Powstała w końcu lat 20. XX w. francuska szkoła historyczna Annales utrzymywała, że dzieje świata winny być rozpatrywane na każdym poziomie, a więc o ile dotąd uważano, że najważniejsze są wydarzenia polityczne, głównie militarne, o tyle historycy pokroju Marca Blocha, a w Polsce prof. Bronisława Geremka, zaczęli przekonywać, że historię powinno się badać w wielu aspektach, bo historyka winny interesować nie tylko rządzący wielonarodowymi monarchami królowie, w szczególności tyrani, toczone krwawe wojny, zmieniające losy świata traktaty polityczne, ale również sprawy pozornie mniejszej wagi, te społeczne, antropologiczne, dotyczące ludzkiej mentalności, wydajności rolnictwa, rozwoju gospodarki, kultywowanych obyczajów, tworzonej sztuki czy literatury. Historia – wedle nich – winna była być więc totalna i korzystać z osiągnięć innych nauk, np. ekonomii, socjologii czy geografii. Idąc tym słusznym tropem uznałem, że dla dogłębnego poznania przesławnej historii Olkusza trzeba się też pochylić z troską nad często efemerycznym, ale przecież istotnym i odciskającym piętno na życiu wielu ludzi zjawisku, jakim są dzieje olkuskiej gastronomi, z naciskiem na losy lokali, gdzie ludność naszego ukochanego miasta spożywała, a częstokroć i nadużywała alkoholu.

Dzieje ludzkości, to także – co tu ukrywać – dzieje odkryć w dziedzinie produkcji napojów alkoholowych; najstarsze jest rzecz jasna piwo, znane już z pradziejów, a konkretnie z okresu tzw. rewolucji neolitycznej, czyli momentu, gdy ludy pasterskie przedzierżgnęły się w osiadłe grupy rolników uprawiających prymitywne poletka prazbóż wszelakich; są nawet zwolennicy teorii, że w ogóle człowiek zaczął uprawiać pszenicę, by móc produkować piwo. Niewiele ustępuje piwu wino – choć jednoznaczne dowody na jego istnienie mamy dopiero sprzed ok. 5 tys. lat – do którego uprawy również wymagany jest osiadły tryb życia i jeszcze dobrze nasłoneczniona winnica. Za to zdecydowanie młodsze papiery ma gorzałka, ale może dość tych dociekań historycznych, bo zaraz uśpię PT Czytelników nie mniej skutecznie, niż przysłowiowe pół litra. Trudno przypuszczać, by w chwili, gdy zakładano Olkusz (to jest Ha’Elqkosi, Hilcus, czy jak go tam wtedy zwano), nie było w nim jakiegoś lokalu serwującego trunki, choć bez wątpienia był to dość prymitywny obiekt, nie spełniający nawet najmniej rygorystycznych przepisów sanitarno-epidemiologicznych. Właściwie pierwsze pewne wiadomości o wyszynku mamy związane z powstałym w XV wieku olkuskim ratuszem. Wiemy ze źródeł, że w jego piwnicach podawano piwo świdnickie. Znamienne, że właśnie z ok. połowy XIV wieku znany jest pierwszy w dziejach Olkusza skandal obyczajowy, który być może związany jest z nadużywaniem alkoholu; to wtedy bowiem krótkotrwałym proboszczem w kościele św. Andrzeja był późniejszy święty Jan Kanty, nabożny ten mąż tak miał się hulaszczym trybem życia – więc najpewniej obżarstwem i pijaństwem – miejscowych gwarków zniesmaczyć, że klątwą obłożył miasto i mieszkańców. I wisieć ona ma ponad naszymi głowami do dziś, bo przecież nikt jej w międzyczasie nie zdjął, a wszelkie klęski, która spadały przez wieki na Olkusz i spadają współcześnie, aż się proszą by je ową klątwą uzasadnić, bo jak nie klątwą Kantego, to czym innym?

Znana szeroko jest również anegdota o tym, jak to późniejszy papież Klemens VIII, a podówczas jeszcze ino legat papieski Ippoliteo Aldobrandini, w 1588 roku gościł w uroczym, zadziwiająco – jak na tamte czasy – czystym Olkuszu, gdzie schronił się przed panującą w stołecznym Krakowie zarazą, a po latach, na łożu śmierci wspominał znakomite piwo, którym raczył się w Rzeczpospolitej, być może także to pite w olkuskim ratuszu; mamrocząc w chorobie, w malignie powtarzał: „sancta piva di Polonia… sancta biera di Warka”, co towarzyszący mu kardynałowie uznali za wezwanie o modlitwę do nieznanej im polskiej świętej, padli więc na kolana i zaczęli odmawiać: „Santa Piva ora pro nobis” (Święta Pivo módl się za nami”) – tak to rozśmieszyło Klemensa, że buchnął śmiechem, a przy okazji pękł mu wrzód i ozdrowiał. Kolejny dowód na to, że alkohol nie tylko szkodzi, ale w pewnych sytuacjach bywa pomocny.

Jakoś wątki alkoholowe niezbyt często goszczą w historycznych kronikach naszego miasta, ale od czasu do czasu daje się coś wyłuskać. W 1621 roku pojawiło się pod Olkuszem rozwydrzone żołdactwo, czyli chorągiew królewska rotmistrza Mikołaja Moczarskiego. Lisowczycy, bo to byli owi okrutnicy przed którymi drżała całą Europa, do miasta się nie dostali, gdyż zamknięto im przed nosami bramy, ale mimo to różne „swawoleństwa czynili”. Jeden z lisowczyków, Różyc, syn sołtysa z Białej Cerkwi na Rusi, na stancję stanął u mieszczanina Janusza, właściciela gospody. Co więcej, „synowicę” owego Janusza całą noc chędożył, a sprzeciwiającego się gwałtowi karczmarza kazał obić swoim ciurom, co ci uczynili tak skwapliwie, że nieszczęśnik zmarł. Mieszczaństwo nie wytrzymało i w końcu żołdaków spod miasta przegnało, zdobywając przy okazji moc broni i odzienia. W 1629 r., w wykazie olkuskich rzemieślników płacących podatki, wymieniono czterech piwowarów – niespełna pół wieku wcześniej podatek uiszczało ledwie 2 słodowników, więc jakiś progres był.

Wspominałem, że w dziejach olkuskiego pijaństwa ważną rolę odegrał ratusz; otóż także z jego rozbiórką, którą rozpoczęto w 1825 č, wiąże się wątek alkoholowy; otóż tym ok. 1600 ludziom, którzy go z uporem godnym lepszej sprawy burzyło, trzeba było zapewnić narzędzia, jadło i coś do picia, bo przecież pocili się i musieli uzupełniać płyny – i tak się składa, że dzięki archiwalnym dokumentom wiemy, co mianowicie pili: 4 maja 1825 roku obywatele Olkusza w liczbie 43 wypili 2 garnce (ponad 7,5 litra) i 4 kwarty wódki (prawie 4 litry). Z kolei 12 maja przy ratuszu pracowali ludzie ze Skały (30 chłopa), którzy wypili 3 garnce (ponad 11 litrów), ale tym razem piwa. Przyznajmy, że nie były to jakieś wyśrubowane wyniki, ale przypomnijmy, że byli w pracy – i to zleconej przez burmistrza. Dzisiaj nie do pomyślenia…

Karczma Majdy stała w tym miejscu czyli przy skrzyżowaniu ul Króla Kazimierza Wielkiego i Kościuszki (fot. autor)

W zasobach archiwalnych zdjęć dawnego Olkusza zachowała się fotografia karczmy Majdów (fot.1), która stała przy trakcie do Krakowa, tuż przy wylocie obecnej ul. Krakowskiej. Fotografia karczmy pochodzi bodajże 1901 roku i widać z niej wyraźnie, że budynek był już podówczas wiekowy i stąd w nie najlepszym stanie. Zapewne urzędowali w nim biedniejsi olkuszanie, chłopi przepijali rubelki ze sprzedaży gadziny na targu, a górnicy pieniądze zarobione ciężką pracą pod ziemią – przy galmanie; zapewne wyposażenie lokalu było skromne, jakieś zbite z desek stoły i ławy na krzyżakach, piwo cienkie, czasami podpiwek, toteż chętniej upijano się gorzałką. Mawiano wówczas, że Żydzi rozpijali chłopów, bo fakt, to ta mniejszość na ogół dzierżyła karczmy na wsiach, także u nas, na ziemi olkuskiej, wszelako jak żyję, a swoje lata mam, nie pamiętam, żebym był świadkiem celowego upijania klienta przez właściciela lokalu, w tej sprawie każdy z nas jest niezależny i samodzielny, jak nie przymierzając związek zawodowy.

Bogatsza klientela, mieszczaństwo chadzało już w XX wieku do kawiarni, bądź restauracji. Przed wojną zdarzali się bywalcy, o których wyczynach opowiada się w Olkuszu do dziś; wszyscy słyszeliśmy o wyczynach płk. Wieniawy Długoszowskiego, adiutanta Marszałka Piłsudskiego, przyjaciela artystów i bawidamka, który do warszawskiej restauracji „Adria” wjechał na koniu, a przecież podobną historię znamy z naszego miasta, też miała miejsce w dwudziestoleciu międzywojennym, a dotyczyła olkuskiego obywatela, bywszego oficera Jana Stachurskiego, który konno wparował do mieszczącej się przy Rynku restauracji „Pod Kasztanem”. A co, olkuszanie nie są gorsi, też miewają ułańską fantazję!

Austriacy w restauracji Bobrzeckiego (1914) (fot. archiwum autora)

Z kolei jest takie piękne zdjęcie z 1914 roku; wokół wojna światowa, u nas, na Jurze niezwykle krwawa, poległo lub było ciężko rannymi prawie 200 tysięcy żołnierzy wielu nacji, a tu scenka bukoliczna: kobieta w oknie, raczej ciut starsza, a nie panienka z okienka, a za stołem w ogrodzie kilku muzyków w mundurach austriackich, trzymających instrumenty i udających, a może i nie udających, że grają: „Nad pięknym modrym Dunajem”, albo coś innego w tym guście. To jedyne mi znane zdjęcie z legendarnej restauracji Bobrzeckiego (zwanej „u Bobra”), która się znajdowała przy obecnej ulicy Augustiańskiej, teraz tam dają jedzenie wietnamskie, ale z dekadę temu, gdyśmy z kolegami penetrowali piwnice tegoż budynku, znaleźliśmy sporo pustych butelek po winach węgierskich i austriackich sprzed stu laty – ani chybi z czasów rzeczonej fotografii. Na zdjęciu z I wojny światowej widzimy jednak nie wnętrze restauracji, tylko ogród i okna; jak było w środku lokalu, nie wiem.

„Popularna” czyli Dwójka, a wcześniej restauracja Bobrzeckiego (fot. autor)
„Popularna” czyli Dwójka (fot. autor)

Po latach działała tamże słynna „Dwójka”, lokal dość wątpliwej konduity, aczkolwiek popularny (stąd pewnie oficjalna nazwa „Popularna”), nawet w kręgach artystycznych; artysta malarz Stanisław Stach opowiadał mi kiedyś, jak to zachodził do „Popularnej”, by incognito i ukradkiem rysować portrety zapijających codzienne kłopoty mężczyzn, bo przed egzaminami do akademii sztuk pięknych ćwiczył kreskę szkicując sterane życiem twarze; o mało co, a skończyłoby się to dla niego poważnym uszczerbkiem na zdrowiu, bo któregoś niepięknego dnia przyłapano go na gorącym uczynku i portretowani wzięli go za …ubeka. W „Dwójce” pod koniec jej funkcjonowania urzędował oprych o ksywie Gruby, miał „pułkownika” na pagonie (ramieniu), którego mu wytatuowali w pierdlu, w którym swoje odsiedział. Lubił przylać i generalnie było mu obojętne komu; zapamiętałem go najlepiej z jednej akcji w „Stylowej”, lokalu podlegającego pod olkuski PSS (przy ul. Króla Kazimierza Wielkiego, na rogu z ul. Świętokrzyską). A było tak – w jakieś popołudnie pijany „Gruby” wparował do „Stylowej”, wiadomo, do tej jej części, która była na parterze, bo tam lali piwo (i po mordach), a na piętrze była tzw. wyższa kultura, stoliczki, przykryte ceratowymi obrusami i obsługą, która sama pytała, co podać. Na dole było zwyczajnie, znaczy po ludzku, stałeś w kolejce, czekałeś na kufel, potem czekałeś aż ci naleją piwa, nieważne jakiego, bo o to nikt nie pytał, w PRL zadawano tylko jedno pryncypialne pytanie: „Jest piwo?”. Jak było, to się brało, a nie marudziło, że nie ma „Krakusa”, czy „Żywca”; nie było, to się brało, co było, choćby piwo marki „Barbakan” (zwane też „zemstą smoka”). No więc wparował Gruby, mocno zawiany i już w drzwiach rzucił nośne społecznie hasło: „Bić Pakuskę”. No, niedobrze, pomyślałem, bo przecież mieszkałem na Pakusce. Do bitki się nie nadawałem, zwłaszcza z Grubym, bo za młody byłem, nawet na izbie wytrzeźwień nie dane mi było jeszcze zanocować, a co dopiero znaleźć się „pod celą”, więc – za przeproszeniem: z czym do ludzi? Życie, a przynajmniej zęby, uratował mi Chińczyk, brat Grubego, z którym szczęśliwym zrządzeniem losu piłem piwo, zlitował się nad chuchrem i mnie jakoś wyprowadził z lokalu.

Budynek należący do Powszechnej Spółdzielni Spożywców, w którym działała przez lata legendarna „Stylowa” (fot. autor)
Budynek należący do Powszechnej Spółdzielni Spożywców, w którym działała przez lata legendarna „Stylowa” (fot. autor)

Wspomniałem o „Stylowej”, tej na piętrze; o tak, tam chodził lepszy garnitur, to jest „elegancja-Francja”, bo piło się z tzw. konsumpcją. Udało mi się jeszcze być w tej części „Stylowej” tuż przed jej zamknięciem, czyli krótko przed tym, gdy zrobiono tam lokal ze striptizem, prowadzony przez niejakiego Ciana, ale o tym legendarnym lokalu i jego świętej już pamięci właścicielu może innym razem. Tak więc z kolegą z redakcji – traf chciał „Przeglądu Olkuskiego”, w połowie lat 90. zdążyliśmy jeszcze zagościć w odchodzącej powoli w niebyt olkuskiej „Stylowej”. To było przeżycie pełne nostalgii, potem emocji, a zwieńczone zostało suspensem. Kelnerka o skrzekliwym głosie podała nam menu; najpierw, na apetyt poprosiliśmy dwa zimne „Żywce”. Pani przyjęła zamówienie i nawet dość szybko się pojawiła z piwem, tyle, że to był „Okocim”, a może „Leżajsk” („Najlepsze piwo to leżajski ful, gul, gul, gul, leżajski ful – śpiewał Bufet z zespołu Wańka-Wstańka), no nieważne jakie konkretnie, ważne, że to nie był zamówiony przez nas „Żywiec”, no i że było ciepłe. Na pytanie o „Żywiec” usłyszeliśmy fundamentalną odpowiedź na każde naiwne pytanie w każdym lokalu gastronomicznym w czasach „Peerelu”: „Wyszedł!”. Czy mogliśmy protestować? Mogliśmy, tylko istniało ryzyko, że nas wyproszą z lokalu. Czy mogliśmy się wycofać? Nie, nie mogliśmy, bo piwo, które podała nam kelnerka, było już otwarte. Jej oczy mówiły: „Nie marudzić mi tu, bo szmatą przywalę”.

Oj, mam wspomnienie niedobre co do szmat w rękach barmanek i kelnerek, zaraz mi się bar w Katowicach przypomniał, z myśliwska „Hubertusem” zwany, a przez nas, studentów historii na Uniwersytecie Śląskim, obdarzony nazwą „Hibernatus”, bo był to jakby zahibernowany lokal z głębokiego PRL-u. To tamże pewnego nieszczególnie wyjątkowego dnia piłem piwo z dziś już nieżyjącym przyjacielem, chłopakiem z gór, o kędzierzawych, kruczoczarnych włosach i zadziornej naturze, którego wypatrzyli inni użytkownicy lokalu, jak się okazało kibice Górnika Zabrze, którzy – co jest zapewne immanentną cechą wszystkich kibiców, nie pałają sympatią do innych nacji, do Żydów w szczególności, a akurat Mirka z sobie znanych powodów zakwalifikowali to tejże mniejszości etnicznej i na dodatek jeszcze religijnej. Sytuacja zgęstniała jak bigos, który był za długo na ogniu; wszystko zdążało do mordobicia. No tak, tylko, że nas było dwóch, a ich niemal pełna jedenastka plus rezerwowi. I tu pojawiła się – nie wiem, kierowniczka, barmanka, czy sprzątaczka, no ktoś taki, znaczy kobieta w typie Renaty Beger, ale zdecydowanie o posępniejszym obliczu, która zdała mi się nieomalże tą półnagą kwintesencją wolności prowadzącą na barykady lud paryski podczas rewolucji lipcowej, która wręcz wyrywa się ze słynnego płótna Delacroix’a – i nawet – tak jak tamta z obrazu – uniosła wysoko rękę, tyle tylko, że trzymała w niej nie trójkolorową flagę, ino …ścierkę do podłogi, szaro-burą, ociekającą wodą z mydlinami, i z tą ręką uzbrojoną w szmatę, wskazując jakiś bliżej niesprecyzowany kierunek, krzyknęła: „Panowie, jak się chcecie bić, to proszę przed lokal!”. Skoro piszę, to co tu piszę, znaczy ocalałem…

Nie mniej legendarny budynek baru „Zagłoba” (fot. autor)
Nie mniej legendarny budynek baru „Zagłoba” (fot. autor)

Na wspomnianego Grubego można się było też naciąć w innym słynnym barze piwnym o nazwie mającej literackie konotacje, czyli w „Zagłobie”, mieszczącym się w parterowym budynku wzniesionym na śladzie dawnych murów miejskich, vis-à-vis parku przy ul. Mickiewicza. To był lokal, który godzien jest przypomnienia i uwiecznienia, bo to był najszlachetniejszy przykład klasycznej, wymarłej niestety peerelowskiej mordowni i jako taki zapisał się w pamięci olkuskich bywalców – choć raczej nie złotymi zgłoskami. Wchodziło się do „Zagłoby” jak do salonu na dzikim zachodzie, przez charakterystyczne uchylne drzwiczki, jak właśnie w jakimś XIX-wiecznym lokalu na prerii i można się było wtedy poczuć jak rewolwerowiec, który zaraz stanie przy barze, zamówi whisky, potem przygarnie jakieś hoże dziewczę… Nic z tych rzeczy, w środku nie było ani whisky, ani dziewcząt, a z czasem nawet te drzwiczki przestały pełnić swoją rolę. Niestety, w wyniku nazbyt brutalnych kopnięć agresywniejszych klientów, drzwiczki tak często wypadały z zawiasów, że z czasem zostały na stałe przymocowane do ścian – tak na wszelki wypadek – żeby nie kusiło. Po lewej był lokal, a po prawej ubikacje. Do ubikacji strach było chodzić, bo raz, że higiena pozostawiała wiele do życzenia, dwa, można się było nadziać na kogoś, kto mocą argumentacji siłowej mógł człowieka pozbawić gotówki – dlatego większość za potrzebą latała do parku, na jego końcu, pod tylną ścianę wznoszącej się tam kamienicy – stała ubikacja. No, przesadziłem, to nie były ubikacje, tylko ustęp, ale to detal, bo po prawdzie większość nawet z tego przybytku nie korzystała, tylko swoje potrzeby fizjologiczne zaspakajała gdzie bądź. Skoro „Zagłoba” był barem piwnym, to rzecz jasna, dało się w nim kupić wyłącznie piwo. Tak, właściwie to był cały asortyment tego lokalu; chyba mieli jeszcze paluszki, ale jak mi Bóg miły, nie pamiętam, żeby ktoś je zamówił; stały na półce, zakurzone, upscone przez muchy, jak nie przymierzając portret Franciszka Józefa w knajpie Paliveca, znanej w epopei o Jozefie Szwejku – i nikt nigdy nie zaryzykował ich kupna. Piwo – jak to było w zwyczaju – lano do kufli. Kufle myto w zlewie, przy kliencie, bo kufli zawsze było mało, więc czasami trzeba było poczekać, aż ktoś opróżni swój i odda do mycia; mój ty Boże, cóż to zresztą było za mycie, czy to w ogóle można było nazwać myciem, czy bardziej strasznym snem pracownika Sanepidu?! Teraz, w dobie koronawirusa, to wspomnienie ma posmak higienicznego hardkoru rodem z opowieści z dreszczykiem – mycie kufla polegało bowiem tylko na jego zanurzeniu w zlewie pełnym gorącej wody z dolanym, albo i nie, detergentem, stop, gorąca to ona była, jak ją wlewano przy otwarciu knajpy, po kwadransie była letnia, a pod koniec dniówki wyglądała jak babciny żurek, albo grzybowa. Dygresja mi się nasunęła, z innego miejsca, ale z tego samego czasu, z baru o nazwie „Obywatelska” w katowickiej dzielni Piotrowice, w pobliżu akademików Uniwersytetu Śląskiego, bywaliśmy klientami tego lokalu, ma się rozumieć klasycznej mordowni z dawnych, socjalistycznych jeszcze lat (ponoć nazwa nawiązywała do faktu, że nadzwyczaj często z interwencjami bywała tam Milicja Obywatelska, fakt faktem kiedy by się tam nie było, dochodziło do jakiejś bójki między klientami, albo chociaż szarpaniny), tam również kultywowano zwyczaj mycia kufli poprzez ich krótkotrwałe zanurzenie w cieczy przypominającej zlewki z obiadu. Jednak nie sama ablucja kufli nas zastanawiała, nie, do tego już nawykliśmy, naszą fascynację budziła kobieta, która nurzała kufle – zwaliśmy ją Truskaweczką, bo nos miała faktycznie podobny do dużej truskawki, tak z koloru, jak i innych szczegółów, traf chciał, że kiedyś wybrał się z nami do „Obywatelskiej” kolega, student medycyny, który na podstawie właśnie wyglądu organu węchu Truskaweczki zdiagnozował u niej …kiłę wrodzoną. Ale już dość o myciu, nikt się tak naprawdę tym nie przejmował, brało się piwo i szło w głąb „Zagłoby”, znaczy na salę. Kto tam nie był, to naiwnie myśli, że szedł sobie taki klient do wolnego stolika i siadał. Nic z tych rzeczy, tam w ogóle nie było stolików, tylko długie wysokie blaty, przy których można było wyłącznie stać. Można było jeszcze przysiąść na parapecie okna, ale to groziło wypadnięciem mniej trzeźwego klienta, co, niestety zdarzało się wcale nie sporadycznie, więc z czasem w oknach zamontowano kraty. Byłem tam kiedyś świadkiem sceny zakrawającej o cud, gdyż świadkowałem zamianie pustego kufla w pełny, bowiem klient po wypiciu piwa schował na moment kufel pod blatem, a potem uśmiechając się od ucha do ucha wyciągnął go i postawił na blacie, tyle że znów był pełny żółtego płynu; do dziś nie wiem, czy to było piwo, którego dolał z ukrytej pod stołem butelki, czy efekt pracy jego nerek, nie wiem, bo zrobiło mi się niedobrze i pośpiesznie się ewakuowałem. To że bywali w „Zagłobie” chuligani, to wcale nie znaczy, że wyłącznie oni, wszak zapamiętałem z tej miejscówki na przykład spokojne oblicze profesora Romana Nowosada, wysoko cenionego polonisty z liceum im. Króla Kazimierza Wielkiego, który lubił tam zaglądnąć na duże jasne, a zwykł wypijać je nieśpiesznie, przy okazji przeglądając gazetę.

Po prawej stronie budynku działała „Przechowalnia” (fot. autor)
Dawna „Przechowalnia” to dziś kompletna ruina (fot. autor)
Dawna „Przechowalnia” to dziś kompletna ruina (fot. autor)
Rok 2005 – koncert Sebastiana Łanika w „Przechowalni” (fot. autor)

Lokal funkcjonował jeszcze na początku lat 90. Potem zamienił się w bar o intrygującej nazwie „Przechowalnia”, ale ta już działała jedynie w części dawnej Zagłoby; „Przechowalnia” to już nie była dobra oldskulowa mordownia, ale knajpka z ambicjami. Odbywały się tam nawet koncerty, czego dowodem znalezione w moich przepastnych archiwach zdjęcia z 2005 roku, z koncertu Sebastiana Łanika, ale już nie pomnę, czy grał tam wtedy jako Trycjator z Krainy Lempu, czy z zespołem Żywioły. Potem przez chwilę działał tu jeszcze lokal o nazwie „Kaktus” (wiadomo, człowiek nie kaktus, musi częściej pić), ale w końcu i jego zamknięto na głucho. Dziś ta część dawnego „Zagłoby” chyli się ku upadkowi, a w sali głównej dawnego baru są jakieś sklepy z narzędziami czy oknami. Normalnie z żałości wątroba się kraje.

Budynek PSS Społem, tu na parterze mieściła się kawiarnia „Górnicza” (fot. autor)

Niewiele też pozostało, poza pamięcią, z chętnie odwiedzanej, można by rzec modnej kawiarni „Górnicza”, która mieściła się na parterze budynku PSS-u, przy ul. 1 Maja (dziś Króla Kazimierza Wielkiego) – obecnie jest tam sklep spożywczy. Zdarzyło mi się w latach 80. gościć tam kilka razy, aczkolwiek akurat do stałych bywalców nie należałem, co zważywszy na mój ówczesny wiek, raczej dobrze o mnie świadczy. Nie mam więc jakichś rewelacyjnych z niej wspomnień; nie mniej znana mi jest opowieść o „Górniczej” z czasów wcześniejszych, z lat 60., gdy „dyżurowali” w niej godzinami nad „małą czarną” poeta Andrzej Trzeciak i jego kamaryla. Kolega Trzeciaka, Marian Odrobiński, wspominał mi kiedyś, że czas wypełniało im nawiązywanie kontaktu wzrokowego z co śliczniejszymi dziewczynami, a Trzeciakowi zdarzało się tamże spisywać wiersze na chusteczkach. Późniejszy autor „Obietnic i piołunów” miewał szalone pomysły; malarz Jerzy Kantorowicz wspominał, że „Trzeciak niski, chudy i diablo inteligentny”, dodatkowo gość, który „się nie dawał”, i potrafił być kontrowersyjny niczym legendarny poeta Rafał Wojaczek, któremu zdarzyło się wyjść z knajpy w Mikołowie przez szybę wystawową, weźmy choćby pomysł Trzeciaka z udawaniem …umarłego; koledzy nieśli go przez Olkusz, zaś rzekomy trup śpiewał łacińską wersję pieśni pogrzebowej „Dobry Jezu, a nasz Panie, daj mu wieczne spoczywanie”. Sześciu kolegów wniosło Trzeciaka do „Górniczej” i położyło na zsuniętych stołach. Kierowniczka lokalu wykazała obywatelską postawę i wezwała organa władzy ludowej, toteż dowcipnisie trafili na komendę. Innym razem Trzeciak wręczył w restauracji Kantorowiczowi stary banknot 50 rublowy, na którym było napisane: „Drogiemu Jerzemu na drobne wydatki od podupadłego dziedzica”. Poecie częstokroć towarzyszył jego ukochany pies, który miał urzekający wszystkich zwyczaj szczerzenia kłów i zajadłego ujadania za każdym razem, gdy słyszał nazwisko Władysława Gomułki, ówczesnego pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego PZPR. No, niestety, Trzeciak zmarł w latach 90. w Warszawie, i nie ma już również „Górniczej”…

Serce też mi się kraje, jak widzę drzewa wycinane w ramach rewitalizacji parku na Czarnej Górze; miała powstać oaza zieleni, a będzie ładny i pewnie potrzebny obiekt sportowy, ale zawodnicy i kibice będą się prażyć w słońcu i wdychać spaliny jeżdżących wokół samochodów. A szkoda, bo była to w zamierzchłych czasach enklawa zieleni, w której działała lubiana w pewnych kręgach restauracja, jeszcze przedwojenna, o ładnej nazwie „Leśniczanka”. Mieściła się w urokliwym drewnianym budynku, gdzie w przestronnej sali znajdowały się boksy, które zapewniały części klientom pewną dozę intymności. Tutaj nie tylko pito, ale i konsumowano, tym bardziej w czasach, gdy w ramach zwalczania alkoholizmu, starano się popularyzować zakąski. Królowały trzy rodzaje zakąsek: śledziki, żółty ser i jajeczko w majonezie; z „Leśniczanki” pamiętam głównie dwie pierwsze. Różnie bywało ze świeżością zakąsek, bo wiadomo, ile można zjeść czegoś, co jest obowiązkowe? Wypić, wiadomo, można dużo, ale z zakąskami tak łatwo nie jest, a tu do każdego drugiego piwa był mus zakupu zakąski. Jeśli się komuś chciało stać co rusz w kolejce, tylko po jedno piwo, wtedy zakąski nie musiał brać, ale już zamawiając dwa piwa zakąska była ustawowo obligatoryjna. Piętrzyły się więc na stołach niezjedzone śledziki i serki, które potem wracały do lad chłodniczych, następnie znów wędrowały na stół, kolejny raz wracały do lad, by jeszcze raz zostać wydanymi w ramach obowiązkowej zakąski, i tak w nieskończoność… Nie oszukujmy się, to miało fundamentalnie negatywny wpływ na ich wygląd: odchodziła ochota na konsumpcję śledzi piątej świeżości i sera o stwardniałych końcówkach, które z godziny na godzinę unosiły się, jakby zakąska się poddawała. Jedzenie już nie było ryzykiem, ale desperacją. Przypomina mi się w tej chwili akurat nie olkuski, ale krakowski lokal, teraz tam jest tzw. Nowe Miasto, ale kiedyś funkcjonowały punkty szybkiej gastronomi, gdzie królowały kiełbaski na gorąco, fasolki po bretońsku i wątróbki (zapamiętam na całe życie: wątróbka wieprzowa po …żydowsku za 4 zł 40 gr). To tam widziałem w ladzie chłodniczej śledzia w oleju oblepionego muchami, na których zdążyła wyrosnąć pleśń centymetrowej wysokości; nie odważyłem się nic zamówić, poza hermetycznie zapakowanym batonikiem, za to, gdy kolega poprosił o pieczoną kiełbaskę, zdumienie jego brawurą wyraziła nawet mocno wstawiona bufetowa, komentując ów akt bezprecedensowej odwagi jakże cudownym pytaniem retorycznym: „Pan będzie tu jadł?”.

Otóż to właśnie, bywały lokale w których się piło i to nawet bez większego uszczerbku na zdrowiu, ale żeby się gdzieś na miasto wychodziło, by zjeść, to raczej nie pamiętam – nie było zwyczaju; na miasto się szło urżnąć, a nie nażreć. Jadało się w domu, albo w stołówkach pracowniczych czy szkolnych. Na koniec wspominek o „Leśniczance” trzeba tu przypomnieć, jak istotne było z wielu przyczyn niezwykle korzystne otoczenie tego lokalu – lasek sosnowy, wyłożony miękką iglastą ściółką; w tak pięknych okolicznościach przyrody niejeden zmordowany klient mógł kapkę odpocząć, by nabrać ponownie ochoty do walki z potężnymi siłami grawitacyjnymi.

Osiedle Pakuska, tu była „Olkuszanka” (fot. autor)

Jak wspominałem, w barach w centrum Olkusza klienci z Pakuski (i nie tylko, bo czasami jako obcych, czyli zasługujących na pobicie, kwalifikowani byli wszyscy „zza torów”) bywali źle widziani, to wiadomo, musieli mieć jakieś lokale, gdzie mogli się czuć jak u siebie. I owszem, były takowe, na Pakusce właśnie. W dużym, prostokątnym Supersamie przy Al. 1000-lecia, na „Osiedlu 1000-lecia PRL (faktycznie tej treści tabliczki wisiały na blokach – czyżby ktoś istotnie wierzył, że PRL ma szansę tyle wytrwać?), choć po prawdzie między sobą mieszkańcy mówili na osiedle „Pakuska”, w jego południowo-wschodnim rogu znajdowała się „Olkuszanka”. Lokal – przyznajmy to uczciwie – nie najwyższych lotów, właściwie speluna, tam się na kawę i ciastko nie wpadało, tylko na piwo i setę. Rzecz jasna w środku można było powiesić siekierę, bo wszyscy palili, zawsze było tłoczno, duszno, no i nie woniało fiołkami. Tak, tam się chodziło, żeby się urżnąć, czyli najlepiej po pracy, zaraz po wyjściu z bramy fabrycznej Olkuskiej Fabryki Naczyń Emaliowanych, bo było blisko. I trzeba przyznać, że jeśli ktoś miał taki cel, ten nie mógł na „Olkuszankę” narzekać. Z czasem, chyba jeszcze pod koniec PRL-u przemianowano ją na „Słoneczną”, choć zaprawdę jakoś z jasną stroną mocy mi się ten lokal nigdy nie kojarzył, następnie, w zgodzie z modą na anglicyzmy, zrobili z niej „On The Korner”, ale wtedy już tam nie bywałem. W końcu – jak wiele innych przed nią i po niej – zniknęła.

Zamknięty na głucho lokal na Pakusce (fot. autor)

Potem wszyscy chodzili do baru obok straży pożarnej, ale ja tam nie wiem, może raz byłem, choć więc wiem od ludzi, że to był lokal zacny i otoczony zasłużonym kultem, to się nie wypowiem. Zresztą jego też już nie ma… Zamknięty na głucho. Dla nas, na Pakusce, w dawnych latach, za kultową uchodziła „Trojka”, lokal na pięterku budynku usługowego, w którym działał i działa dalej Klub „Przyjaźń”; aż dziwne, że go nie „zdekomunizowano”, wszak wiadomo o jaki typ „przyjaźni” chodziło, znaczy o jaki kraj (czyt. Kraj Rad), gdy go otwierano w II poł. lat 70. Tak, do „Trojki” można było pójść na kawę, choć raczej nie wieczorem, bo wtedy różnie tam bywało, to znaczy bywało głośno i zdarzały się awantury, ale to przecież naturalny element działalności tego typu lokali, czego najlepszym dowodem funkcjonowanie takich lokali, jak późniejsze „El Paso”, gdzie zwyczajowo mawiano, że jeśli jakiegoś dnia nie wparowała doń agencja ochrony, czy policja, ów dzień uważano za zmarnowany, ale o „El Paso” innym razem, bo to czasy niemal współczesne. „Trojka” miała swój klimat i charakterystykę; najbardziej charakterystyczni byli klienci tego lokalu, którzy „pod wpływem” próbowali skrócić sobie drogę wyjścia i zeskakiwali z balkonu na chodnik – pogotowie, które zbierało połamanych i poturbowanych obywateli, zjawiało się pod „Trojką” tak często, że mieszkańcy osiedla zmuszeni byli przywyknąć do krzyku rannych i zawodzącego dźwięku karetek przerywających ciszę nocną. Potem „Trojka” – jak inne przybytki – wiele razy zmieniała nazwę (np. „Kreml”), a przede wszystkim klimat, nawet Ormianie w niej kuchnię orientalną próbowali popularyzować, ale bywałem tam już rzadko, nawet lekko żałuję, że jakoś nie miałem okazji bywać częściej, bo teraz nie mogę się rozpisać.

Pakuska, w tym budynku, na piętrze, bawiono się w „Trojce” (fot. autor)

Z czasem powstał na Pakusce jeszcze lokal, który zwany był „u Wąsa”, bo tak się nazywał jego właściciel. Działał kilka lat w domu prywatnym przy ul. Jana Pawła II; piwo, nawet coś można było zjeść; był czas, że wszyscy miejscowi tam chodzili (Pakuska i Osiedle Młodych). Od lat już jednak jest nieczynny, może i lepiej, bo jakoś tak nie wypadałoby urżnąć się przy ul. Jana Pawła II, zwłaszcza teraz, gdy Kościół katolicki ogłosił naszego rodaka świętym. Proszę bardzo, na początku było o papieżu, na końcu też, więc to idealny moment, by tą jakże stosowną klamrą skończyć pierwszą część moich wspominek.

C.d.n.

Fot.1 Karczma Majdy w Olkuszu zdjęcie z przełomu XIX i XX wieku (fot. archiwum autora)

0 0 votes
Article Rating
Subskrybuj
Powiadom o
4 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Jerzy Kalis
1 rok temu

Kawiarnie Jubilatka po remoncie zamieniono na Gornicza na poczatku epoki Gierka.

Silver night
Silver night
4 lat temu

Gdzie te bary z tamtych lat….. W rynku były Piccolo, Gwarek, Arka, Nietoperz. Na Mickiewicza: U Kuby, Roma. Na Krakowskiej: Maczeta i Astra. Na Augustianskiej w dawnej kamienicy Bobrzeckiego była knajpka ze stołem do cymbergraja (nazwa mi uciekla). Na K.K.W bar pod sądem z bilardem, Campari, Czarny Piotruś. Na Słowackiego były Mimoza i Udane Popołudnie. Na Kr. Przedmieściu między blokami istniała knajpa, która prowadził Stasiu. Na Powstańców Śl była Alabama. Na Kościuszki: Egzotyczny, później El Passo. Na Szpitalnej Basztowa. No i Kalafior na Górniczej. Pozdro dla wszystkich znawców tematu !

Piotr Piotr
4 lat temu

Aż się w łza w oku zakręciła…

Piotr Piotr
4 lat temu

Aż się łza zakręciła w oku… piękne czasy