1

Mamy listopad, miesiąc wspominania tych, którzy odeszli. Chciałem dziś przypomnieć dwoje poetów, dwoje ludzi, których dobrze znano w Olkuszu i ogólnie na Ziemi Olkuskiej, bo wyróżniali się talentem i artystycznymi dokonaniami, a przy tym, co najistotniejsze, byli dobrymi i ciekawymi osobowościami; przed Państwem Anna Piątek i Lucjan Stanisław Poczęsny.

 

„Coś tam we mnie siedzi”

Z Anną Piątek rozmawia Olgerd Dziechciarz

– Od jak dawna jest pani olkuszanką?
A.P – Mieszkam w Olkuszu od 1964 roku. Zamieszkałam w tym bloku, jako pierwsza lokatorka.

– Tak zwane bloki woskowe, pierwsze na Pakusce. Otoczone były lasem…
A.P – Tak, były tylko te bloki. I od tej pory stałam się olkuszanką. Gwoli ścisłości, ja już wcześniej bywałam w Olkuszu. Mąż stąd pochodził. Był zawodowym wojskowym. Wcześniej mieszkaliśmy w Nowym Mieście nad Pilicą, bo tam znajdowała się jednostka lotnicza, w której służył. Potem pozostał w wojsku żołnierzem nadterminowym. Był nim przeszło 30 lat. Ponieważ tu budowali jednostkę, w Hutkach, tam gdzie dziś jest ośrodek Kamilianów, a mąż, jak mówiłam, był z Olkusza, to serce go tu ciągnęło. Dostał przydział do tej jednostki w 1964 roku i tak już zostało.

2

– Ale pani też pracowała?
A.P – W Nowym Mieście pracowałam w prewentorium…

– Pani Aniu, ale przecież mieliśmy zacząć o Stalinie! To ważna historia!
A.P – Tak. „Przygoda” ze Stalinem była smutna. To był 1953 rok – 6 marca – umarł Stalin. Niezapomniana dla mnie data, bo od tej daty zawalił mi się świat. Byłam w klasie maturalnej. To były ciężkie czasy, powojenne, rygor. W szkole był apel. Wszystkie klasy wyszły na plac. Minutą ciszy mieliśmy uczcić śmierć generalissimusa Stalina. Klasy ustawiono w szeregu. Ja miałam wtedy taką śmieszną koleżankę; jak to w młodości, czasem z głupoty śmiech wyskakuje. Wtedy nie było długopisów, a ta koleżanka miała złamaną obsadkę pióra. Nie wiem dlaczego, ale to złamane pióro nazywałyśmy „buma”. Ona ciągle z tą obsadką chodziła. Stoimy w szeregu, minuta ciszy, a ona wtedy szturchnęła mnie tym piórem mówiąc: „buma”. Głupota. Parsknęłyśmy śmiechem. Boże kochany, co się wtedy działo! Opisałam to niedawno w opowiadaniu „Zdeptana róża”. Okazało się, że trzeba nas usunąć ze szkoły. Do tego wszystkiego była jeszcze jedna sprawa. Były dwa internaty przy szkole, męski i żeński. Mieszkałam w internacie. Chłopcy się wtedy zbuntowali; było ZMP, a oni, też w klasie maturalnej, całą grupą poniszczyli te legitymacje, podarli je. Z tego się zrobiła awantura. A ponieważ myśmy dokładnie w tym samym czasie chichotem wybuchły, połączono obie sprawy…

– Co było dalej?
A.P – Wyrzucono nas. Wróciłam do domu, do Połańca. W domu lament. Ojciec wtedy powiedział: – No nic, stało się, teraz trzeba pomyśleć, żebyś do jakiejś innej szkoły poszła. W kwietniu z koleżanką, która była w podobnej do mnie sytuacji, wyczytałyśmy gdzieś, że jest szkoła Przysposobienia Zawodowego w Prudniku Opolskim. Była bezpłatna. Wybrałyśmy się tam do Prudnika. Trafiłyśmy tam jako pierwsze kandydatki. Na drugi dzień miały być tłumy. Pani z tej szkoły zaprowadziła nas do ogromnej hali, gdzie podłoga była wysmarowana taką czarną mazią i ustawione sienniki do spania.

3

– To była pewnie maść przeciwko karaluchom…
A.P – Tak, to była jakaś maść dezynfekcyjna. Jak to zobaczyła moja koleżanka, Mirka, odsunęła się na bok i powiedziała: – Ja tu nie będę spała. Mówię jej, że musimy. A ona: NIE! Za żadne skarby! Ja chciałam się zgodzić, bo musiała skończyć szkołę. Ale ona mówi: – Ja uciekam, a ty rób, jak chcesz! Poszłyśmy do dyrekcji odebrać papiery, a oni nam powiedzieli, że nas nie puszczą. Chcieli nas, bo my byłyśmy z klasy maturalnej, a tam przyjeżdżały dziewczyny ze wsi, zaraz po podstawówce albo z nieskończoną szkołą podstawową… Wtedy Mirka mówi: – Ja uciekam! No, to ja też! Zwinęłyśmy swoje manatki. Z tego internatu nie można było wyjść, ale jakoś udało nam się uciec. Wychodzimy na ulicę. A tu nie dogadasz się. Pytałyśmy o dworzec kolejowy, a tu wszyscy mówili po niemiecku. Niemieckiego nie znałyśmy, no ja parę słów umiałam, bo trochę się w szkole uczyłam. Jakoś trafiłyśmy na ten dworzec. Jechałyśmy na gapę, ale udało nam się dojechać do Krakowa. A potem do domu. Tak się zakończyła nasza szkoła.

– Ale potem znów pani znalazła się w Krakowie?
A.P. – Tak. Miałam tam ciotkę, siostrę mojego ojca. Ojciec miał nadzieję, że ciotka załatwi mi jakąś szkołę w Krakowie. Wtedy nie dało się tego zorganizować. Ciotka więc załatwiła mi pracę w sklepie. To był sklep spożywczy wielobranżowy. Miałam być ekspedientką. Ale nie uśmiechało mi się to. Miałam inne ambicje. Chciałam być kimś, a nie sprzedawać przy ladzie. Teraz sprzedawczyni w sklepie to jest ktoś, ale na tamte czasy…

– Młoda dziewczyna, przed maturą, pewnie marzyła Pani o studiach?
A.P – Oczywiście. Moje koleżanki i koledzy, także z tej szkoły, do której chodziłam, studiowali w Krakowie. Zdarzyło się, że kolega przyszedł do mojego sklepu. Jak go zobaczyłam, to uciekłam na zaplecze. Wstydziłam się, co sobie pomyśli, jak mnie zobaczy w tym sklepie. Na szczęście mój kierownik, który był mądrym i dobry człowiekiem, powiedział: – Wiesz co, Aniu, ty nie będziesz sprzedawać. Będziesz załatwiać faktury, chodzić po bankach. To mi pasowało. I tak było przez trzy miesiące. Wtedy kierownik wysłał mnie na kurs kierowników i sprzedawców do PSS-u w Olkuszu.

4

– To był Pani pierwszy kontakt z Olkuszem?
A.P – Tak. Pierwszy. I tu skończyłam… karierę (śmiech)

– Czy Olkusz przypominał Połaniec?
A.P. – Troszkę się różnił. Olkusz to już było miasteczko, a Połaniec był osadą. Dużo drewnianych domów. Na rynku remiza. Ale dla mnie Połaniec jest wciąż najważniejszy na świecie, najpiękniejszy, choćby nie wiem jak był brzydki. Ale ostatnio wypiękniał. Jeżdżę do niego bardzo często. Mam tam rodzinę. Ostatnio byłam rok temu, w czasie wakacji. Koleżanki, z którymi chodziłam do szkoły, które pokończyły studia i pracują w całej Polsce, też przyjechały do Połańca, do swoich rodzin. Moja kuzynka ma piękną kamienicę przy rynku, w której jest kawiarnia i lodziarnia. Zdzwoniłyśmy się i zrobiłyśmy u Zosi imprezę. Zebrało się nas kilka. Były ciastka, herbata i szampan, no, ale bez szampana nie byłoby uczty. Wspaniałe przyjęcie i wspaniały wieczór. Pobalowałyśmy, powspominałyśmy.

– Wróćmy z magicznego Połańca do Olkusza, na kurs…
A.P – Byłam na tym kursie. Tymczasem moja ciocia, trochę arystokratka, przyjaźniła się z pewną panią Wandą, która miała syna jedynaka Marka. Moja ciotka chciała nas ze sobą pożenić. Ale Marek, który był starszy ode mnie o 10 lat, był już inżynierem, na stanowisku. Ciocia koniecznie jednak chciała mnie za niego wydać. A ja myślałam, Boże, jak ja będę się z nim całować, jak on jest taki stary! Byłam młodziutka i tak myślałam. Ale wtedy przyjechałam do Olkusza i poznałam na tym kursie swojego późniejszego męża, Janka. On kolegował się z Ryśkiem Kowalem…

5

– Znanym dziś w Olkuszu, zasłużonym instruktorem harcerskim….
A.P – Tak. I to Rysiu pierwszy się zainteresował. Byłyśmy na spacerze i natknęłyśmy się na chłopaków. Rysiu pierwszy do mnie zagadał , potem Jasiu. Ale jednak Jasiu został moim mężem. I to wszystko było w tym samym 1953 roku.

– Jak rodzice zareagowali na to wszystko?
A.P – Ojciec był handlowcem, mama gospodynią domową, była nas trójka dzieci, potem jeszcze Hela, najmłodsza się urodziła. Teraz Hela mieszka w Jastrzębiu Zdroju, jest dyrektorem przedszkola. Dobrze jej się powodzi. Drugi brat, już nie żyje, mieszkał w Toruniu. Z kolei Mieciu, dusza człowiek, mieszka tam, gdzie rodzice się pobudowali. Ale to nie jest Połaniec. W 1956 roku rodzice wyjechali z Połańca na Pomorze, do miejscowości Wieldząc, która leży między Grudziądzem a Wąbrzeżnem. Ojciec wybudował domek. Dostali tam jakąś ziemię, ale ojciec nie miał do tego polotu, był handlowcem, a nie rolnikiem. Niedługo potem zmarł. Miał 55 lat. Mama została z bratem. Ale ten dom jest ciepły, serdeczny. Do domu w Wieldzącu zjeżdżają wszyscy znajomi. Mieciu go rozbudował. Obok jest przepiękne jezioro. Wielu przyjaciół przyjeżdża łowić ryby, wtedy zatrzymują się u Miecia, który mówi wtedy: „Oho, jest pełna chata”.

– Została pani w Olkuszu. I tu od razu zaczęła się praca zawodowa w naszej ukochanej Olkuskiej Fabryce Naczyń Emaliowanych?
A.P – Tak. To dla mnie był kolejny cios. W tej fabryce pracował mój teść i właściwie cała rodzina męża. Poszłam do Włodka Tybonia, znajomego, z prośbą, żeby mi załatwił jakąś pracę. Z samej pensji męża się nie dało wyżyć. Było mi obojętne gdzie, byle mieć prace. I załatwił mi na fabryce. Dali mnie na prasy, tam gdzie teść pracował, jak się dowiedział, powiedział: – Dziecko, ty do fabryki?! Tam cukierków nie produkują! Te słowa wrosły we mnie. Rzeczywiście jak weszłam na halę, jak zobaczyłam te maszyny… Na szczęście nie pracowałam na produkcji tylko w kantorku, wiadomo, przychód, rozchód… I tam przepracowałam 17 lat. W tym czasie mieliśmy już synów. Jak mieszkaliśmy w Nowym Mieście, to Zbyszek już chodził do szkoły (młodszy o dwa lata Marek jeszcze nie). Na stałe w Olkuszu mieszkaliśmy od 1964 roku.

6

– Wiersze zaczęła Pani pisać dopiero po zakończeniu pracy w fabryce?
A.P. – Nie. Wiersze rosły we mnie. Siedziały w środku. Trochę dla dzieci pisałam, ale to poginęło. Opowiadałam synom bajki czy jakieś historie. Zresztą teraz, jak jestem na spotkaniach w szkole, to często nie czytam wierszy, bo młodzi nie będą słuchać, ale opowiadam. Najchętniej słuchają jak opowiadam o wojnie.

– Tak więc kiedy Pani napisała pierwszy, świadomy wiersz?
A.P – Pierwszy wiersz napisałam w 1980 roku. Wiersz był o naturze i napisałam go do miesięcznika „Przyroda Polska”. Lidzia Skórowa, szefowa Ligi Ochrony Przyrody w fabryce. Ja ją znałam jeszcze sprzed wyjazdu do Nowego Miasta, kiedy wraz z nią pracowałam krótko w sanatorium dziecięcym w Jaroszowcu. Nasze drogi się rozeszły, kiedy sanatorium dziecięce zlikwidowali. I spotkałyśmy się ponownie w fabryce. Wracając do tego mojego debiutu. Napisałam wtedy wiersz pt. Kocham cię lato. Lidzia wysłała ten wiersz do „Przyrody Polskiej”. I wiersz się ukazał. Ile to było wtedy radości! Wiersz opublikowała gazeta, zrobiłam się wielka (śmiech). Tak to się zaczęło.

– I wkrótce był tomik „W gałązce dłoni”?
A.P. – Tak, ale najpierw założyłyśmy z Haliną Świerczkową, Janiną Majewską i Wiktorią Krzywicką Olkuski Klub Poetycki. To był 1982 rok. Niedługo będzie 30 lat. Szkoda, że tak mało się wokół naszego klubu dzieje, tak się o nas nie dba. Nie ma wydawnictw… A można by z tego zrobić perłę!

– Początki były piękne, wydawnictwa, kalendarze, spotkania z poetami. Klubem opiekował się krakowski poeta Andrzej Krzysztof Torbus…
A.P – Tak, Andrzej przyjeżdżał. W tym czasie rzeczywiście działo się dużo. Wszyscy szli na spotkania klubu z radością, z zachwytem. Andrzej czytał nasze wiersze, coś poprawiał, zajmował się wydawnictwami, właśnie tymi zeszytami poetyckimi. Wyszedł też m.in. plakat poetycki. Przy Andrzeju myśmy się uczyli warsztatu. On nas nie ganił, ale delikatnie radził. Warsztatowo bardzo dużo mu zawdzięczamy.

7

– Jak to mawiają, ładne żarło i…?
A.P – I się urwało, gdy w domu kultury wprowadzono oszczędności. Na pierwszy ogień poszedł Klub Literacki. Ktoś pewnie pomyślał, że po co to wszystko, żeby jakieś stare babcie sobie siedziały, czytały, zajmowały czas i miejsce… I mimo, że z tych babci coś było, przychodzili też młodzi ludzie, których ściągałam ze szkół dzięki pomocy nauczycielek, klub ograniczono. Andrzejowi Torbusowi podziękowano za współpracę. I przestało być ciekawie, serdecznie, właściwie skończyła się ta wcześniejsza, niepowtarzalna atmosfera. Przychodziłyśmy i na przykład nie było dla nas miejsca, czasem zimą ludzie przyjeżdżali zmarznięci, a tu nie można sobie zrobić herbaty. Pożyczaliśmy czajnik na portierni; raz dali, innym razem nie dali. Zaczęliśmy więc przynosić herbatę w termosie, to znów nie było szklanek… Do tej pory przychodzimy, ale wciąż nie mamy swojego miejsca. Całe szczęście, że Jola Skawińska z nami cały czas była i jest. Jola czuje poezję.

– Nie było wydawnictw klubu, ale Pani wydawał tomiki…
A.P. – Pierwszym był wspomniany „W gałązce dłoni”. Ukazał się właśnie dzięki Andrzejowi Torbusowi, który wybrał wiersze i napisał słowo wstępne. Malutka książka, ale bardzo się podobała. Do dziś się pytają czy mi nie został jakiś egzemplarz. Drugi z kolei tomik „Noc po kryjomu”, który wyszedł dzięki Bogdanowi Dworakowi, znanemu literatowi z Zawiercia, który przez pewien czas zajmował się klubem. Niestety, już nie bywał tak często, jak Andrzej, ale czasami przyjeżdżał. Jego ciągnęło i do tej pory ciągnie do Olkusza, bo lubi nasze miasto. Dworaka można słuchać godzinami, on ma literaturę w jednym palcu. I od niego się można wiele nauczyć. Dworak zresztą pomógł wielu olkuskim poetom, nie tylko mnie: Krysi Dziurzyńskiej, Halinie Świerczek, Markowi Pieniążkowi. Poza tym wciągnął nas do współpracy z Dąbrową Górniczą, tam działały w Bibliotece dwie wspaniałe panie, które czuły poezję. Z panią Krystyną Kozdroń mam kontakt do dziś; zresztą niedawno pomogłam Basi Sudoł wydać właśnie w Dąbrowie piękną książeczkę dla dzieci. Jeździłyśmy więc do klubu poetyckiego przy Bibliotece. Ona wtedy działała w bloku, było ciasno, bo mieściła się w zwykłym mieszkaniu, ale działy się tam cuda. Spotykali się malarze, pisarze, poeci. W maleńkim pokoiczku była herbata i świeczka – i to wystarczało. To były cudowne lata.

– Tam ukazał się Pani trzeci tomik, najładniej wydany, ilustrowany Pani obrazami.
A.P. – Tak. To tomik „Maluje świat niedobranym kolorem”. W nim się znalazły moje pierwsze, nieudane malowanki. Chciałam jeszcze nadmienić, że nasz klub jest zaprzyjaźniony z grupą poetów z „Teatru Promocji Poezji” w Krakowie. Opiekunem grupy jest pan Szczęsny Wroński, poeta, krytyk literacki i aktor. Również serdecznie dziękuję Pani Jadzi Góźdź (Prezes Związku Literatów Polskich w Radomiu), za współpracę i promowanie naszych tomików.

8

– Ostatni, wydany przed dwoma laty tomik „W gałęziach coraz więcej światła” ukazał się w serii Biblioteka Olkuska. Który z nich jest Pani najbliższy?
A.P. – Wszystkie lubię, bo wszystkie są moje. Ostatni był ukoronowaniem mojego dorobku; wydał go Urząd Miasta w Olkuszu i Towarzystwo Kultury Teatralnej. Z tomikami jest jak z dziećmi, kocha się wszystkie jednakowo. Ten pierwszy, to było takie otwarcie na świat, naprawdę duże, bo ukazał się w nakładzie tysiąca egzemplarzy. Gdy ktoś mnie spotkał, gratulował, to bardzo się cieszyłam, aż rosłam (śmiech). Ostatni, też ważny, również jest ilustrowany moimi obrazkami.

– A jak Pani pisze wiersze? Czy to jest iluminacja, czy może wiersz powstaje przez długi czas, jest cyzelowany, odkłada go Pani, aby się ucukrzył?
A.P. – Czasem wiersze przychodzą trudno, a czasem to jest iluminacja. Niedawno miałam w głowie jakiś wątek, ładny, o życiu, lecę, żeby go zapisać, ale gdy znalazłam długopis, uleciał – nie ma. Natomiast na okazję naszego spotkania napisałam dziś wiersz „ONA”.

– Zmienia Pani swoje wiersze?
A.P. – Tak. Te, które są w książkach też bym chciała zmieniać. Ale, że są już wydrukowane, to traktuje je jako zamknięty rozdział. Za to te, które nie były publikowane poprawiam.

– Jak to było z malowaniem? Czy ta pasja była równoległa z pisaniem?
A.P. – Poezja to pierwsze i najważniejsze moje skrzydło. Z malowaniem było tak, że poznałam panią malującą obrazy, które bardzo mi się podobały. Zaprzyjaźniłam się z nią i kupiłam od niej sporo prac. Kiedy pomyślałam, Boże, przecież ja też bym tak potrafiła. To było moje skryte marzenie. Nie chciałam żeby wiedziały o tym mąż i dzieci. Żeby nie było śmiechu, co ta żona i matka wyrabia. Jak męża i dzieci nie było w domu kupiłam książki na temat rysowania i malowania. I zaczęłam sobie malować. Kocham ogrody, kwiaty, to jest moja pasja, więc malowałam głównie kwiaty. Kiedy miała już tych obrazków więcej zorganizowano mi wernisaż w Zespole Szkół Ekonomicznych. Powiedziałam mężowi, że musi ze mną iść i jakieś zdjęcie pstryknąć…

9

– Małżonek zdziwił się?
A.P. – Trochę był zdziwiony (śmiech). Później malowałam w kuchni. Potem zdarzyła się sytuacja, że sąsiad z naprzeciwka, któremu zmarła żona, wyjechał do Krakowa. Sąsiad zostawił mi klucze i pozwolił mi u siebie – w kuchni – malować.

– A jak mąż reagował na Pani pisanie?
A.P. – Długo nie mógł się pogodzić, że ciągle wychodzę z domu. „Do klubu? Po co?! – mówił.

– Po prostu kochał i był zazdrosny…
A.P. – No, kochał, ale nie powinien być zazdrosny (śmiech). Zanim wychodziłam musiałam mu zrobić kolację, wkładałam do lodówki. Mówiłam: – Masz wszystko w lodówce. A on: – W lodówce? Tam nic nie ma! Musiałam wyjąć jedzenie, położyć na stole, przykryć talerzem (śmiech). Herbata musiał być w termosie. Wtedy mogłam dopiero spokojnie pójść do klubu i sobie posiedzieć. Ale później, już jak miałam spotkania, piękny benefis, który przygotowała mi w „Gwarku” Ewa Zielińska, to już ze mną chodził. Robił zdjęcia i podobało mu się. Sam z siebie oferował się, że ze mną pójdzie. A jak mi przyznano Olkuską Nagrodę Artystyczną, to już docenił.

– Ile Państwo ze sobą przeżyli?
A.P. – Strasznie dużo – 56 lat! Ale to szybko zleciało. Czas tak gonił… Dzieci, praca, dom, dzieci, praca, dom… Te wiersze, to była dla mnie odskocznia. Coś tam we mnie siedzi, artystyczna dusza, więc jak gdzieś był teatr, to tam goniłam, do domu kultury na spotkanie z kimś ciekawym. Teraz została mi sama poezja.

– Podobno prowadzi Pani w swoim mieszkaniu nieformalny klub poetycki?
A.P. – Ano tak. Mąż nie żyje, nie ma dzieci, bo mają swoje domy, zajęcia. Spotykamy się więc, żeby się napić herbaty, pogadać o wierszach. Dziewczyny zadzwonią, Aniu jesteś, jestem, no to wpadniemy.

– A mąż patrzy ze zdjęcia…
A.P. – Tak, patrzy i może się nawet cieszy.

– Jest jeszcze Klub Osiedlowy Przyjaźń.
A.P. – Tam się dużo dzieje. Basia Orkisz, Olga Śladowska oraz Mirusia Drapacz robią wspaniałe rzeczy, benefisy poetów, wystawy, koncerty.

– Pani Aniu, jak to było z Pani członkowstwem w związku Literatów Polskich?
A.P. – Ciekawa i bardzo miła historia. To było wtedy, kiedy wysyłałam wiersze na konkursy i zdobywały one jakieś tam miejsca, nie chcę się chwalić, ale dużo było pierwszych, drugich, trzecich…

– Bodaj kilkadziesiąt?
A. P – Tak, bardzo dużo. To była moja pasja, jazda po całej Polsce, za poezją, Ale to się opłaciło, bo po latach dostałam zaproszenie do Warszawy, do ZLP. Poproszono mnie, żebym złożyła wszystkie dokumenty, tomiki, dyplomy i żebym przysłał do Warszawy. Odpisałam, że dziękuję pięknie, ale jestem już stara, są młodzi, lepsi, nie chcę się ośmieszać. Z kolei dostała znowu zaproszenie, że przeanalizowano cały mój dorobek, te wszystkie tomiki, dyplomy. I tak zostałam członkiem ZLP – w 2003 roku. To było jak prezent, bo dostałam informację o przyjęciu do ZLP w grudniu, przed wigilią. Po prostu prezent na święta. Nie tylko piękny, ale i bardzo dla mnie ważny.

– Olkuska Nagroda Artystyczna była zwieńczeniem tych wszystkich nagród, jakie Pani dostała?
A.P. – Z tymi nagrodami to było masę zachodu. Zjeździłam całą Polskę, miałam nagrody nawet w międzynarodowych konkursach literackich, np. w Wąglanach. Z czasem zaczęła ze mną jeździć Renia Włodarczyk. Był czas, że całą grupą żeśmy podążali: oprócz Renii, także Krysia Dziurzyńska, Marek Pieniążek. Krysia napisał kilka opowiadań o tych naszych eskapadach, o tym, jak nie było autobusu, mróz, wiatr, śnieg, a my gonimy za poezją po Dąbrowie, Krakowie, Wrocławiu, Zielonej Górze, Radomiu. Ale jak dostałam Olkuska Nagrodę Artystyczną to poczułam się bardzo dumna. Najpierw jeszcze był ten piękny, przygotowany przez dziewczyny z Ekonomika (Ewa Zielińska, Jola Skawińska, Ania Hajduła, Grażyną Wącław) benefis w Gwarku. To było ukoronowanie mojej twórczości. A potem przyszła Olkuska Nagroda Artystyczna, do której nominowały mnie właśnie te wspomniane wcześniej dziewczyny. Jestem im za to bardzo wdzięczna.

(Rozmowa odbyła się w 2010 roku).

Anna Piątek

Ona

Kobieta – Muza Srebrnego Grodu
Serce pokrzepia kroplami miodu
W ogrodach Sztuki jest pierwszą Damą
Czuwa nad Słowem jak dobry anioł

Jest światłem duszy, uśmiechem szczęścia
Pamięcią wiary, mocą zaklęcia
Z nią wielkie święto, wielka osłoda
Dla tych, co znajdą miejsce w ogrodach

Olkusz, 8. XI. 2010 r.

Anna Piątek zmarła 19 stycznia 2015 r., po kilkuletniej walce z chorobą nowotworową. Poetka należała do Związku Literatów Polskich. Była honorową prezes Klubu Literackiego działającego przy Miejskim Ośrodku Kultury w Olkuszu. Debiutowała w konkursie literackim ogłoszonym przez miesięcznik „Przyroda Polska” w 1982 r. Opublikowała następujące tomiki poetyckie: „W gałązce dłoni” (1990), „Noc po kryjomu” (1991), „Maluje świat niedobranym kolorem” (1995), „W gałęziach coraz więcej światła” (2006), „Prywatny konfesjonał” (2013 r.). Prócz poezji pisała również prozę (drukowana była w „Kwartalniku Powiatu Olkuskiego”), a także malowała (wystawiała swoje prace, głównie martwe natury, na dorocznych wystawach Artystów Olkuskich w BWA w Olkuszu). Od dwóch lat Łukasz Jarosz, poeta, nauczyciel w SP nr 1, organizuje powiatowy konkurs poetycki dla uczniów szkół podstawowych im. Anny Piątek, w którym w gronie jurorów jest Anna Dymna.

Zdjęcia z archiwum prywatnego Anny Piątek.

1. Anna Piątek w młodości.
2. Anna Piątek z mężem Janem.
3. Pierwsza z lewej A. Piątek (podczas pracy w sanatorium w Jaroszowcu)
4. W klubie poetyckim Widmo w Sławkowie(pierwsza z prawej)
5. Anna Piątek odbierająca Olkuską Nagrodę Artystyczną
6. Anna Piątek z kwiatami, które tak lubiła malować
7. Podczas wernisażu jej prac malarskich
8. Z aktorką Joanną Szczepkowską w MOK w Olkuszu
9. Z laureatami konkursu Gmerk Olkuski w krakowskim radiu Alfa.

 10

Luciu

Lucjan Stanisław Poczęsny (1948-2011)

To już sześć lat… Pamiętam, coś mi drgnęło w sercu, gdy przeczytałem w gazecie, że w pewną noc, w Bolesławiu, znaleziono zwłoki 63-letniego mężczyzny, potrąconego przez niezidentyfikowany samochód. Mieszkałem już wówczas w Bolesławiu, trochę ludzi już tu znałem, więc poczułem, że to może być ktoś znajomy. Zadzwonili do mnie przyjaciele i powiedzieli, że to był Luciu. A niech to szlag trafi!… – jęknąłem.

Zapamiętałem to pierwsze spotkanie. Gdzieś około 1993 roku. Gość, z wyglądu cwaniak, wparował do redakcji „Przeglądu Olkuskiego”, w której wtedy pracowałem, i zaczął opowiadać niestworzone historie. Opowiadał choćby o swoich podróżach po świecie, zwiedzaniu Ameryki Południowej, gdzie był np. Quito, czyli – jak się wyraził – „w stolicy… Peru” (Quito to stolica Ekwadoru – dop). Kolejny „mitoman” pomyślałem, ale mało to dziwnych okazów nas odwiedzało?! Okazało się, że kiedyś też był dziennikarzem (m.in. pełnił obowiązki korespondenta terenowego w „Dzienniku Polskim”), a do niedawna sam wydawał gazetę lokalną („Adress”), i nawet napisał kilka książek o… budowaniu dróg gruntowych, i – jakby tego nie było dość – bardzo dobrze znał mojego ojca. A jego ojciec – jak i mój noszący imię Stanisław – to nawet był posłem w końcu lat 60-tych (w latach 1965 i 1969 uzyskiwał mandat posła na Sejm PRL w okręgu Chrzanów, przez dwie kadencje zasiadał w Komisji Budownictwa i Gospodarki Komunalnej). Mnie zresztą – jak wyznał – też znał, z klubu literackiego przy MOK-u. Jako licealista zaglądałem tam przez jakiś czas, no fakt, twarz jegomościa zdała mi się jakaś znajoma, swojska, więc może… Ale Luciu już taki był, zaraz robił się swojski.

Lucjan, zwany powszechnie Lutkiem, a przeze mnie Luciem, był z zawodu inżynierem (studiował w Krakowie, na Politechnice i w Akademii Ekonomicznej), miał firmę, ale przede wszystkim był poetą i malarzem – i tego się trzymajmy! Z tego, co mi mówił, w malowaniu nauki pobierał u Stanisława Jakubasa, dziś już emerytowanego wykładowcy ASP w Krakowie. Czasem wystawiał swoje prace, na prezentacjach zbiorowych środowiska artystycznego Bolesławia. A co do poezji, to nawet mu – w Biblioteczce Przeglądu Olkuskiego – tomik wydaliśmy p.t. „Zapisywanie” (Olkusz 1996, ilustrowany obrazami Lucia, zredagowany przez krakowskiego poetę Andrzeja Krzysztofa Torbusa), który sfinansowała pewna firma produkująca materiały budowlane, a dokładnie chyba cement. Luciu pisał wiersze od wielu lat, tu i ówdzie je publikował („Poglądy”, „Gazeta Krakowska”, „Dziennik Polski”, „Głos Młodzieży”), wydał dwa tomiki poetyckie, poza wspomnianym „Zapisywaniem”, jeszcze „Tu jestem” (2000); w planach miał kolejne, ale jakoś nie wyszło. Jakie wiersze pisał? Beata Bazan-Bagrowska, pisarka, redaktorka gazety w Bolesławiu, napisała kiedyś o wierszach Lucia, że „zmęczenie życiem splata się (w nich – dop.) z jego pięknem. Niepewność krzyżuje się z buntem… Taki cynizm – z czułością… W swej poezji Lucjan ciągle poszukuje siebie. Jakby z niedowierzaniem ogląda przez liryczna lupę własne emocje…” Dokładnie tak – cynizm i czułość! Co do obrazów, to się nie wypowiem, bo znam je tylko z czarno-białych reprodukcji. Przypomniałem sobie, w swoim biurze miał Luciu autoportret, monochromatyczny, nawet udany, na którym Luciu wyglądał, tak jak wyglądał – a przyznajmy, przystojniakiem nie był. Znaczy, że w malarstwie, inaczej niż w poezji, nie upiększał i nie koloryzował.

Luciu to postać bardzo popularna w naszym regionie – poza zajęciami typowo inżynieryjnymi, imał się różnych zajęć, jak mnie zapewniał działał np. na Warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych (ktoś go widział w telewizji w czerwonych szelkach „na parkiecie”), zajmował się wyceną nieruchomości (no, niestety, popłynął na tym), a nawet był jednym z pierwszych w Polsce licencjonowanych kiperów win (swego czasu dostałem od niego korkociąg przytwierdzony do kawałka korzenia winorośli). Wiele z wymienianych przez niego fachów nie znajdowało wszelako potwierdzenia w źródłach. Opowiadał na przykład, że ma prowadzić jakiś program w telewizji, bodajże miał to być tok-show, albo że ma już pewną fuchę w pewnym ministerstwie. Miał ułańską fantazję – kiedyś np. planował, że uruchomi w swoim biurze bar piwny, dokładnie zamierzał go umiejscowić pod swoim biurem, w piwnicy, którą trzeba było …wykopać. Uczciliśmy uczciwie te zapowiedziane sukcesy, które potem nie następowały… Luciu wszystkich znał, i prawie wszyscy znali Lucia.

No, trzeba o tym wspomnieć coś więcej, Luciu miał pewne słabości, ale czy jest ktoś taki – poza już beatyfikowanymi – kto ich nie ma? Jedna, dominująca słabość, przesłania lekkim cieniem jego życie. Mam sobie co nieco do zarzucenia, bo mi się kiedyś zdarzało uczestniczyć w tych Luciowych słabościach. To z tego okresu pochodzi anegdota, którą Luciu z radością każdemu opowiadał, jak to w sklepie monopolowym kupował flaszkę. Ale nim ją nabył, przedstawił się. – Jestem Lucjan Stanisław Poczęsny, proszę 0,7 Wyborowej. – Ale dlaczego mi się pan przedstawia? – zdumiała się sprzedawczyni. – Bo ja nie jestem anonimowym alkoholikiem – filuternie spuentował sytuację Luciu.
Tak, ale wszystko, co piękne się kończy i zaczynają się schody. Przyszła choroba, ciężka, wykańczająca. I Luciu, kto by pomyślał, nie dał się jej. Podjął nierówną walkę. Boże, tyle lat, nie wiem, chyba ponad dziesięć ze stomią, na przemian leczenie, chemia. Różnie bywało, raz lepiej, potem gorzej, ale trzymał się. Bywało, nie wytrzymywał, musiał sobie golnąć, i ja go, szczerze mówiąc, rozumiem. Pamiętam chory, na lekkim rauszu, przyszedł do BWA na rozdanie nagród w konkursie im. Kazimierza Ratonia. Ratoń, wiadomo, alkoholik, ciężko chory facet, który zmarł w jakimś opuszczonym mieszkaniu czy nawet piwnicy. A tu mi ktoś sugeruje, że powinienem Lucia wyprosić. Odpowiedziałem: – A jakby tu do nas przyszedł Kazimierz Ratoń, niechlujnie ubrany, woniejący wódką, chory, to co, też byśmy go wywalili na zbity pysk?! Luciu został. Czasem nawet wysyłał wiersze na konkurs, ale nigdy u nas nic nie wygrał. Swoją drogą zastanawiam się, czy gdyby Ratoń żył, i coś do nas wysłał, czy dostałby nagrodę?
Wiem, że jego najważniejszym, najbardziej przez niego samego cenionym wierszem jest „Czarna wiosna”. Wydrukowała go m.in. „Angora” i Luciu był z tego faktu dumny. To nie jest miły wiersz. To wiersz o Luciu i o jego krzyżu na ziemi.

11

Lucjan Stanisław Poczęsny

Czarna wiosna

Jest marzec, jest ciemno i groźnie i wietrznie
i sercu bez sensu do Kogoś tak spiesznie
i puste kieliszki i pusto przy stole
i wiosna bez sensu tak przyszła nie w porę

pociągi już jadą, już listy przychodzą
na przekór wszystkiemu już dzieci się rodzą
(a i rosną też)
puściły już pąki i w parkach słowiki
zaczęły od nowa beztroskie muzyki

lecz wiosna tak pachnie posępnie jak śmierć
więc po co potrzebny ode mnie Ci wiersz?

Jak cicho, jak głucho i w gardle coś ściska
noc z wolna zaciera i imiona i nazwiska
po szybie kropelki – to deszcz się rozpłakał
jak gwiazda z warkoczem rozbłysła zapałka

samochody i tramwaje jak kury zmoknięte
litery jak perły ktoś w szereg nanizał
i czarne i smutne i blade i drżące
czekają na lata gorące miesiące

lecz wiosna tak pachnie posępnie jak śmierć
więc po co ode mnie Ci wiersz?

Kiedy wpisuje się do wyszukiwarki Lucjan Poczęsny pojawiają się strony poświęcone m.in. LHS-owi czyli szerokotorowej linii hutniczo-siarkowej, tzw. ruskiemu torowi. Luciu, jako inspektor nadzoru budowlanego, nadzorował niektóre odcinki budowlane towarzyszące tej inwestycji. Całą masę materiałów przekazał swego czasu Łukaszowi Czyżowi, wielbicielowi kolejnictwa, i te materiały znalazły się na internetowej stronie poświęconej historii LHS. To są czasami bardzo zabawne dokumenty, jak np. ten:

DEKLARACJA PRZYSTĄPIENIA DO CZYNU NA 35 LECIE PRL

LUCJAN POCZĘSNY
INSPEKTOR NADZORU BUDOWLANEGO

TREŚC ZOBOWIĄZANIA:
– NADZOROWAŁEM WYKONYWANIE PRZEZ PRACOWNIKÓW REJONU DRÓG PUBLICZNYCH W OLKUSZU , W DN. 19 LISTOPADA 1978R., ROBOTY ZIEMNE ORAZ ODWADNIAJĄCE PRZY BUDOWIE DROGI ŁOBZÓW – SWOJCZANY.
(notatka na lewym marginesie czerwonym długopisem – nieczytelne)
– ZŁOŻE PRZYNAJMNIEJ 2-A PRACOWNICZE WNIOSKI RACJONALIZATORSKIE , CELEM USPRAWNIENIA WYKONAWSTWA ROBÓT PRZY BUDOWIE DRÓG KOŁOWYCH ORAZ UMOŻLIWIENIA PRZEJEZDNOŚCI LHS-u W IV KW. 1979 R.
[podpis odręczny]

STRZEMIESZYCE, 25.11.78 R.
– ZOBOWIĄZUJE SIĘ DO PRZEPRACOWANIA NA RZECZ LHS 8 GODZ. W CZASIE WOLNYM OD PRACY
[podpis odręczny]

Albo taki:

 

Towarzysz
Lucjan Poczęsny

[okolicznościowe logo]

Z okazji Święta Odrodzenia Polski kierujemy do Was i Waszych najbliższych
gorące pozdrowienia i serdeczne życzenia wszelkiej pomyślności w pracy zawodowej
i w życiu osobistym.

Słowa pozdrowień i życzeń łączymy z wyrazami uznania dla Waszej pracy
na rzecz dynamicznego rozwoju naszej socjalistycznej Ojczyzny.

Jako budowniczy – magistrali przyjaźni – Linii Hutniczo-Siarkowej Hrubieszów – Huta Katowice, przyjęliście na siebie ambitne i odpowiedzialne obowiązki. Życzymy Wam, aby ich pełna realizacja, była źródłem satysfakcji i zadowolenia, sprzyjała osiągnięciu celów zawodowych i rodzinnych.

Z serdecznymi partyjnymi pozdrowieniami.

Partyjny Organizator KW PZPR
w Katowicach d/s budowy LHS

[podpis odręczny]

Andrzej Miśkiewicz

Dział Poligrafii H.K. zam. [nr ref. nieczytelny z fotokopii]

Podobnych dokumentów było więcej. Szkoda jednak, że w Internecie nie można poczytać wierszy Lucia.
Luciu zginął w tragicznych okolicznościach, w wypadku samochodowym; przejechała go ciężarówka… Pamiętam, jak mówił, że nie da się „raczysku”, no i nie dał się, choć żył z tą okrutną chorobą chyba z dekadę.
Od lat obiecuję sobie, że zrobię poetyckie zaduszki w Galerii Literackiej przy GSW BWA w Olkuszu, poświęcone Luciowi. W końcu to uczynię; poczytamy jego wiersze i powspominamy Lucia. A potem pójdziemy wypić za jego pamięć małe piwko, bo – jak śpiewał Zdzisio Maklakiewicz: „Gdy ci rączki już drżą mój kochany, to nie bój się./ Kiedy toniesz w powietrzu jak rybka, pamiętaj, że// małe piwko, małe piwko z korzeniami zastąpi łzy,/ Małe piwko, małe piwko z korzeniami, przebaczysz mi…”
A na razie przypominam ten tekst wspominkowy o Luciu, choć tyle.

Zdjęcia 1-2: Przód i tył tomu poetyckiego „Zapisywanie” (Wydawca „Przegląd Olkuski”, Olkusz 1996) Lucjana Stanisława Poczęsnego; na drugim zdjęciu jego autoportret.

 

 

0 0 votes
Article Rating
Subskrybuj
Powiadom o
2 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
piotr
piotr
7 lat temu

….przeczytałem, oczy mi się lekko spociły….i tak mię się przypomniało:
” Byli chłopcy (i dziewcyny) byli,
Ale sie minyli,
I my się minymy
Po maluskiej k(ch)fili.”
Pozdrawiam….

opinia
opinia
7 lat temu

Teksty o literaturze i poezji Autora tego artykułu są o wiele bardziej udane i ciekawsze niż Jego teksty historyczne, często zawierająca różne błędy.