Ludzie chorzy na raka są psychicznie zmęczeni. Tu nie chodzi o to, żeby spać codziennie po dziewięć godzin. Oznaką zdrowia psychicznego jest świadomość, kiedy należy powiedzieć stop. Oczywiście, że czasami przekraczamy granicę swoich możliwości, ale trzeba to robić świadomie. Jest coś takiego jak zdrowy egoizm. Niech czasami rodzina zje bułkę z kiełbasą, ale ja nie ugotuję obiadu, bo muszę się położyć i odpocząć. Nie muszę wszystkiego dla wszystkich robić. Niezdrowy egoizm to jest mówienie sobie: masz być świetną żoną, świetną matką, świetnym pracownikiem. Choroba nowotworowa, w ogóle sytuacje ekstremalne, powodują u ludzi taki stan, jakby włożyli okulary i wykrzyknęli: o Boże, ja widzę świat! Ale niektórzy zrzucają je natychmiast: bez sensu, już tego nie wytrzymam, nie dam sobie z tym rady. Bo przemożny strach jest specyfiką onkologii. Myślę, że ludzie nie tyle odczuwają tu strach przed śmiercią, ile strach przed cierpieniem. Obrazy, które przychodzą choremu do głowy, ilustrują potworne cierpienie. To poniżenie, gdy nie jest on w stanie panować nad swoją fizjologią. Przecież człowiek wyobraża sobie, że będzie kłopotem, że będzie tak zwanym strzępem człowieka. Tego się boi! Dlaczego tak myślimy? To jest katastrofa naszego świata. No to co zrobić, by tak nie myśleć?
To jest jeszcze jedna niezdrowa poprzeczka, którą człowiek współczesny sobie zawiesza. Pokorna akceptacja siebie oznacza drogę środka. Nie wolno podlegać skrajnościom: albo w ogóle nic nie będę znaczyć, albo znaczę tylko wtedy, kiedy – i tu warunki. Jeśli człowiek nie akceptował siebie przed chorobą pod wieloma względami, to nie będzie i w trakcie choroby. To, że mam nawyki, ograniczenia, czas kiedy gorzej się czuję – to trzeba akceptować. Umiem powiedzieć: nie jestem w stanie dziś pracować.
Dla mnie to jest konieczna odwaga głównie wobec samego siebie – powiedzieć: dziś jestem słabszy, czegoś nie chcę robić. Bo gdy spotka mnie choroba, to będę wściekły, ale będę siebie akceptować. Jedna z lekarek powiedziała kiedyś, że gdyby była ciężko chora, to oddałaby wszystkie pieniądze, żeby zajmowała się nią profesjonalistka. Żeby tego nigdy nie robiły jej dzieci. Przepraszam, to co powiem, naprawdę wynika ze mnie: ja bym chciał, żeby to właśnie były moje dzieci. Wcale nie uważam, że będzie im łatwo, wcale nie chcę ich chronić przed tym cierpieniem, wcale nie znaczy, że nie będę ciężarem. To jest po prostu niemożliwe. Opieka nad chorym to jest utrudnienie życia. Ale dlaczego nie miałoby być utrudnień, jeśli ludzie czują do siebie miłość? Co zrobić, żeby choroba wzmocniła?
Po pierwsze: nie stawać w opozycji do tego, co się stało, nie udawać, że nie stało się nic. Nie trwać za wszelką cenę w samotności. Dzień, nawet tydzień pobyć samemu, ale potem wyjść do ludzi. Nie nastawiać się, że wszyscy będą mi oddani i znajdą odpowiednie słowa, bo to niemożliwe. Po drugie: nie zagłębiać się w poczuciu winy. Nie traktować choroby jako kary, bo wtedy człowiek – niczym w obozie pracy – emocjonalnie umiera za życia. Po trzecie: zrobić coś dla siebie, odkryć, że jednak przechodzę to wszystko kawałek po kawałku, radzę sobie.
Osoby chorujące na raka często zaczynają celebrować życie. Zatrzymują się i pytają: czy to, co robię w życiu, jest na pewno tym, co chciałem robić? Ale nie trzeba zapaść na raka, żeby zobaczyć świat. Nawet niekoniecznie trzeba własnego nieszczęścia, żeby go zobaczyć. Wystarczy spojrzeć dookoła. Jeśli notorycznie uciekamy od życia, od prawdy, to człowiek w końcu ani nie jest szczęśliwy naprawdę, ani nie żyje naprawdę. Żyje udając.