O Januszu Czerniaku, poecie, malarzu, muzyku, w związku z wydaniem – na 5-lecie śmierci – tomu utworów wybranych.
Janusz Czerniak (1955–2012) był utalentowany wszechstronnie: poeta, malarz, muzyk. Laureat kilku nagród literackich. Jego specjalnościami były: malarstwo sztalugowe, akwarele, rysunek tuszem, rzeźba w piaskowcu, granicie, drzewie. Autor dwóch tomów poetyckich: „Czarne liście” i „Trzy serca” (wespół z Ireną Włodarczyk i Mariuszem Majtą).
Niedawno ukazała się trzecia książka Janusza Czerniaka, liczące prawie 250 stron: „Szukam w życiu wolnego miejsca. Utwory wybrane” (redakcja Jarosław Nowosad, Wydawca Fundacja Kultury AFRONT, Bukowno 2017). Łukasz Jarosz, laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej za najlepszy polski tom poetycki 2013 r., tak napisał o wierszach Janusza: Poezja Janusza Czerniaka to poezja codzienności, lecz ta codzienność jest tak opisana, przedstawiona, że nagle przestaje być zwyczajną codziennością – wrą pod nią: miłość, tęsknoty, świadomość przemijania, smutek utraconego. Czytajcie te wiersze, by odsłaniać w rzeczywistości inne sensy; to, co nieokreślone, co pozornie bywa przed nami zakryte.
Pierwsze skojarzenie: olkuski Himilsbach, bo przecież obaj pisarze i kamieniarze, tyle że Janusz był bardziej wrażliwy; typ raczej melancholijny, no i poeta, a nie prozaik, choć w jego papierach znalazło się także jedno, zresztą całkiem udane opowiadanie. Pamiętam pierwszą styczność z Januszem. Na początku zresztą poznałem nie człowieka, ale jego wiersze; przyniósł mi je Adam Sowula, olkuski fotografik, twórca sekcji fotograficznej przy Domu Kultury (zwanej żartobliwie „sektą”), który przyjaźnił się z Januszem od lat; razem grali na weselach, bawili się, a ponieważ Adam uznał, że powinienem wiersze Janusza przeczytać, przyniósł mi garść maszynopisów. Akurat wtedy Janusz wygrał konkurs poetycki „Gmerk Olkuski”, i właśnie te wiersze, które jury nagrodziło I miejscem, trafiły w moje ręce. To były bardzo dobre wiersze, trochę w herbertowskim stylu, znanym z cyklu „Studium przedmiotu”, Janusza też zainteresowały przedmioty (m.in. klamka, wanna i – co świadczy o Jego artystycznej odwadze – krzesło, które przecież było bohaterem jednego z najbardziej znanych wierszy Zbigniewa Herberta), ale także elementy domu (sufit, przedpokój, kuchnia).
Krzesło
Usiądź wygodnie!
Jestem krzesłem,
dodatkiem stołu,
gorszym bratem fotela,
prywatniejszy od ławy,
lżejszy od siwobrodej komody.
Było nas zbyt mało do ostatniej wieczerzy,
a tron jest naszym kuzynem.
Nie lubię, gdy podłączają do mnie prąd,
nie lubię konferencji.
Znam wszystkie lekcje
i kiedyś obrywałem rózgi.
Jestem mocne dla kochanków,
słabe dla samotnych,
twórcze artystom
i chybotliwe dla samobójców.
Czytając te wiersze odniosłem wrażenie, że autor pisze o czymś, co jest mu bliskie, a jednocześnie już niedostępne, jakby tęsknił za podłogą, drzwiami, sufitem, czyli za domem, którego nie ma. „No, jest poeta” – pomyślałem wtedy i bardzo mnie to ucieszyło, bo osób piszących wiersze jest wiele, chyba nawet za dużo, ale poetów spotyka się rzadko. Gdy się wreszcie spotkaliśmy, Janusz okazał się człowiekiem niezwykle skromnym, zupełnie pozbawionym pretensji do świata, jednym z tych, którzy przepraszają, że żyją. A przecież w tym jednym, niewielkim wzrostem, mężczyźnie mieściło się talentów, którymi z powodzeniem można by obdarzyć kilu ludzi. Właściwie do czego się nie zabrał, to dawał radę. Mówi się o takich „materiał na wielkiego artystę”. Dlaczego wielkim artystą nie został? Chyba dlatego, że miał jeszcze jeden talent, talent do ściągania na siebie kłopotów. Boże, On był w tym mistrzem. Ileż nerwów kosztowała go np. praca w olkuskiej Emalii, gdzie dał się przekonać do działalności związkowej. Chyba nikt mniej się do tego nadaje od wrażliwego poety; z zasady związkowiec powinien być twardym negocjatorem, człowiekiem zdecydowanym na wszystko, a nie marzycielem o złotym sercu. W zakładzie źle się działo, ludzie byli zwalniani, a Janusz musiał się z tymi problemami borykać. Nie dziwne, że był wtedy przygaszony, przestał się uśmiechać… Naraz któregoś dnia spotykam go pełnego radości życia: „Co tam w pracy? – spytałem. A on: „Nie wiem, nie byłem od kilku dni.” I uśmiechnął się promiennie. Rzucił pracę, która była dla niego cierpieniem. To chyba wtedy napisał ten wiersz:
Panie dyrektorze
Panie dyrektorze czy można?…
Nie!
Ale ja tylko chciałam…
Nie mam czasu!
Może choć…
Mówię przecież!
Mnie tylko chodzi o…
Nie rozumie pani?!
Ja nie zajmę panu dużo czasu.
Nie teraz, jutro!
Jutro nie pracujemy, a ja…
Proszę nie zawracać mi głowy!
Ale panie dyrektorze…
Proszę wyjść!
Serca pan nie ma?
Nie mam!
W życiu osobistym też mu się różnie wiodło. I te nieszczęśliwe miłości, bo na ogół źle się kończyły. Ukochana kobieta Janusza utonęła. Bywało, pakował walizkę i się wynosił.
A do tego ten całkowity brak asertywności. No i lekceważenie własnych osiągnięć. Janusz nigdy nie powiedział o sobie, że jest poetą (mówił, że pisze takie sobie wierszyki), że jest muzykiem (trochę gram) i malarzem. A ludzie uważają, że prawdziwy artysta, to taki, który każdym słowem, każdym gestem podkreśla jaki to jest wielki i jak wielkie osiąga sukcesy. Janusz wstydził się mówić o swoich sukcesach, a własne dokonania traktował lekceważąco; sporo z jego dorobku ocalało, bo zachowali go jego przyjaciele.
Nigdy nie zapomnę tego dnia, 5 czerwca 2012 r., kiedy Janusz, który był wtedy na stażu w BWA, nie przyszedł do pracy. Był sumiennym pracownikiem, jednym z najlepszych stażystów, jakich zatrudnialiśmy; dyrektor Stanisław Stach zamierzał czynić starania o przedłużenie stażu Janusza… Tymczasem Janusz nie pojawił się w Galerii. Od razu wiedziałem, że jest źle. Coś się musiało stać, bo przecież by zadzwonił – dał znać, ze nie może przyjść. A on nie odbierał telefonu, nie otwierał drzwi. Kinga, ukochana córka, wezwała Policję. Wyważono drzwi… Janusz zmarł w nocy… Ostatnią pracą, jaką namalował, był pastelowy portret ukochanego wnuka, Kacpra. Janusz miał tylko 56 lata
Egzamin
Wyrwano mnie do odpowiedzi.
– Co robiłeś?
– Uczyłem się.
– Więc co umiesz?
– Nooo.
– Śmiało!
– Uczyłem się z innego materiału,
potem chciałem wrócić do obowiązkowego.
– To znaczy, że z moich lekcji nie umiesz nic?
– Tylko pobieżnie.
– Nie zdałeś – odparło życie.
Muszę powtarzać całą klasę.
Janusz Czerniak odszedł od nas nagle. Pozostawił po sobie wiele bardzo dobrych wierszy, których tylko niewielka część znalazła się w jedynym wydanym za życia indywidualnym tomiku poetyckim pt. „Czarne liście”. Tom ten ukazał się wiele lat temu, w skromnym nakładzie 200 egzemplarzy, i dziś jest już nieosiągalny. Cześć wierszy znaleźć można w wydawnictwach zbiorowych, antologiach i prasie, ale większość pozostawała w maszynopisach, a nawet w rękopisach. Na 5 rocznicę śmierci Janusza Jego przyjaciele postanowili wydać książkę, która przypomni tego poetę. Książka „Szukam w życiu wolnego miejsca”, poza wyborem wierszy i prozy, zawiera także zapis ostatniej rozmowy, którą niżej podpisany przeprowadził z Januszem niedługo przed śmiercią poety, oraz kilkunastostronicową część albumową, w której opublikowano kolorowe reprodukcje malarstwa i rysunków Janusza Czerniaka. Książka nie ukazałby się, gdyby nie rodzina i przyjaciele Janusza. Wdzięczność należy się przede wszystkim córce Janusza, Kindze Tomczyk, która pieczołowicie przechowała i udostępniła wydawcy dorobek pisarski ojca. Podziękowania należą się również Barbarze Szczurek, Irenie Włodarczyk i Adamowi Sowuli – za zachowanie wielu nieznanych utworów poetyckich Janusza Czerniaka oraz Barbarze Sygulińskiej – za zdjęcie poety, które ozdobiło okładkę tomu. Wydawca, Fundacja Kultury Afront wyraziła we wstępie wdzięczność Mecenasom książki, w tym w szczególny sposób – Urzędowi Miasta i Gminy Olkusz, Miejskiemu Ośrodkowi Kultury oraz Galerii Sztuki Współczesnej BWA w Olkuszu.
Fragmenty ostatniego wywiadu z Januszem Czerniakiem, którego całość znajduje się w tomie „Szukam w życiu wolnego miejsca”.
„Byłem oporny…” (Niedokończona rozmowa)
W lutym 2012 roku przeprowadziłem dwie krótkie rozmowy z Januszem Czerniakiem. To miał być wywiad z artystą, ale Janusz był świetnym gawędziarzem, a talenty, które miał, traktował lekko, wolał więc mówić o życiu, o ludziach, których spotkał, niż o sztuce.Szykowaliśmy się na kolejne spotkanie, ale wciąż coś nam przeszkadzało, żeby tak na poważnie usiąść i nagrać dalszy ciąg wywiadu. I już go nie dokończymy.
Olgerd Dziechciarz: Jakie były początki twojego pisania?
Janusz Czerniak: Miałem na języku polskim napisać o generale Świerczewskim. O tym, co to się kulom nie kłaniał. Jakaś rocznica była. Nauczycielka powiedziała: „Proszę wyciągnąć zeszyty, piszemy o generale Świerczewskim”. To sobie pomyślałem, że napiszę: „Pamięta się, jak jest rocznica, a jak nie ma rocznicy, to się nie pamięta”. I takie porównanie zrobiłem, o cegle w pudełku. Jak się widzi kamień na drodze, to się go nie kopnie, a papier, karton, chętnie. I tak mi się to fajnie pisało, a potem pani Róża (Nowosad, polonistka – dop. OD) czerwonym długopisem otoczyła mi to moje opowiadanie i dopisała: „Spisane z książki”. Więc ja się pytam: „Ale z jakiej książki?”. A ona: „Ja tylu książek o Świerczewskim nie czytałam. Nie wiem, z której ty książki spisałeś”. No i przychodzę do domu, zaryczany – to była piąta klasa – i mówię mojej mamie – to była mądra kobieta: „Dostałem pałę z polskiego. Ale na Boga, ja to sam, naprawdę sam pisałem”. Mama siadła i mówi: „Jeśli pani nauczycielka mówi, że ty piszesz jak prawdziwi literaci w książkach, to się, dziecko, powinieneś cieszyć, a nie płakać.”
O.D.: Świetnie ci to wytłumaczyła.
J.Cz.: To była tak mądra kobieta, że ją było warto słuchać. Zawsze coś mądrego powiedziała. Tato był kumplem.
O.D.: Tata miał zdolności plastyczne? Po kim odziedziczyłeś talent?
J.Cz.: Tak, tata malował. Mama coś tam pisała. Takie śmieszne wierszyki. A tato malował. Chciał nawet iść na Akademię Sztuk Pięknych. Ale na drodze stanęły jakieś te powojenne sprawy. Poszedł do technikum budowlanego i potem był inżynierem budowlanym. Jednak jak trzeba było coś do szkoły zrobić, to zawsze mówiono, że: „tata Janusza coś tam namaluje”. Dawałem mu zadania domowe do zrobienia. Jak już był na emeryturze, to malował obrazek dziennie. Stawiał sobie karton na kredensie w kuchni, zakładał szary fartuch, okularki i machał. Nie malował, tylko machał. „Dzisiaj machnę jeden obrazek” – mówił.
(…)
O.D.: Ciebie w szkole też wykorzystywali na wieczornicach czy apelach poświęconych na przykład Rewolucji Październikowej?
J.Cz.: A pewnie. Ja dzięki Leninowi zdałem do technikum. Wtedy dopiero otwierali technikum górnicze i były egzaminy. Z podstawówki, z piątki, poszło nas tam sześć czy siedem osób. Był dość duży nabór. Budowali wtedy te trzy szyby: Dąbrówka, Chrobry i Mieszko. I ojciec z matką rozsądnie stwierdzili, że jak skończę technikum, to od razu zostanę sztygarem. Otworzą te kopalnie, robota pewna. I poszedłem do technikum górniczego,
chociaż chciałem do plastycznego. Ale miałem trójkę z wychowania plastycznego w ósmej klasie, również ze śpiewu, z wychowania muzycznego… Później byłem akrobatą przez pięć lat i groziła mi pała z WF-u, bo nie miałem granatowych szortów i białego podkoszulka.
O.D.: Byłeś bez regulaminowego stroju?
J.Cz.: Tak jest. Nie ma szortów, nie przebiera się – dwója. Miałem te szorty akrobatyczne, białe. Ale to się nie liczyło, bo musiały być granatowe szorty i biały podkoszulek. Na koniec profesor z WF-u powiedział mi: „Niestety, z WF-u poprawek nie ma. Zostaniesz chłopie na drugi rok.” Ja nie mówiłem, nie chwaliłem się, że jestem akrobatą. Ale on mnie podejrzał na Sali gimnastycznej, jak skaczę. „To ty?! ”– zdumiał się. I zwyzywał mnie. Ale szortów już nie musiałem nosić…
O.D.: Ale co z tym Leninem? Niby jak on ci pomógł w dostaniu się do technikum?
J.Cz.: Na egzaminie z polskiego trzeba było napisać o obchodach Rewolucji Październikowej. A ja Lenina miałem obcykanego, bo plakatów w szkole narobiłem się mnóstwo. Tą główkę miałem obcykaną, żadnym problemem było dla mnie namalować Lenina. Ale miałem pisać a nie malować. Z czterech stron papieru kancelaryjnego zapisałem tylko jedną. Wyczerpał mi się temat. Była też kartka na brudnopis… Chłopaki, bidne, piszą w ławkach. Naprzeciwko siedziała belferka, brzydka kobieta; potem się okazało, że historii uczyła. Strach było na nią patrzeć, przedwojenny belfer, żyleta. Siedzę i myślę, co tu pisać? Bo już wszystko, co wiedziałem, napisałem. Na jedną stronę, a trzeba cztery. Chłopaki się męczą, strasznie, drapią się po głowach. A ja siedzę i myślę sobie, głupio wyjść na początku, po dziesięciu minutach… I na tym brudnopisie narysowałem małą – wielkości pięciozłotówki – główkę Lenina. Wrzuciłem tę kartkę do środka pracy i oddałem. Na mur, na beton byłem pewny, że nie zdałem. Liczyła się ilość, czy potrafi wodę lać, czy nie. Chłopakom mówiłem, że nie ma szans – nie zdam. Później było ogłoszenie wyników. Wszystkich nas zawołali. I ta nauczycielka, tak się patrzy na moją pracę, jedna strona – nic, druga – nic, trzecia – nic, jakaś karteczka, a tam głowa Lenina. Nie wiem już, która profesorka wstała i mówi: „Wiecie co, on to nam się przyda w szkole”.
(…)
O.D.: Po technikum poszedłeś do wojska?
J.Cz.: Po technikum wzięli mnie na kurs wojskowego prawa jazdy. Nawet chciałem; pomyślałem, że się przyda. Odwlekałem, ile mogłem, żeby do wojska nie iść. Na ASP, na zerowy rok próbowałem chodzić; rzadko, ale bywałem. A ten kurs prawa jazdy był na samochody ciężarowe. Najpierw była syrenka, wytłuczona niemiłosiernie, a potem już ciężarowe, stary. I trwał ten kurs pół roku. Zaraz potem, buch, i do wojska mnie zgarnęli.
Na szkółkę do Zamościa – Techniczna Szkoła Wojsk Lotniczych. I tam zawsze, jak wygrałem jakiś konkurs, na plakat, to dzień albo dwa dni później zmoczyłem. Mimo że tam było bardzo wielu elewów, byłem znany. Pamiętam, miałem dostać album – w nagrodę za plakat. Wręczał mi go dowódca szkoły. Ale mój pułkownik zabrał mi ten album, mówiąc: „Jemu się nie należy!”. Wziął go pod pachę i tyle. A ja wróciłem grzecznie do szeregu. „Co mi tam album…” – sobie myślałem. W zespole nie grałem, bo nie chciałem grać chałtury. Po prostu na dancingach nie chciałem grać, dla kadry.
O.D.: Była orkiestra i zespół?
J.Cz.: Nie, z orkiestry wyłaniali zespół dancingowy. Pokazywali mi już pokój, w którym miałem spać, bo orkiestra miała osobne kwatery. I przesłuchanie było. Trzeba było coś zagrać; na gitarze, na flecie. Kazali coś zaśpiewać. Zagrałem, zaśpiewałem. Ucieszyli się, przyda się do zespołu, na dancingi. „A w orkiestrze będziesz grał na trąbce” – powiedzieli. To zimą było; i jak sobie pomyślałem, że po 10.00, po odprawie, będę musiał na tym mrozie grać na trąbce i będzie mi ten ustnik przymarzać do ust, to mi się odechciało. To raz, a dwa, chciałem sobie podwyższyć kategorię prawa jazdy, żeby z zawodem wyjść do cywila. Tak więc nie zgodziłem się. I to było straszne… „Jak to?!” – zdumieli się. Chłopaki z orkiestry mówili, że jest okej. „Zarobisz dużo kasy na dancingach, ale w domu przez dwa lata nie będziesz, bo trzeba grać. A już jak na trąbce będziesz grał, to nie ma szans; odprawy, apele”. To powiedziałem: „Dziękuję bardzo. Wolę sobie poganiać pół roku na tej szkółce, później może gdzieś bliżej domu pojadę”. I dali mnie do Sochaczewa, na lotnisko. I tam też się okazało, że malować, to nie, ale grać mogę. Trafiłem do klubu garnizonowego; trzy razy w tygodniu dancingi. Byłem zwalniany z zajęć praktycznie pięć dni w tygodniu. Odpadały mi więc takie rzeczy jak np. sprzątanie kibli, czy warty. I dobrze, bo dwa razy byłem na warcie i dwa razy zmoczyłem. Mówili, że to nie ma sensu. Ja miałem pilnować, a ci, którzy sprawdzali warty, musieli mnie szukać. Albo spałem. Jak tylko miałem wolne, to buch do łóżka. Był taki major, nazywaliśmy go Siwy, bo był siwy; starszy gościu, który powiedział, że przeze mnie osiwiał. Powiedziałem, że przecież już wcześniej był siwy. Lepiej, jakbym się nie odzywał. Żyłka mu wyszła na czole, czerwony się zrobił… Pomyślałem, faktycznie, wykończę faceta.
O.D.: A z tym pułkownikiem, ta wcześniejsza sprawa, to o co chodziło?
J.Cz.: Pewien kapral, który miał się nami opiekować, wziął sobie dwóch elewów na wartę. Zaspy były po pas, bo to zima stulecia była, do pilnowania i mieszania napalmu. Poza Zamościem to już było. Zabrał mnie i jeszcze jednego chłopaka. Mówił, żebyśmy kasę jakąś wzięli. Szliśmy przez cały Zamość, później przez pola. I stała jakaś buda, z małymi okienkami, pakamera. Na dwadzieścia okienek, to może ostało się pięć. Dali nam takie wielgachne fartuchy, czapki uszanki, gumofilce, wiadomo. I trzeba było siedzieć i pilnować, czy nie idzie kontrola. Ale kapral sobie zażyczył: „Chłopaki, do sklepu, po cytrynówkę”. Nie po jedną – trzy kazał kupić. Pierwszy raz się człowiek wyrwał za mury. Kapral kazał, to się kupiło. A wielkie było z niego chłopisko. No i potem siedziało się i piło. Ja miałem akurat patrzeć przez okienka, czy kontrola nie idzie. I usnąłem. Nas o trzeciej zgarnęli. Wzięli do raportu, do tego pułkownika. Jeździł po nas jak po łysej kobyle. A ja zaprotestowałem, bo dopiero co przyszedłem do wojska (…). On mnie zapytał: „A kim ty w ogóle byłeś?”. Powiedziałem, co robiłem.
O.D.: Powiedziałeś: muzyk, malarz, poeta?
J.Cz.: Tak, że malowałem, że grałem – i to dobrą muzykę, że wiersze… Wiersze pisałem, bo byłem zakochany. Czytałem potem te wiersze, okropne, ale tak to jest, w takim stanie. Kazał mi wymienić poetów, to mu wymieniłem tych wszystkich znanych, współczesnych, no i wszystkich… sąsiadów w klatce. Pomyślałem, jak mu będzie mało, to mu wymienię też z drugiej klatki. Ale miał dość, za dużo wiedziałem.
O.D.: I co, upiekło ci się?
J.Cz.: Skądże. Wyszedłem z tej szkółki, a po szkółce każdy był starszym szeregowcem, a ja nie. Więc na dzień dobry, jak poszedłem do pułku, to starzy żołnierze mnie lubili. A, dobry, nie dał się. A byli przecież tacy, którzy wychodzili z kapralem, no oni to mieli przekichane u starych żołnierzy. A mnie poklepywali po plecach, że jestem w porządku, wojak. Byłem oporny. Największy opór w całym pułku. Ganiali mnie jak psa na początku, jak tylko mogli… Jeszcze nie wiedzieli, że maluję, gram. A starzy żołnierze, jak były jakieś święta bojowe, to mnie jedynego z młodych zapraszali do siebie. Jak zacząłem rysować kolegom portrety dziewczyn, jak to zobaczyli „starzy”, to trzeba im było malować metry krawieckie, tzw. falę, z której się odcinało kolejne dni. Wiesz, dzień słonia, gdy się chodziło w maskach gazowych, dzień ryby; każdy miał oddzielny znaczek i kolor. Kupowało się metr, kolorowało i na każdym centymetrze inny obrazeczek musiał być. Potem, jak wychodzili, to się robiło chusty. Tak więc roboty miałem mnóstwo. Ale dzięki temu mało robiłem w rejonie, sprzątania. Chłopaki musieli to robić, a ja do kanciapy, chusta taka wielka, i dawaj, rysowałem, malowałem. Przeważnie samoloty naddźwiękowe. Nasz pluton nazywał się „funkcyjny”. Każdy pokój miał inną funkcję. W jednym byli ci od prądu, w drugim od oleju, w kolejnym od sprężonego powietrza. Na nas mówili „Apacze”, od rosyjskiego skrótu „apaczionnyj” coś tam, coś tam. Dwóch nas stało na lotnisku. I to była bomba, bo się jechało na lotnisko, żeby sprawdzić samoloty. Sprawdzali radio, wszystkie instalacje. A ja siedziałem w samochodzie… Tam była taka wielka kanapa, kierownica też wielka (jak mnie zobaczyli w kabinie pierwszy raz, to się śmiali), włączałem sobie radyjko. A chłopaki wylatywali i taki gruby kabel jak ręka, zdejmowali z wysięgnika i podłączali do samolotu. I siedziałem. Jak mnie potrzebowali, to machali ręką. Wtedy podjeżdżałem, montowali kabel i znów czekałem. A później jeszcze jeździło się dwa razy w tygodniu na próby zespołu, już na terenie miasta, Sochaczewa. Graliśmy w tygodniu dwa wieczory taneczne i jeden normalny dancing. Występowaliśmy w ubraniach cywilnych. No, fajnie było. Przychodzili przede wszystkim oficerowie, ale niektórzy mieli ładne żony. Grało się w różnych miejscach. Kiedyś zawieźli nas, w tajemnicy, do Żyrardowa. Kapitan nie mówił, gdzie jedziemy; dopiero kiedy się wychyliliśmy, w bramie, zobaczyliśmy, że to były zakłady spirytusowe w Żyrardowie. I to był bal dla seniorów tego zakładu. Każdy miał flakonik ze swoim wyrobem… Dziadki były nie do zniszczenia, bawili się całą noc. I od każdego trzeba było spróbować, co on tam wyprodukował. Byliśmy przerażeni, ale daliśmy radę. W Żyrardowie grało się też dla dziewczyn, z jakiejś szkoły włókienniczej. Też było fajnie, same dziewuchy…
(…)
O.D.: Po wojsku dalej chciałeś iść na ASP?
J.Cz.: Po wojsku… Nie, już byłem za stary. Ale otworzyłem pracownię na Gęsiej. To był ten pierwszy budynek, jak się schodzi od Baszty. Jakiś czas tam futra były. Wynajmowałem trzy pomieszczenia na poddaszu – na pracownię. Myślałem, że dam radę utrzymywać się z malowania. W międzyczasie zrobiłem też weryfikację, egzaminy na „muzyka do kotleta”. Były weryfikacje trzeciego, drugiego i pierwszego stopnia. My robiliśmy zespołową weryfikację – z Adasiem Sowulą i Wojtkiem Kamińskim. Zatrudnili nas w Katowicach, w „Estradzie” i przydzielili na dancingi do Olkusza. To był rok 80. W ten sposób miałem jeden wolny zawód, muzyk. Grało się w restauracji Stylowa. A drugi zawód, to była pracownia malarska. Dostawałem kartki żywnościowe; pamiętam, chodziło się po nie do starostwa. Żadnych papierów na to nie miałem. Powiedziałem tylko miłej pani, że mam wolny zawód, a ona: „No to proszę po kartki”. Częstym u mnie gościem był Jacek Taszycki. Mnóstwo gości tam bywało. Wiadomo: Wojtek Kamiński, Adaś Sowula. I tam kiedyś przyszedł do mnie obecny dyrektor BWA Stanisław Stach. Wtedy studiujący jeszcze w Katowicach.
O.D.: Czyli przed przenosinami na ASP w Krakowie, no i jeszcze nie dyrektor.
J.Cz.: Tak. Studencik fajny. Jurek Kantorowicz też przychodził. Miałem gitarę, Wojtek Kamiński grał na jakichś teczkach papierowych, tupał i babcie na dole bardzo się złościły, bo im się tynk sypał. Adaś na fleciku. A Jurek Kantorowicz grał przefajnie na harmonijce ustnej. I robiliśmy sobie takie grania, jamy.
O.D.: Z tego, co wiem, to malarz Adam Marczukiewicz też tam przychodził.
J.Cz.: Adaś był stałym gościem. Najpierw w domu, potem w pracowni.
O.D.: Klub artystyczny się zrobił z twojej pracowni.
J.Cz.: Stale miałem gości. Pełno. Mało czasu do malowania mi zostawało. Ale pogadać zawsze ktoś był. Jak nikogo nie było, to brałem się za malowanie, bo czegoś mi brakowało. U nas w domu też było zawsze mnóstwo gości. Prowadziliśmy dom otwarty. Mama była tak ciepłą kobietą, że u nas się przewijały tabuny ludzi.
O.D.: Do kiedy miałeś pracownię?
J.Cz.: Jak się okazało, że trochę za mało zarabiam na tej pracowni, bo niby centrum, ale mimo wszystko na uboczu, bo Szpitalna, Gęsia, to takie dziwne uliczki, to zacząłem myśleć, żeby przyjąć się gdzieś do pracy. Prawo jazdy miałem tylko trójkę, niestety, tym razem nie z mojej winy. Chodziliśmy w wojsku na kurs, na dwójkę, na zawodowych. Ale trzech z kolegów, z którymi robiłem ten kurs, popiło. Ja nie, bo wtedy grałem; to znaczy też popiłem, ale nie z nimi. I ten major, ten który z mojego powodu osiwiał, wszystkich nas wyrzucił. Potem się człowiek ożenił, ale warunek był – że do pracy mam iść. Dziecko było w drodze. I po znajomości dostałem się na kopalnię Olkusz, na wydział zwany „suszarnią”. Wszyscy nazywali ten wydział „recydywą”. A niby miałem wysoko postawione znajomości… A dali mnie na najgorszy wydział. Gorzej trafić nie mogłem. Ludzie tam wytrzymywali góra dwa, trzy tygodnie. I byli tam jakby za karę. Jak mnie tam przyjmowali, to kierownik spytał: „Co robiłeś wcześniej?”. Wstydziłem się przyznać, bo tam te gumiory, gumofilce, kaski, kufaje, błoto po kostki… Powiedziałem: „Pracownię miałem, plastyczną”. „A, artysta, dobrze… I co jeszcze robiłeś?”. Mówię: „Grałem”. „Grałeś?! Na czym grałeś?”. „Na gitarze basowej” – ja mu. A on: „Świetnie!”. Otworzył taką wielką komodę, a tam rząd łopat. I mówi: „Zobacz, jaki tu masz bas śliczny”. I daje mi taką wielką łopatę, „babska dupa” ją nazywano. I krzyczy: „Tu mamy artystę, dawać go, na flotację”. O w mordę! I na osiem godzin. A to czterobrygadówka była, więc praktycznie łopaty nie wypuszczało się z rąk. Suszyli to błoto, ono sypało się z taśmociągu, a ty łopatą szu, szu… Przebiłem niemal wszystkich, bo przepracowałem tam prawie rok. Miałem tak opanowaną łopatę, że mucha nie siada. Ale spotkałem kolegę, kierowcę, i on mnie spytał: „Janusz, nie chciałbyś jeździć? Mam dwa samochody, fiata kombi, karetka po remoncie kapitalnym i nowiutkiego łaza…”. Miałem wtedy już swego gazika, kupiłem sobie z demobilu. No pewnie, że wolałem jeździć niż łopacić. Pozwolili mi się zwolnić z pracy, ale miałem kogoś znaleźć na swoje miejsce. Pytam się tego kierownika na flotacji, czy by się dało przenieść, bo tak byłoby najprościej. „Napisz podanie” – mówi. „A gdzie robisz?”. Mówię, że na „recydywie”. „A, to normalne, wszyscy uciekają” – śmiał się.
O.D.: I tak trafiłeś do Spółdzielni Niewidomych?
J.Cz.: Tak. Tam robili wiązki kabli do samochodów, pralek automatycznych, różne takie rzeczy. Zaszedłem więc do tych niewidomych, patrzę, jeden kolega, drugi kolega, następny kolega. Sami znajomi, poza niewidomymi, bo ich nie znałem. „Chłopie przychodź, nie ma sprawy. Zespół założymy!”. Jeden niewidomy, okazało się, grał na organach. Drugi, też ociemniały, fajny chłopak, grał na basie. Niestety, zabił go potem na przejściu dla pieszych
kumpel, który grał ze mną wcześniej na organach. Ten ociemniały dostał mieszkanie, z radości wypił, majster zwolnił go do domu. Już ciemno było. Kolega jeździł mercedesem, na taryfie. Przypadek; niczyjej winy w tym nie było. Cztery lata tam byłem kierowcą. Po całej Polsce się jeździło. Fajnie było. Atmosfera rodzinna.
(Wywiad zakończył się spojrzeniem Janusza na zegarek i rzuconym na odchodne zdaniem: „Ja teraz muszę iść do domu…”. Zaplanowane mieliśmy kolejne rozmowy, ale wciąż brakowało czasu, żeby usiąść i spokojnie pogadać…).
Fot. 1. Okładka książki z utworami wybranymi Janusza Czerniaka, którą wydała Fundacja Kultury Afront.
Fot. 2. Janusz Czerniak w młodości (fot. archiwum rodzinne).
Fot. 3. Z córką Kingą (fot. archiwum rodzinne).
Fot. 4. Janusz w BWA w Olkuszu (archiwum GSW BWA).