W naszych lubujących się we wszelkich rekordach i statystykach czasach na pewno najbardziej interesującym Czytelników faktem z życia Dominika Alemaniego (Alamaniego) będzie fakt, iż to on był pierwszym człowiekiem, który spostrzegł ucieczkę z Wawelu króla Henryka Walezego i – ma się rozumieć – wszczął alarm. Wprawdzie nie do końca był pierwszym, nie on też wszczął alarm, ale – tak jak wymaga tego każda opowieść – zacznijmy wszystko w należytej kolejności czyli od małego wstępu, a potem od początku…
– Larum, larum, ludzie! Budźta się, król Henricus zniknął! – być może cos w tym stylu krzyczał czcigodny dworzanin Dominik Alemani, gdy odkrył w komnatach Wawelu nieobecność Jego Wysokości Króla Polski, Litwy, Rusi, Prusiech etc, etc. Henryka Walezego. Co myślał w tej jakże dramatycznej chwili? Trudno dziś orzec. Być może podejrzewał zdradę, wszak nie wszyscy byli uradowani z umoczonego w hugenockiej krwi Francuza na polskim tronie. Mógł więc nawet obawiać się, iż króla porwano. „Król Henricus wyrządził Polakom psikus” – mówili współcześni. Rychło bowiem prawda wyszła na jaw, że król po prostu dał dyla – jak mawiają Francuzi „a la sauvette” czyli ukradkiem i w wielkim pośpiechu. Gdzie się udał, wie dziś każde dziecko – do swojej ukochanej Francji, gdzie czekała na niego królewska korona po śmierci brata Karola IX. Dodajmy, że po części uciekł Henryk po prostu do ojczyzny, za którą tęsknił w zimnej i nudnej Rzeczypospolitej. Zostawiał za sobą kraj, w którym pochopnie zgodził się być królem. Opuszczał państwo panoszącej się szlachty, która przymuszała go do ślubu z 50-letnią Anną Jagiellonką, kobietą nadzwyczaj skromnej urody, a przy tym niezgorszego umysłu – nie wiedzieć, co gorsze!? Zostawiał za sobą królestwo, w którym podobały mu się tylko futrzane czapki i skanalizowane ubikacje, obie rzeczy na paryskim dworze do chwili powrotu Henryka nieznane. Jednak nie o nakryciach królewskich głów, ani o sposobach wydalania zbędnych dla organizmu substancji będzie mowa w poniższym tekście, nawet nie sam arcyinteresujący Henryk Walezy będzie jego głównym bohaterem, zajmiemy się mniej znaną osobą, która wszakże też zajęła należyte miejsce w historii Polski, a pośrednio w dziejach bliskiej nam ziemi olkuskiej. Naszym drogim X jest wspomniany na wstępie Dominik Alemani, ów odkrywca rejterady nieszczęsnego króla Polski Henryka I (we Francji, gdzie bardziej obrodziło królami o tym imieniu, był Walezy Henrykiem numer III). Wbrew pozorom nie był Alemani Niemcem, jak sugerowałoby nam nazwisko podobne przecież brzmieniem do nazwy germańskiego plemienia Alemanów…
Z ziemi włoskiej do Polski
Wielu przedstawicieli zagranicznych rodów znajdujemy wśród gwarków olkuskich. Jeśliby kto jeszcze nie pamiętał czym owi gwarkowie się zajmowali, spieszę z podpowiedzią – by U właścicielami tutejszych kopalni srebra i ołowiu. Gwarkowie zagraniczni przybywali do Srebrnego Grodu z Niemiec, Czech czy odległych Włoch. W tym gronie zacną grupę stanowili przedstawiciele bogatych północnowłoskich miast. Jedną z ciekawszych postaci z tego towarzystwa był właśnie Dominik Alemani. Napiszmy skąd w ogóle wziął się on w naszym kraju i do jakich tu doszedł godności.
Pochodził ze szlacheckiego rodu florenckiego, rodu, który zadarł ze słynnymi Medyceuszami, toteż musiał rodzinne miasto pospiesznie opuścić. Jedna gałąź wy wędrowała do Francji (wywodził się z niej poeta Luigi Alemanni), druga do Polski. Dominik, a także jego brat Jakub (późniejszy sekretarz królewski i kanonik warmiński) oraz ich ojciec Tomasz, trafili do Rzeczpospolitej. Była połowa XVI w., gdy interesujący nas Włosi zamieszkali w kupionej przez siebie wiosce Gawronów (gdzieś w Lubelskiem). Dominik ożenił się wnet z autochtonką Anną Meglewską, jeszcze ciepłą wdówką po szlachetnie urodzonym Michale Kijeńskim. Zaradny Włoch szybko znalazł patronów w możnych rodach, sprzyjali mu zwłaszcza wojewodowie krakowscy Piotr Kmita i Andrzej Tęczyński. Krzywda więc mu się w kraju nad Wisłą nie działa. Jak wkrótce udowodnimy, kwestią czasu było, że stał się on pieszczochem nie tylko tych rodów. W 1561 r. wraz z Janem Baptystą Tęczyńskim udał się imć Dominik z misją dyplomatyczną do Szwecji, gdzie deliberowano o Inflantach, do których oba kraje rościły sobie prawa i która to sprawa Rzeczpospolitą ze Szwecją mocno różniła. Miano nadzieję, że król Eryk XIV zawrze z Polską sojusz, a wtedy obie nacje wspólnie przeciwstawią się Moskwie. Już wówczas zastanawiano się nad ewentualnym złączeniem nierozerwalnym węzłem małżeńskim Jagiellonów z Wazami. Jednak na Wazę na polskim tronie przyszło nam jeszcze poczekać przeszło ćwierć wieku. Po powrocie do kraju, dzięki szepnięciu dobrego słowa w uszy królewskie, załatwili Tęczyńscy Dominikowi indygenat (w 1566 r.) czyli nadanie obywatelstwa i jednocześnie zatwierdzenie jego szlacheckiego pochodzenia (coś jakby dzisiejsza nostryfikacja zagranicznego dyplomu). Nie uchroniło go to jednak przed zapędami ówczesnych lustratorów, którzy wiele lat później, w 1585 r. zarzucali mu, że jest Włochem, w domyśle, że nie ma prawa uważać się za polskiego szlachcica.
Wzrost notowań
W miarę jak poszerzały się znajomości Alemaniego, rosły też jego majętności, wymieńmy choćby małopolskie Psary. Z czasem rozrosły się one do licznych dóbr i dochodowych tenut oraz dzierżaw w Krakowskiem, Lubelskiem i Łęczyckiem, a nawet na Litwie. W tym czasie spotkała go osobista tragedia, której jednak nie przeceniajmy – zmarła mu żona. Lekkie zbagatelizowanie tego dramatycznego przecież faktu nie jest z mojej strony żadnym antyfeministycznym wybrykiem, po prostu ze śmiercią kobiety (nie wspominając już o dziecku) liczono się wówczas dość powszechnie. Dziś, gdy na stypach wiankami zasiadają pogrążone w smutku i żałobie wdowy, a osamotnionych mężczyzn policzyć można na palcach jednej ręki nieostrożnego drwala, trudno uwierzyć, że kiedyś mało która kobieta dożywała trzydziestki, bo z reguły do tego czasu zdążyła już umrzeć podczas któregoś z licznych połogów. Alemani szybkie pocieszenie znalazł w ramionach bardzo bogatej białogłowy, Elżbiety, córki Zygmunta Fanelli, kuchmistrza królewskiego. Ślub w 1570 r. z Włoszką i do tego tak dobrze sytuowaną na pewno zapobiegł ewentualnej depresji po zgonie pierwszej żony, czcigodnej Anny. Jeśli jeszcze dodamy do tego, że został nasz Dominik stolnikiem lubelskim, to już mamy obraz raczej wielce zadowolonego jegomościa.
Przepraszam, czy aby kto widział Jego Królewską Mość?
Śmierć króla Zygmunta nie spowodowała spadku notowań Alemaniego, bo rychło widzimy go wśród dworzan Henryka Walezego i to zapewne dosyć bliskich młodemu królowi, skoro Dominik jako pierwszy dojrzał w nocy z 18 na 19 czerwca 1574 r. pryśniecie Henryka do Francji (ale jednak nie było to totumfactwo nazbyt bliskie, skoro go Henryk ze sobą nie zabrał). A cała historia wyglądała tak. Ucieczka Walezego była przygotowana z wielką pieczołowitością i zachowaniem wszelkich zasad konspiracji. Walezemu zależało nie tylko na tym, by puścili go Polacy, ale także i na tym, by w przedostaniu się do Francji nie przeszkodziły mu władze cesarstwa. W sprawę było zaangażowanych tylko kilka osób; z Polaków ten zaszczyt spotkał jedynie nadwornego błazna o podłym wzroście, Jana Krasowskiego. Dzień wcześniej król urządził wystawne przyjęcie w ogrodach zwierzynieckich oraz ucztę na zamku. Biesiadujący dworzanie i goście zasiedzieli się i – co chyba nieuniknione – dokumentnie spili. Wykorzystując ogólny rozgardiasz, król pożegnał się z królową Anną, przebrał w mniej wytworny strój (nie zapomniał jednak o zabraniu wszystkich kosztowności), założył przepaskę na oko i uciekł przez drzwi ukryte za gobelinem, a następnie boczną furtką, do której klucz wyłudzono wcześniej pod pozorem schadzki. Okryty płaszczem udawał przed strażami „capitana Lamotte”. Z Krakowa wyjechał przez Kazimierz. Walezy wraz z kilkoma towarzyszami darł z Wawelu tak chyżo, że choć nieznający terenu Francuzi pogubili się w borach za Lanckoroną (drogę wskazał im jakiś smolarz), to jednak podkomorzy Jan Tęczyński ze swoimi Tatarami doszedł króla dopiero pod Pszczyną, nawet nie on osobiście, ale starosta oświęcimski, który wyprzedził orszak podkomorzego. I choć starosta ostatni odcinek dzielący go od króla pędził piechotą, to jednak wybrał drogę na skróty, przez łąki. Zresztą po to tylko, by zrzucić suknię i wskoczyć do wody, skąd krzyczał błagalnie do króla: „Serenissima Majestas, cur fugis?” (Najjaśniejszy Panie, dlaczego uciekasz?). To wyznanie dozgonnej wierności niemal na kolanach (niemal, bo w wodzie ciężko jest klęczeć), nie zrobiło wrażenia na królu, który śmiejąc się z nagiego starosty i zapewniając: „nie porzucam tego, co mi (Bóg) dał na mocy elekcji”, pogonił konia do jeszcze większego galopu.
Tak po prawdzie nie do końca Alemani był tym pierwszym człowiekiem, który zauważył zniknięcie króla. Trochę to przypomina historię z wyprawą Kolumba i majtkiem, który jako obserwator w bocianim gnieździe, pierwszy dostrzegł nowy ląd, ale przyjęło się, że to jednak Kolumb odkrył Amerykę. Miano rzeczywiście pierwszego, który spostrzegł nieobecność władcy, należy się kucharzowi o imieniu Antoni (poznać po imieniu, że też Włoch). Zapewne człek ów, chcąc dowiedzieć się, co król chce spożyć na śniadanie zaniepokoił się brakiem odzewu zza zamkniętych drzwi. Długo się nie namyślając obudził wyżej stojącego od niego w hierarchii koronnego kuchmistrza Alemaniego (nie wszyscy historycy są zgodni co do faktu, że Włoch był już wtedy kuchmistrzem).
Tak to dzięki forom, jakie dawało lepsze urodzenie i wyższa godność, wszedł Dominik do historii. Następnie Alemani poinformował o wszystkim podkomorzego Tęczyńskiego. Ponieważ na coraz intensywniejszy łomot w drzwi komnaty królewskiej wciąż nikt nie odpowiadał, podjęto decyzję, że trzeba je wyłamać. Wtedy prawda wyszła na jaw – króla w komnacie nie było, tkwiło tam tylko kilku zestrachanych paziów. Tak na marginesie, nie wyciągajmy daleko idących wniosków z nie do końca udowodnionego zarzutu, że dworzanie czy paziowie mieli służyć ponoć uodpornionemu na damskie wdzięki Walezemu nie tylko do tradycyjnie rozumianego towarzystwa. Tego typu oskarżenia odrzućmy precz, bo nic nie wnoszą do naszej opowieści, a poza tym – jak udowadniają po wnikliwych badaniach historycy – w pederastię popadł Walezy dopiero po powrocie do Francji, a dokładnie po śmierci kochanej już w młodości Marii de Cleves. Historyk Norman Davies utrzymuje wręcz, że owi paziowie, stojący przy łożu króla, nawet nie zauważyli, co się działo za zasłonami i nie spostrzegli, że król prysnął przez drzwi ukryte za gobelinem. Davies pisze zresztą, że to jednak Alemani, wracając z miasta, osobiście natknął się na uciekającego króla i, choć między szefem kuchni i władcą „nie padło ani jedno słowo, ale zrodziły się podejrzenia”. Nic to jednak, wszak dla nas istotnym jest, że Walezy zwiał z kraju między Wisłą a Dnieprem. Co z tego wynikło? Oddajmy głos współczesnym: „Powstał ruch wielki na zamku, postrach rozszedł się z zamku na całe miasto. Budzą się mieszkance (…) wszędzie zgiełk i zamieszanie, tłoczą się tłumy zbrojnych, jak gdyby na odparcie jakiegoś nieprzyjaciela” – pisał Orzelski. A nuncjusz papieski Lippomano wspominał nawet, że lud „zbierając się tłumnie na miejscach publicznych, ganił otwarcie postępek króla, wykrzykiwał i narzekał oraz wypominał Walezemu, iż Rzeczypospolitą „zostawił w nieładzie”. Bodaj najbardziej nieszczęśliwym z racji zbiegostwa Walezego był wojewoda sandomierski Jan Kostka, który wspólnie z bratem Krzysztofem udzielili królowi pożyczki, ok. 100 tys. zł, na koszty elekcji i podróży do Polski; inwestycja im się nie opłaciła, dywidendy nie było, ba!, nigdy nie zwrócono im nawet złotówki.
Wciąż przy konfiturach
Uczepiony dworu, nie dał się już sprytny Dominik odsunąć od beneficjów. Jak pisze znakomity historyk Kazimierz Lepszy: „W czasie bezkrólewia ponoć jeździł do Siedmiogrodu i wrócił razem z Batorym. To zjednało mu, zdaje się, szczególne łaski króla, który go otaczał ojcowska opieką, nadając mu liczne wsie, tenuty, wójtostwa itd.”. Poszedł nawet w siady teścia i został w 1577 r. królewskim kuchmistrzem, co wcale nie znaczyło, że przygotowywał Batoremu obiadki. O stopniu zażyłości między królem i kuchmistrzem świadczyć może fakt, że gdy włoskiemu majątkowi naszego bohatera groziła konfiskata, Batory w sprawie Alemaniego interweniował, oczywiście z dyplomatyczną delikatnością, u samego księcia toskańskiego. Zdaje się jednak, że nic nie wskórał. Dodajmy, że syn Alemaniego, Stefan, dostał imię na cześć króla, którego był chrześniakiem. W 1581 r. ojciec i syn otrzymali od Batorego starostwo nowomiejskie. Florentczyk nie odstępował króla także w trakcie wojen z Moskwą, był choćby pod Pskowem (ciekawe, czy uwiecznił go na swym słynnym obrazie Jan Matejko?). Wysłał go też Batory z poselstwem do Szwecji, gdzie miał wymóc na królu Janie III zrzeczenie się zajętej przez Szwedów Narwy. Jako piastujący mało reprezentatywne stanowisko królewskiego kuchmistrza spotkał się Dominik z niemiłą, a powiedzmy szczerze – chamską odprawą, nie musimy więc dodawać, że nic nie zdziałał. Za to Alemani i owa nieszczęsna szwedzka misja doczekała się po wiekach uwiecznienia w powieści Jadwigi Żylińskiej o Gustawie Erikssonie Wazie, synu króla Szwecji Eryka XIV, alchemiku, włóczędze i ponoć szaleńcu, który się znał z naszym Dominikiem. Był potem Alemani także komisarzem królewskim, który miał pomóc w sporze między jezuitami, Akademią Krakowską i biskupem Piotrem Myszkowskim. Chodziło o uzyskanie zgody na otwarcie domu tegoż zakonu w Krakowie. Zakończyło się to dobrze dla zakonu, o co Alemani usilnie zabiegał.
Czas gorszych notowań
Potem miał Dominik parę lat chudszych, przestał być kuchmistrzem, zarzucano mu też, że jest Włochem, a nie polskim szlachcicem. Został wprawdzie podstarościm krakowskim, ale nawet nie zdążył objąć urzędu. Wreszcie w 1588 r. nowy król Zygmunt III Waza mianował go żupnikiem olkuskim. Żupnik, jak to żupnik, nadzorował tutejsze kopalnie, dbał przy tym by król otrzymywał swoją część dochodów z urobku czyli tzw. olborę i rzecz jasna sam na tym niezłe sumki zarabiał. Niczym szczególnym na tej posadzie się jednakowoż Dominik Alemani nie zapisał, gdyż o jego ewentualnych zasługach milczą historycy. Ducha oddał w 1595 r. Umierał nie Włoch, ale Polak, który biegle w mowie i piśmie władał językiem swej przybranej ojczyzny. Nie zerwał jednak do końca stosunków z krajem własnej młodości, pozostawał też w bliskich kontaktach z innymi przybyszami z Włoch, jak choćby Sebastianem Monteluppim (kojarzącym się dziś już tylko ze słynnym krakowskim więzieniem) czy bankierem Karolem Soderinim. Dzieci (miał ich najmniej siedmioro) bogato powydawał: córki z pierwszego małżeństwa – Elżbietę za Stanisława Krzysztoporskiego, Zofię za Aleksandra Połubińskiego. Spędzając całe życie blisko dworu miał sposobność zaznajomić się z największymi postaciami tych czasów, obok wspomnianych monarchów wymieńmy kanclerza Jana Zamoyskiego, któremu Alemani długi czas był wiernym sługą, wojewodę krakowskiego Mikołaja Firleja czy Lwa Sapiehę. Gdy w Rzeczypospolitej dobrze się działo ród Alemanich stał przy niej wiernie, jednak w połowie XVII w. włoscy przybysze wyjechali do ojczyzny, do Florencji. Widać wyczuli pismo nosem, że dla Polski nadchodzą gorsze czasy i lepiej zabrać stąd swoje – za przeproszeniem – sempiterny.
Bibliografia:
N. Davies – „Boże igrzysko. Historia Polski”, Kraków 1990.
S. Grzybowski – „Henryk Walezy”, Wrocław 1985.
S. Grzybowski – „Krasowski Jan”, PSB, tom XV, 1970.
L. Kołodziejczyk – „Tron i alkowa, czyli historia przez dziurkę od klucza”, Kraków 1991.
H. Kowalska – „Kostka Jan”, PSB, tom XIV, 1968-69.
K. Lepszy – ,Alamani Dominik”, PSB, tom 1,1935.
S. Płaza – „Wielkie bezkrólewie”, Kraków 1988.
E. Rudzki – „Polskie królowe”, tom II, Warszawa 1990.
L. Stomma – „Wzloty i upadki królów Francji”, Łódź 1991.
J. Żylińska – „Gwiazda spadająca”, Warszawa 1980.
Zdjęcia:
Fot. 1. Herb Alemani, pochodzenia włoskiego, przyniesiony do Polski przez Dominika Alemani. Zatwierdzony indygenatem z 19 kwietnia 1566.
Fot. 2. Henryk Walezy, portret z epoki.
Fot. 3. Artur Grottger – „Ucieczka Henryka Walezego”.
Fot. 4. Henryk Walezy, obraz Marcello Bacciarellego.