Kolejne spotkanie Klubu Globtrotera zaprowadziło nas na słoneczne wybrzeża Portugalii i Hiszpanii. Była to jachtowa wyprawa olkuskich członków krakowskiego Jachtklubu odbyta w dniach 15-29 października 2010 roku „wokół Półwyspu Iberyjskiego”. Było ich 10: kapitan (były olkuszanin) Michał Kwaśny, pierwszy oficer Jerzy Milka, drugi oficer Piotr Wiencek, trzeci oficer Waldemar Ćmiel oraz wachtowi: Dariusz Rozmus, Jacek Włodarczyk, Mieczysław Wawrzyniak, Jerzy Kądziołka, Walery Sieklucki i Mateusz Wiencek. Wyprawa zaczęła się w portugalskim mieście-hotelu Vilamaura (nic ciekawego), potem prowadziła do historycznego hiszpańskiego Kadyksu, hiszpańskiej Ceuty u wybrzeży Maroka, hiszpańsko-angielskiego Gibraltaru (tragedia śmierci generała Sikorskiego, „małego Londynu”, chyba najgęściej zaludnionego miejsca w Europie – 4800 mieszkańców na kilometrze kwadratowym) i okolic hiszpańskiego Alicante. Razem ponad 600 mil morskich.
– Do tych miast wpadaliśmy tylko na kilka godzin – mówi jeden z morskich wilków, dr Dariusz Rozmus – żeby rzucić okiem, załatwić najpilniejsze potrzeby. Owszem, bardzo ciekawe, nawet piękne, ale my tam pojechaliśmy żeglować. I to było najważniejsze: choroba morska, wysokie sztormowe fale, cisza morska, tarapaty z jedzeniem, dnie i noce na morzu, noce pełne gwiazd, próba przepłynięcia przez cieśninę Gibraltarską, historyczne nazwy, np. znany historykom Przylądek Trafalgar. 14 dni morskiej przygody. Każdy z nas odbył już kilka takich rejsów. Chcieliśmy dopłynąć do Tangeru w Maroku, ale warunki pogodowe były takie, że ostatecznie dotarliśmy do tego Alicante, gdzie przybyła już z Krakowa kolejna zmiana żeglarzy, którzy na tym jachcie zamierzali dopłynąć do Algerii. Oglądaliśmy piękne mariny (porty jachtowe), ale nasz jacht wyróżniał się wśród tych plastikowych piękności swoją oryginalnością: był i jest z drewna, a my wyglądaliśmy, jak prawdziwi żeglarze: złachani, przemoczeni, zmordowani, „nasiąknięci morską wodą”, czym budziliśmy nawet zazdrość u żeglarzy obawiających się każdej większej fali. To była prawdziwa morska przygoda.
Oglądaliśmy więc w pośpiechu jesienne plaże (choć to październik) palmy, kwiaty, niespodzianki, symboliczny potężny pomnik Herkulesa, bo to przecież mitologiczne słupy Herkulesa. Tam trzeba by pojechać na całe tygodnie. Byłoby co oglądać.
Kukiem, czyli kucharzem na jachcie był Jacek Włodarczyk – który, jak mówi – funkcję tę pełnił zawsze z zapałem na jachtowych wyprawach po jeziorach mazurskich. Barwnie opowiadał o swoich dokonaniach kucharskich, kiedy fale miotały jachtem na wszystkie strony a załoga czekała z niecierpliwością na jedzenie. Żeglarze z zapałem poszukiwali także różnych gatunków piwa i jak prawdziwe wilki morskie chętnie sięgali także do buteleczki whisky. Niestety, nie słyszeliśmy szant, a bez pieśni morska wyprawa jachtowa jest mniej barwna. Spotkanie prowadził, jak zwykle, Piotr Wiencek przy współpracy z towarzyszami wyprawy.