licząc rzadkich wizyt Banachów, czy jego ostatniego opiekuna malarza Bogdana Wosińskiego, niemal nikt go nie odwiedzał. Długo już nie pożył, zmarł w pamiętnym 1968 r.
Joannę Szarras, która pracowała w jaroszowieckim sanatorium, zapytałem kiedyś, czy czuło się tam atmosferę podobną do tej z „Czarodziejskiej Góry”. Odpowiedziała: – Z początku też myślałam, że w sanatoriach jest coś z tego klimatu, który odmalował Mann, przecież kiedyś gruźlica była chorobą artystów; ale tak nie jest.
Nie czuł się więc Nikifor w rabsztyńskim odosobnieniu jak bohaterowie Manna. Zresztą nie mógł się tak czuć choćby i dlatego, że nigdy nie przeczytał żadnej książki, co nie dziwi zważywszy na fakt, iż był w gruncie rzeczy niepiśmienny (nie znał wszystkich liter). Mimo jednak kilku ucieczek, ze wszystkich szpitali gruźliczych, jakie odwiedził, to właśnie rabsztyński był tym, do którego najczęściej wracał. Może więc trochę mu się tu podobało. Kiedy jest wiosna, w koronach drzew śpiewają ptaki, a na schodach parterowego pawilonu grzeją się w słońcu pacjenci, zdawać się może przypadkowemu gościowi, a takim przecież jestem, że to nie jest miejsce leczenia, ale wczasy dla szukających ukojenia w ciszy. Ale pozory zawsze są mylące i nie dawał się na nie nabrać nawet prosty malarz Nikifor Krynicki.
Fot. 1. Nikifor (fot. Internet).
Fot. 2, 3. Budynek główny sanatorium rabsztyńskiego i barak, obrazy Nikifora.
Zdjęcia autor.
Ustawy łatwo się czyta, gorzej interpretuje i właściwie „rozumie”, a gdy już takiemu „pozbawionemu wyobraźni” wypadałoby coś napisać, „skonstruować”, „poskładać z wielu puzzli”, to już taki „wysiada”, bo „wykonanie konstrukcji z klocków” jest ponad jego siły !! Murarz stawia cały dom z cegieł, wykonanych przez kogoś innego, a cieśla i dekarz budują dach do tego domu z belek wykonanych przez tracza i gontów wykonanych przez gonciarza !!! Od dawna wiedziałem, że tzw „interpretatorzy prawa” są pozbawieni wyobraźni !!
[quote name=”autochton”]Komuś, kto nie wie (tzn. jest słabo „obcykany” w tzw „literaturze popularyzatorskiej”) należy się wyjaśnienie, że wszystkie niemal opracowania popularno naukowe opierają się na wielu źródłach, w tym archiwalnych, drukowanych i internetowych !!! Nawet dzieła typowo naukowe posiadają taką bazę i konstrukcję. Dowodem na to jest w każdym takim dziele bogata zazwyczaj bibliografia !!! Ale jeśli ktoś nie wie … jak się tworzy pracę opartą na wielu źródłach, – należy mu to wtłaczać do pozbawionej wyobraźni głowy łopatą !! Zatem pan Olgerd nie tworzy żadnych „kompilacji”, tylko ujmuje w jakąś całość informacje zdobyte z wielu źródeł !!![/quote]
„Autochtonie” zapoznaj się z ustawą z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych w poniższym linku:
http://forumprawne.org/prawo-autorskie/137245-ustawa-z-dnia-4-lutego-1994-r-o-prawie-autorskim-prawach-pokrewnych.html#post660873
Komuś, kto nie wie (tzn. jest słabo „obcykany” w tzw „literaturze popularyzatorskiej”) należy się wyjaśnienie, że wszystkie niemal opracowania popularno naukowe opierają się na wielu źródłach, w tym archiwalnych, drukowanych i internetowych !!! Nawet dzieła typowo naukowe posiadają taką bazę i konstrukcję. Dowodem na to jest w każdym takim dziele bogata zazwyczaj bibliografia !!! Ale jeśli ktoś nie wie … jak się tworzy pracę opartą na wielu źródłach, – należy mu to wtłaczać do pozbawionej wyobraźni głowy łopatą !! Zatem pan Olgerd nie tworzy żadnych „kompilacji”, tylko ujmuje w jakąś całość informacje zdobyte z wielu źródeł !!!
[quote name=”uzupełnienie”]W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku w sanatorium w Rabsztynie leczył się Piotr Tracz
z Olewina, któremu malarz podczas bytności w tym sanatorium również odwdzięczał się obrazami za golenie i strzyżenie. Później Piotr Kocjan założył rodzinę i zamieszkał w Sienicznie. Piotr Tracz dzisiaj już nie żyje, a obrazy Nikifora posiada jego syn Krzysztof.[/quote]
Przepraszam za pomyłkę, nie Piotr Kocjan, lecz Piotr Tracz. Jego syn Krzysztof Tracz mieszka w Sienicznie. Zapewne obrazy Nikifora posiada do dzisiaj, świadomy ich wartości, w przeciwieństwie do wujka i cioci Olgerda Dziechciarza, którzy je zniszczyli.
Witam, czy jest możliwość kontaktu z Panek Krzysztofem synem Pana Piotr Tracz?.. Proszę o kontakt.
Wydaję mi się, że teksty Olgerda Dziechciarza są mało odkrywcze i zdarza się często, że stanowią kompilacje z innych opracowań, w tym zamieszczonych w internecie
https://www.facebook.com/ziemia.olkuska/posts/628495690557712
Polecam tekst w linku, zatytułowany „Nikifor”
http://culture.pl/pl/tworca/nikifor
Dziękujemy panu, panie Olgerdzie za niezmiernie ciekawy artykuł o tym interesującym malarzu, losy którego były niestety smutne i niemal tragiczne !! Gdy Nikifor zmarł, miałem tylko 21 lat i po powrocie do Olkusza „przymierzałem się” do podjęcia pracy w olkuskiej Emalierni … O Nikiforze słyszałem wcześniej, jeszcze w czasach licealnych, od dr Bogdana … Ale z samym malarstwem Nikifora nie miałem styczności. Więcej takich artykułów o ludziach „zapomnianych” !
W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku w sanatorium w Rabsztynie leczył się Piotr Tracz
z Olewina, któremu malarz podczas bytności w tym sanatorium również odwdzięczał się obrazami za golenie i strzyżenie. Później Piotr Kocjan założył rodzinę i zamieszkał w Sienicznie. Piotr Tracz dzisiaj już nie żyje, a obrazy Nikifora posiada jego syn Krzysztof.