Tekst na motywach życiorysu podpułkownika Czesława Łapińskiego (1912-2004) – zbrodniarza komunistycznego, który pochodził z Olkusza, a w historii Polski zapisał się czarnymi zgłoskami m.in. skazując na śmierć bohatera rotmistrza Witolda Pileckiego.
W ludzkim losie nie ma nic z matematyki, bo tu dwa dodać dwa może być sześć, albo i minus jeden, za to rzadko wynikiem tego dodawania jest cztery. Jak to się dzieje, że ze zwykłego, zdawać by się mogło, szlachetnego człowieka, gdzieś ta szlachetność wycieka, wyparowuje? Co się musi zdarzyć, byśmy się wyzbyli prawości?
Uwierzył w „nowy wspaniały świat”? Czy bardziej obawiał tego systemu totalnego zniewolenia, że go wciągnie w swe tryby, żeby przemielić na miazgę? To, co nadeszło ze wschodu, było oślepiające jak słońce. „Marna istoto, czym jesteś wobec jasności?!” – mógł sobie zadać tak retoryczne pytanie. A może – bo to przecież najprostsze rozwiązanie – był najzwyczajniej w świecie złym człowiekiem?! Ale czy musiało się tak stać? Przecież pochodził z porządnej rodziny; ojciec, Julian Łapiński, szanowany w Olkuszu lekarz, samo miasto zacne, szczycące się wspaniałą historią jednego z największych ongiś ośrodków przemysłowych Europy, słynące z górnictwa srebra i ołowiu, ale wtedy, w drugiej dekadzie XX w., już mocno zapyziałe, pełne małych żydowskich sklepików, w których handlowano Bóg tylko raczy wiedzieć czym. W tym Olkuszu willa przy drodze na Klucze, jeden z najokazalszych i najpiękniejszych prywatnych domów w mieście. Sielskie miał dzieciństwo w tym domu z ogrodem w cieniu wiązów, za opłotkami „Srebrnego miasta”. Kąpiele w rzece Babie, lody na średniowiecznym rynku, w cieniu wieży ciśnień, wyjścia z rodzicami na niedzielne msze w kościele pw. św. Andrzeja Apostoła; zabawy na Pustyni Błędowskiej, wśród niekończących się łach przesypującego się przez palce piasku. Nasiąkanie patriotyczną tradycją, opowieści stareńkich weteranów powstania styczniowego, harcerskie warty przy grobie włoskiego ochotnika z 1863 r., płk. Francesco Nullo. Wreszcie nauka w gimnazjum im. Króla Kazimierza Wielkiego; rzucane ukradkiem spojrzenia na czarnowłosą i czarnooką dziewczynę za pierwszą ławką. Wędrówki po jurze krakowsko-częstochowskiej, szlakiem zamków czy raczej ich malowniczych ruin i wspinaczki na ostańce skalne, które natura wydłubała w wapiennych skałach z talentem największych rzeźbiarzy.
Ojciec namawiał go na medycynę. Ale on nie miał ku temu powołaniu drygu. W Olkuszu zostać też nie zamierzał. „Co to za miasto, z jedną fabryka garnków?!” – marudził. On chciał w szeroki świat. A jak kariera, to gdzie, jak nie w wojsku?! Widział, że ci w mundurach, żołnierze, ułani, „malowane dzieci”, to właśnie ten inny świat, świat, o którym czytał w gazetach i książkach. Wnet więc była Szkoła Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim. Tam, w tym dużym ceglanym budynku z szerokimi frontowymi drzwiami, uzyskał stopień podporucznika. A potem widział jak ten świat się wali, pod potężnym uderzeniem pancernych armii niemieckich. Ciągłe wycofywanie, nieustanne oddawanie pola. „A mieliśmy być silni, zwarci i gotowi! – myślał pod gorącym niebem września. – A jesteśmy słabi, rozprzęgnięci i ugotowani”. Ale jeszcze tliła się w nim wiara, jeszcze się marazmowi nie poddawał; zaangażował się w walkę podziemną, w wywiad Związku Walki Zbrojnej Armii Krajowej. Tajne służby, czyż może być coś bardziej ekscytującego?! Walka, taka prawdziwa, twarzą w twarz, żeby sobie nie myśleli, że wtedy, we wrześniu, nas pobili i złamali. „Nie będziemy żyć na kolanach” – wierzy w to, co mówi. Powstanie warszawskie, dostał pod rozkazy kompanię AK na Ochocie. Miał zapał, ale już drugiego dnia obrywa w rękę. Jeszcze trafił na Zamojszczyznę, walczył, ale już widział na wschodzie, jak idzie nowe. A on miał już dość tego krycia się, tego czekania, aż nadejdzie jego czas. Chrystusowy wiek, a gdzie był? W śmierdzącej ziemiance! Cóż z tego, że mu przypięli dwie belki i gwiazdkę?! Co drugi to major; major majora majorem poganiał. Zawsze po wojnie zostaje masa żelastwa i niepotrzebni żołnierze. Niepotrzebni są zwłaszcza ci, którzy walczyli po złej stronie, albo za niewłaściwą sprawę, albo mieli pecha załapać się do obu kategorii. A poza tym nawet nie miał do czego wrócić, bo domu w Olkuszu już nie było. Niemcy spalili w 1940 r., za karę, że włamywacz zabił kwaterującego w nim żandarma; a pod ścianą oficyny, w odwecie, rozstrzelali dwudziestu niewinnych Polaków.
Tak, to wtedy się złamał. Długo myślał, po Leninowsku: co robić? Zdawał sobie sprawę, że tak dalej nie da się żyć i prędzej czy później, ktoś go od tego życia uwolni. Stara zasada mówi, jeśli nie możesz kogoś pokonać, dołącz do niego, a najlepiej go pokochaj, oddaj mu się całym sercem. Wiedział, nie był głupi, że będzie musiał udowodnić swoją miłość. Jak się udowadnia miłość? Bardzo prosto – zdradą. Byli dla niego dobrzy, nie, żeby mu uwierzyli, tacy naiwni nie byli, zwyczajnie zawierzyli jego doświadczeniu i przyjęli do Ludowego Wojska Polskiego. I szybko, bo czas naglił, skierowali do pracy w sądownictwie wojskowym. Miał szansę się wykazać. Miał szansę coś udowodnić. I wykazał się, udowodnił. Białostocczyzna była wtedy bardzo niespokojnym terenem. Ktoś taki jak on, miał wiele pracy. Najpierw to były drobne sprawy, jakieś niewłaściwe obchodzenie się z bronią, takie tam, potem doszły dezercje. Zapamiętał młodego chłopaka, to był jego pierwszy KS, znaczy kara śmierci. Nie spał całą noc. Analizował, ale z góry naciskali: „Trzeba być, towarzyszu prokuratorze, twardym, nie miękkim. To nie są czasy dla miękkich!”. „Ale szkoda chłopaka. Co to jest osiemnaście lat?!”. „To wy, towarzyszu, chcecie, żeby nam się wróg ideologiczny hartował?! Żeby doroślał i podkopywał nasze fundamenty?!”. „Matka tego dezertera była u mnie, całowała po rękach. Starszego syna, co był w partyzantce, już straciła…” „A w jakiej on, ten starszy syn, był partyzantce?! Nie był czasami w tej wrogiej nam, którą wy, towarzyszu powinniście doskonale znać?! A może nie wywietrzała wam jeszcze wiara w złudną ideologię mocodawców z tzw. rządu londyńskiego? Może wy jeszcze nie do końca ufacie Partii? I może Partia powinna wam się lepiej przyjrzeć, skontrolować wasze intencje?!” Nie uległ słabości, nie zawiódł Partii – wydał wyrok śmierci. „Sprawdziliście się towarzyszu” – pochwalili i docenili, bo przenieśli do Łodzi, żeby się na tym białostockim zadupiu nie marnował. Tak, Partia potrafiła docenić i dla swoich była jak rodzona matka. Ale matka musi czasem nakrzyczeć, albo i dać klapsa. On to rozumiał, klapsa wolał uniknąć, więcej: klapsa wolał zadać. Zresztą był już wtedy kimś, kimś, z kim trzeba się liczyć, kimś, kto może dużo. Został szefem prokuratury wojskowej. Kolejne wyroki śmierci to już dla niego nie był problem, wiecie, przyzwyczajenie, a człowiek, to już takie bydlę, że do wszystkiego się z czasem przyzwyczai. „Mawiają, że czwórkami się idzie do Nieba… E tam, gadanie, bywa, że i szóstkami się idzie, jak ten kapitan „Warszyc” i jego pięciu podkomendnych, których posłaliśmy do Boga w lutym 47 roku. Ale czy jest jakiś Bóg? Jakby jakiś Bóg był, to coś by chyba zrobił, żebyśmy się tak nie spieszyli z wyrokiem; oni by wówczas doczekali amnestii, no raptem kilku dni brakło” – żartował kiedyś przy wódce. Tak, zasłużył się. Już nikt mu nie mógł niczego zarzucić. Wkupił się. I ponownie go doceniono. Wylądował w Ministerstwie Obrony Narodowej, w Departamencie Służby Sprawiedliwości, jako prokurator i kierownik sekcji. Miał własny gabinet z dużym dębowym biurkiem, a nie – jak na początku – zbitym z nieoheblowanych desek. Któregoś dnia na tym właśnie biurku położyli mu akta niejakiego Pileckiego. Wgryzał się i im dłużej to robił, tym bardziej był skołowaciały. „A więc istnieją ludzie bez instynktu samozachowawczego!” – konstatował. Myślał o tym oficerze i nie mógł pojąć, o co chodziło temu człowiekowi: „Poszedł na ochotnika do Auschwitz?!” Proces był pokazowy i to rzeczywiście była pokazówka, właściwie znakomicie wyreżyserowany spektakl. Nie, nie on był jego reżyserem, ale to jemu przyszło wygłosić ostatnią kwestię. Wtedy był już pewny ręki, wiedział, że mu nie zadrży, ale jakoś nie mógł podjąć decyzji. „Ten rotmistrz, to człowiek z innej bajki” – myślał rozdrażniony. Odnosił wrażenie, że on sam mógłby być takim człowiekiem i ta myśl bardzo go denerwowała. Wydawała mu się jednocześnie piękna i wyuzdana – jak pornografia. „Fakt, możliwe, że ten Pilecki to bohater, ale w czyim imieniu, dla czyjego interesu on to robił, kto był jego mocodawcą?” – prawidłowo sformułowane myśli zdawały mu się żałośnie pokraczne. Mówili mu, że „takich ludzi trzeba likwidować”, że „nawet słuchanie takich wrogów, jak ten Pilecki, to już zbrodnia” i „każdy dzień dłużej tego procesu, to zagrożenie interesów Państwa i Partii” oraz „Partia jest cierpliwa, ale Partia czeka na rezultaty”. A rezultat mógł być tylko jeden.
Czuł się wypalony. Stracił zapał. Nie naciskali, rozumieli. „Wypróbowany towarzysz, ale wiecie, ma problemy”. Posłali do rezerwy. Spokojne było życie adwokata. Prawie wszystko potrafił kontrolować: emocje, nerwy, nawet gdyby mu ktoś napluł w twarz, też by wytrzymał (a zdarzały się niebezpieczne sytuacje), ale nie potrafił kontrolować snów. Nie panował nad nimi. Przychodziły jak ci z NKWD i UB, nieproszone, i wciąż te same: on w nich był, Pilecki, oficer, wróg Polski i Partii, a dla „wrogów Partii” bohater, twórca podziemnej organizacji w Auschwitz, a nie – jak głosi oficjalna wersja – ten wieczny premier, łajdak jakich mało, Cyrankiewicz. O dziwo już nie pamiętał głosu Pileckiego, ani co ten człowiek mówił, pamiętał tylko jego oczy. I gdy mu się ten oficer śnił, to w tym śnie był niemy, milczący jak kamień, i tylko patrzył spokojnie na prokuratora Łapińskiego, przepraszam, teraz już adwokata Łapińskiego, obywatela dobrze sytuowanego, szanowanego, który tego wzroku nie wytrzymywał i budził się roztrzęsiony; wyrwany ze snu zapalał papierosa, wydmuchiwał dym i wsłuchiwał się w ciszę, którą od czasu do czasu zakłócały odgłosy zza okna: stukot kroków na trotuarze. Po takim przebudzeniu nie mógł już nie zasnąć.
A potem przyszła starość, choroba i nowe, szalone czasy, podczas których wywrócono historię, jak kota ogonem. Wtedy zaczął się trochę bać i frustrować. „Przecież robiłem to dla Polski!” – tak sobie tłumaczył i tak często powtarzał, że uwierzył w kłamstwo. Szczególnie często mówił tak w zaprzyjaźnionym gronie emerytowanych prokuratorów wojskowych. Oni mówili to samo; podnosili przy tym głos, jakby wciąż mieli prawo wydawać rozkazy. Potrafili prawidłowo ocenić sytuację i gdyby to od nich zależało, sprawa z opozycja szybko by się skończyła. „Ale teraz, ci młodzi, nie mają jaj” – biadolili. „A rozgonić to całe towarzystwo, tę Solidarność. Dawać ich, my ich osądzimy i skażemy. Gdybyśmy wtedy, po wojnie, tak się z tymi z band certolili, to gdziebyśmy teraz byli?!” – rzucił raz jeden z prokuratorów i wtedy on, Łapiński, zastanowił się, gdzie by był, gdyby się wtedy nie zdecydował przejść na drugą stronę. Ale przecież doskonale wiedział, gdzie by był: byłby tam, gdzie ci, których skazał – w nieznanym miejscu.
”Na coś trzeba umrzeć” – powiedział lekarzowi, gdy usłyszał wyrok. Nawet się ucieszył, że to już koniec. Już mu zbrzydło długie życie. „Nie doceniają mojej walki i zaangażowania! Te sukinsyny z IPN zbierają na mnie jakieś haki; doniesiono mi, że przesłuchują ludzi… Co oni wiedzą, szczawie jedne, o tamtych czasach? Będą teraz, po tylu latach, oceniać ludzi!” – gorączkował się. „Chcą mnie oskarżyć! Jakiś Pilecki! Nie takich oskarżałem!” – wściekał się. Kiedy tak krzyczał, inni milkli. Było z nim coraz gorzej, wiek i choroba robiły swoje. Musiał iść do szpitala. Czuł, że już z tego nie wyjdzie. Lekarz wypisał mu skierowanie do Centrum Onkologii w Warszawie. „Gdzie to jest?” – spytał starzec, chociaż niewiele go to interesowało, bo już się poddał. „Na Ursynowie. U zbiegu ulic Roentgena i Pileckiego” – odpowiedział lekarz. I otworzył szeroko oczy, bo stary człowiek zaczął się śmiać, wręcz krztusić ze śmiechu. „Co pana tak rozbawiło?” – zdumiał się mężczyzna w białym kitlu, który myślał, że już nic nie jest go w stanie zdziwić, a tu proszę bardzo. „Z siebie się śmieję! Diabeł by tego lepiej nie wymyślił…” – wycharczał stary prokurator.
Umarł tam, gdzie mu było pisane. Do końca mógł mówić o szczęściu; nie zdążyli mu wytoczyć sprawy i – jak bohatera – pochowali na wojskowych Powązkach. A teraz czeka na ten ostatni sąd, ostateczną instancję, ale tam już nie on będzie oskarżał…
Fot. 1. Podpułkownik Czesław Łapiński.
Fot. 2. Rotmistrz Witold Pilecki.
Fot. 3. Pilecki podczas składania zeznań przed sądem wojskowym w Warszawie. Źr. Internet.
Ja uważam, że nie powinno się obalać komunizmu w Polsce w 1989 roku, tylko od razu przejść na Eurokomunizm.
O tym „prokuratorze komunistycznym” pisze się prawdę i we właściwy sposób go „ocenia” ! A co napisać o innych komunistycznych „prokuratorach i sędziach stanu wojennego”, którzy gnoili we więzieniach opozycję antykomunistyczną ?? O takich np „Piotrowiczach”, czy „Kryżach” ?? Zawsze służyli „jedynie słusznej sprawie” i „jedynie słusznej władzy” !! Dawniej komunie, a teraz ??? No, komu ?? Komu ?? I zamiast takim odbierać i obniżać emerytury (jak to wydumała „miłościwie nam panująca kaczka”), to się z nich zrobiło „wiernych kaczych sługusów i antykomunistów” ?? Komuniści antykomunistami ?? I ta „kacza wadza” ma czelność dyktować Polakom jak w tej „Wolsce” żyć ??
Nie wiem czy to dziennikarski akt oskarżenia czy obrony ?