Motolotniarstwo to chyba jedna z najbardziej widowiskowych propozycji jeśli chodzi o spędzanie wolnego czasu. To pasja, a nie typowa dyscyplina sportowa. Żeby spróbować trzeba pokonać lęk przed lataniem, a żeby latać, trzeba zdobyć potrzebną wiedzę i wyjąć z portfela kilkanaście tysięcy złotych. – Jednak warto! – przekonują Jacenty Łydka i Artur Kotulski.
Zacząć należy od sterowanych modelów latających. Przy nich nabywa się obycia ze środowiskiem i cierpliwość. Jak w każdym zawodzie i profesji zaczyna się od koszenia trawy i pilnowania porządku. Z motolotniami jest jak z ruchem drogowym – trzeba znać zasady i obowiązujące przepisy. Potrzebne jest też oczywiście lądowisko, a z tym w naszych okolicach jest spory problem. Trzeba się gdzieś wychylić dalej. Kiedyś takie lotnisko znajdowało się w Osieku, ale podobnie jak teraz w Niesułowicach nie jest to teren prywatny, tylko leśnictwa.
Trzeba mieć olej w głowie, bo większość wypadków bierze się z błędów ludzkich. Niektórym ta zabawa przestaje się podobać w trakcie szkoleń, po kilkunastu godzinach spędzonych w górze – przekonuje Jacenty Łydka, były instruktor motolotniarstwa.
Oczywiście wszystko jest dla ludzi. Wrażenia i bezpieczeństwo można porównać z jazdą na motorze. Trudniej jest pod tym względem, że w motolotni mamy do czynienia z powietrzem i z pionowymi ruchami tego powietrza, co wymaga od nas doświadczenia. Dlatego trzeba to środowisko dobrze poznać, a dopiero później można rozpocząć przygodę z powietrznymi spacerami. – Suma doświadczeń wiąże się z przypadkami, których się doświadczy. To nie jest tak, że ktoś przejedzie samochodem sto tysięcy kilometrów i jest już doświadczonym kierowcą. On musi ileś tam razy wpaść w poślizg, poradzić sobie z obfitymi opadami śniegu czy mgłą – dodaje były instruktor.
Oprócz lęku związanego z wysokościami, każdy adept musi pokonać koszty. Rozsądny sprzęt do latania można teraz kupić już w granicach 15 tys. złotych. Zużycie paliwa waha się średnio w granicach 12 litrów na godzinę lotu. Pozostałe koszty dotyczą amortyzacji i sprawności silnika. 600 godzin spędzonych w powietrzu to taki próg, po którym silnik nadaje się do remontu. – Wszystko zależy od tego jak kto lata i gdzie lata. Szkoliłem młodych ludzi mając wylatanych 120 godzin – to sporo, ale są też i tacy, którzy w sezonie latają jeszcze więcej – przyznaje Łydka.
W naszym świecie jest taka stara prawda: Szedł synek do wojska i miał zacząć latać. Mama zawsze mówiła mu, lataj nisko i powoli – nic bardziej mylnego. Lepiej latać szybciej i wyżej. Bo im się lata szybciej, tym nasz sprzęt jest bardziej sterowny, a jak się jest wyżej to ma się więcej czasu na podjęcie dobrych decyzji – kończy Pan Jacenty.
W czasach gdy Jacenty Łydka zajmował się jeszcze nauczaniem latania, wyszkolił m.in. Artura Kotulskiego. Historia olkuskiego motolotniarza jest niezwykle barwna, a jak to często bywa w takich przypadkach, wszystko zaczęło się bardziej z przypadku, aniżeli zamierzenia. – Wszystko zaczęło się przez mamę. Ona temu wszystkiemu jest „winna”. Naprawdę był to wielki przypadek, lat temu dwanaście – mówi Kotulski. Rodzice Artura planowali wymienić samochód w jednym z krakowskich autokomisów. W jednym z nich mama naszego bohatera zapytała właściciela: – a co tam jest takiego fajnego pod tą plandeką z tym śmigiełkiem? Sprzedawca odpowiedział: – Proszę Panią, to jest motolotnia. To była sobota. Jak wspomina Artur, wieczorem zadzwonił do niego tata. – Słuchajcie chłopaki, jest do sprzedania motolotnia. Kupujemy?… – W niedzielę rano razem z tatą i bratem pojechaliśmy i kupiliśmy pierwszą w życiu motolotnię – wspomina Artur.
Obecnie pasjonaci motolotniarstwa trzymają ją u siebie bardziej z sentymentu, aniżeli z przydatności. – Nasz „Szaman” jest motolotnią jednoosobową, wyróżnioną I Nagrodą w Przeglądzie Kontrukcji Lotniczych w Stalowej Woli. Stworzyła ją grupa inżynierów z Mielca. Kupiliśmy ją nie mając żadnego pojęcia o lataniu, nie wiedząc, czy to, co kupiliśmy jest cokolwiek warte i czy w ogóle do latania się nadaje. Największą frajdą naszych wyjazdów do rodziców, było właśnie odpalenie tego sprzętu, w dodatku od śmigła, więc mocno trzeba było uważać na palce – kontynuuje olkuszanin.
Oczywiście bracia Kotulscy nie odważyli się wznieść ku górze bez odpowiedniego szkolenia. Poprzez forum internetowe udało się im ustalić, że tutaj na miejscu w Olkuszu prężnie działają motolotniarze. Aleksander Dobrzański i Jacenty Łydka – to osoby, które wyszkoliły braci Kotulskich i ich ojca. Szkolenie trwało przez cały sezon. Po ośmiu motogodzinach lotu z instruktorem, instruktor mógł dopuścić do pierwszego samodzielnego lotu. Tata Artura był przezorny i dołożył swoim synom kolejne sześć godzin. Dopiero wtedy wyraził zgodę na indywidualny lot. Egzamin pomyślnie rodzina Kotulskich zdała w 2000r.
Artur nie liczy odbytych lotów, choć mówi o 500 – 600 godzinach spędzonych w powietrzu. Podobnie jak p. Jacenty uważa,że motolotniarstwo jest bezpieczne, a najtrudniejszy z całej tej profesji jest kontakt z ziemią. – Staramy się propagować motolotniarstwo, pokazać, że wbrew pozorom jest to zajęcie bezpieczne. Ja bez latania już nie jestem w stanie wyobrazić sobie swojego życia – kończy Artur, który lekcji motolotniarstwa nie daje, choć serdecznie zaprasza do Gierałtowic koło Zatora, gdzie stacjonuje ze swoimi współtowarzyszami podniebnych przygód.