Tak, jak należy, najpierw wstęp
Jeśli komuś się zdaje, że obecna sytuacja Galerii BWA jest ciężka, wręcz heroiczna, to znaczy, że nie zna on historii tej placówki, to jest przede wszystkim jej początków, tych z 2001 roku, gdy BWA powstawało jako filia Małopolskiego Biura Wystaw Artystycznych w Nowym Sączu.
Kierownikiem został artysta plastyk Stanisław Stach, malarz znany, ceniony i nagradzany, który kilka lat zabiegał o utworzenie galerii w naszym mieście. Pięć miast zabiegało podówczas o posiadanie BWA, bo to ogólnopolska marka, ciesząca się zaufaniem w środowisku artystycznym, marka dająca prestiż wśród odbiorców sztuki; na ostatniej prostej rywalizowały Chrzanów, Oświęcim i Jaworzno. Staraniem Stanisława Stacha i ówczesnych władz samorządowych dyrektor Krzysztof Kuliś zdecydował się wybrać Olkusz.
Fot. 1 i 2. Otwarcie galerii czerwiec 2001 r.
Akurat mija 18 lat istnienia Galerii BWA i mamy sytuację paradoksalną: BWA jest jedną z wiodących Galerii w Polsce, prowadzi bardzo szeroko zakrojoną działalność: 17 wystaw, Międzynarodowy Plener Malarski „Srebrne Miasto”, Ogólnopolski Konkurs Poetycki im. Kazimierza Ratonia, koncerty w ramach Zaduszek Jazzowych i Jazz Kolęd, Festiwal Sztuki i Muzyki Sakralnej, Ogólnopolski Konkurs Kolaż – Asamblaż, koncerty muzyki operowej, spotkania autorskie z pisarzami i poetami, dziesiątki warsztatów plastycznych, muzycznych itd., a tymczasem jej byt stanął pod ogromnym znakiem zapytania. Słyszy się o oszczędnościach; z budżetu miasta na działalność BWA przeznaczone jest w tym roku 110 tys. zł. Tyle samo daje Powiat Olkusz, a Marszałek Małopolski wspiera olkuskie BWA kwotą 200 tys. zł. Zeszły rok zakończyliśmy z nadwyżką budżetową w wysokości ok. 7 tys. zł.; ok. 10 proc. naszego budżetu to środki pozyskane od sponsorów!!! Nie ma najmniejszych podstaw, by nas likwidować i zamieniać w drugoligową galerię przy Miejskim Ośrodku Kultury. Raz, że to utrata prestiżu, dwa – utrata zaufania wśród artystów, wreszcie trzy – argument finansowy – utrata 310 tys. złotych z budżetu Marszałka i Powiatu oraz kilkudziesięciu tysięcy od sponsorów.
Otwarcie galerii czerwiec 2001 r.
Czy budżet Olkusza, a dokładnie MOK-u, jest w stanie udźwignąć te dodatkowe kilkaset tysięcy złotych?! Szczerze wątpię! Burmistrz podejmując starania o likwidacji był – jak sadzę – przekonany, że Galeria BWA biernie podda się losowi. Galeria jednak walczy! Zorganizowaliśmy akcję „Ratujmy Galerię BWA w Olkuszu”, którą popierają środowiska artystyczne nie tylko Olkusza, ale całej Polski, a także w innych krajach, bo przecież nasze BWA ma znakomite kontakty w Czechach, Słowenii czy Gruzji, dzięki Międzynarodowym Plenerom i wystawom, które organizujemy. Listy z poparciem dla funkcjonowania BWA jako niezależnej galerii przesyłają rektorzy wyższych uczelni artystycznych, profesorowie, fundacje i stowarzyszenia kulturalne oraz zwykli ludzie, miłośnicy sztuki. Setki ludzi podpisuje się na papierowych i internetowych listach protestujących przeciwko likwidowaniu olkuskiego BWA. Materiały o BWA nadają stacje telewizyjne, radiowe, piszą o nas gazety, a to dopiero początek medialnego szumu, który niewątpliwie zaważy na wizerunku miasta i jego władz. Tych strat wizerunkowych już się nie nadrobi! Wciąż jednak można się wycofać z tego nieprzemyślanego i niekonsultowanego z nami pomysłu! Jest jeszcze czas! Nie jest za późno! Niech wreszcie w Olkuszu zacznie się dbać o instytucje zasłużone i przynoszące splendor miastu, niech się je tworzy, a nie likwiduje! Inaczej taka droga doprowadzi nas do momentu, że pozostanie tylko zlikwidować to miasto, a ostatnim, który zgasi światło, będzie…
Pierwsza siedziba Galerii Dworek Machnickich
Okres heroiczny
Na początku nie mieliśmy prawie niczego. Pod dostatkiem mieliśmy tylko zapału. Poza tym był pusty lokal, czyli Dworek Machnickich, w którym nie było wtedy kolekcji wikliny Władysława Wołkowskiego, bo znajdowała się w Domu Kultury i czekała na odnowienie. Ciekawostka, widziałem wtedy karty z wyceną eksponatów z tej kolekcji, według księgowego każdy z tych niezwykłych eksponatów był wart maksimum po kilka złotych, ale zdarzały się i takie, które wyceniono na kilkadziesiąt …groszy! Trafiliśmy więc do pustego dworku, który był jednak miejscem magicznym. Powiem tak, remont tego budynku, który nastąpił kilka lat później był konieczny, to była na poły ruina, ale za to atmosfera tego podupadłego XIX -wiecznego dworku mieszczańskiego była niepowtarzalna i po remoncie niestety zniknęła. Mosiężna tabliczka – wizytówka Machnickich – na drzwiach wejściowych, dębowe parkiety, które skrzypiały pod nogami, piękne kaflowe piece z kutymi drzwiczkami palenisk… Kamienne schody prowadzące do kolebkowo sklepionej piwnicy, gdzie stały stare regały z kartonowymi pudełkami, w których znajdowały się …ludzkie kości. Nie inaczej, w tej piwniczce zgromadzono bowiem kości z cmentarza przykościelnego Augustianów, które wykopał w latach 70. archeolog Marian Myszka.
Nam to sąsiedztwo nie przeszkadzało, wszak wiadomo, bać się powinno żywych, nie umarłych, ale jednakowoż coś z tą sprawą należało zrobić. W końcu Jurek załatwił z proboszczem w św. Andrzeju, Stefanem Rogulą, że kości zostaną zakopane we wspólnym grobie na starym cmentarzu obok płyty augustianina Szymona Kuropatwy. Tak się stało, kości spoczęły w poświęconej ziemi. Kiedyś przyszła do nas kobieta, mieszkanka charakterystycznej dużej kamienicy naprzeciwko dworku, która zaczęła opowiadać jakieś niestworzone historie o duchach, które nawiedzały ją w snach, o widmach, które mówiły, że są niespokojne, niepokoiły ją długo, kobieta się męczyła: „ale ostatnio to ustało” – stwierdziła na koniec. Okazało się, że widma zniknęły definitywnie, gdy Jurek z księdzem Rogulą pochowali kości na cmentarzu.
Janusz Trzebiatowski wernisaż 2002 r.
Ale przejdźmy od metafizyki do rzeczywistości, która wtedy skrzeczała. Przede wszystkim ówczesne władze miejskie i powiatowe, nie były zbytnio zachwycone z wyborów kadrowych kierownika Stanisława Stacha, który organizując kadrę nieopatrznie postawił na historyka i dziennikarza, czyli na autora niniejszego tekstu oraz archeologa i muzealnika – Jerzego Rosia. Przyznaję, starosta Janusz Bargieł i burmistrz Janusz Dudkiewicz mieli niewątpliwie powody do niepokojów: takich trzech, jak nas dwóch – myślę tu o sobie i Jurku, bo pozycji Staszka Stacha nikt nie kwestionował – to nie ma ani jednego! Powiedzieć o mnie, że jestem trudny w obsłudze, to nic nie powiedzieć; mam w sobie jakiś zakodowany wstręt do tych, którzy próbują mi coś wmówić, nienawidzę tych, którzy chcą mi coś narzucić, a tych którzy chcą mnie złamać, to nawet boję się napisać, co jestem im w stanie zrobić… No, a Jurek, no cóż, on jest ode mnie jeszcze trudniejszy. Na szczęście był Stanisław Stach.
Koncert jazzowy jeszcze w dworku
Kto nie zna Staszka, ten nie jest sobie w stanie wyobrazić jakim on jest człowiekiem. Przede wszystkim jest kwintesencją artysty malarza, takiego z cyganerii końca XIX wieku, który tylko jakimś zbiegiem okoliczności znalazł się w naszym miałkim, pozbawionym nutki szaleństwa XXI wieku. Tak, Staszek jest wielkim artystą, artystą nie tylko utalentowanym, o ugruntowanym dorobku, który wystawiał w najlepszych polskich (i nie tylko) galeriach, ale sam też jest dziełem sztuki. Mógłby go stworzyć Marcel Duchamp i postawić w paryskiej galerii, jako rzeźbę artysty pełną gębą. Nic by nie trzeba zmieniać, w Staszku wszystko jest takie, jakie być powinno: szaleństwo w życiu codziennym i pracy artystycznej, prowokacja, dowcip mocny, niektórych zbijający z nóg (i pantałyku). I jest w nim jeszcze coś – przyzwoitość, oddanie, wierność zasadom; Staszek nie ugiął się, stanął za nami murem i nie zgodził się nas zwolnić, choć w pewnym momencie to już nie były sugestie, ale mocne naciski.
Koncert kolęd 2002 r.
Tak jak wspominałem, nawet się tym ówczesnym władzom nie dziwię, mieli ciężko. Teraz już mało kto o tym pamięta, bo się zestarzałem, skapcaniałem, a poza tym zająłem poważniejszymi sprawami, jak literatura, ale wtedy dorabiałem jako dziennikarz w Gazecie Krakowskiej i sobie pozwalałem na dużo, dziś to nie do uwierzenia, na ile można było sobie wtedy pozwalać. Przykładem niech będzie felieton o ówczesnym burmistrzu pt. „Dziady cz. V (Olkuskie)” napisany w konwencji oryginału, momentami Mickiewiczowskim trzynastozgłoskowcem: może fragmencik, który świadczy dobitnie, że i ja wówczas wieszczyłem:
Bóg: (milczy)
Chór duchów opozycyjnych:
Bo słuchajmy i zważmy bez urazy,
Że według bożego rozkazu,
Jeśli ktoś był burmistrzem dwa razy,
Nie powinno być trzeciego razu.
Wyobrażam sobie, jakby na takie dictum zareagował przewrażliwiony obecny burmistrz Roman Piaśnik! Chybaby kazał mnie rozstrzelać na środku rynku, w kulminacyjnym momencie Dni Olkusza, czyli tuż przed sztucznymi ogniami albo zamiast nich; przynajmniej skończyłbym jako największa atrakcja tych dni, bo program wg mnie jest dość skromny, by nie powiedzieć mało ambitny. A ówczesny burmistrz, ach, co to były za czasy, jacy ludzie, elegancja – Francja; burmistrz przychodził z szanowną małżonką na wernisaże i choć czytał w tym samym dniu mój cotygodniowy felieton, co jak sądzę doprowadzało go do furii, to jednak witał się ze mną, kiwał głową, nawet rzucał zza zaciśniętych warg: „Dobrze napisany tekst, panie redaktorze”. No i jak tu nie tęsknić za tamtymi czasami?! Mrożek miał rację: „Dobre jutro było wczoraj”.
Koncert kwartetu smyczkowego 2002 r.
A pracowałem w „Krakowskiej”, bo z czegoś trzeba było żyć, no a z pensji, którą nam płaciło Małopolskie BWA, wyżyć się nie dało. Mieliśmy po pół etatu, dostawaliśmy po 280 zł na rękę. Miałem wtedy jeszcze firmę Public Relations, brałem to moje wynagrodzenie, dodawałem dwie stówy i płaciłem sobie firmowy ZUS. Przyznaję, miałem wątpliwości, czy jest w tym jakiś sens, ale przekonały mnie dwie rzeczy – pierwsza: dyrektor Kuliś z Nowego Sącza obiecywał, że to przejściowe trudności i niedługo będą pełne etaty za dużo wyższe stawki. Druga sprawa, nie chciałem dać satysfakcji tym, którzy chcieli się mnie (i Jurka) pozbyć. W pierwszej kwestii zmiana była kosmetyczna, bo podwyżki były o 100 zł. Ale w drugiej sukces jest całkowity: proszę bardzo, po 18 latach jeszcze się mnie nie pozbyto (Jurek nie miał tyle szczęścia, ale o tym za chwilę). I do tego po prawie 17 latach powiększono mi te pół etatu do ¾. Czyż to nie dowód, że coś osiągnąłem? Choć daleko w życiu raczej nie zaszedłem, skoro urodziłem się w szpitalu, który stał w tym miejscu, gdzie teraz rozciąga się parking przy Galerii – moim miejscu pracy.
Koncert muzyki klasycznej
Najistotniejsza kwestia – było nam zimno. W dworku stały wspomniane piece kaflowe, ale dawno nieużywane, a poza tym w ramach przygotowywania powierzchni wystawienniczej, chcąc skorzystać z każdego kawałka przestrzeni, zastawiono je płytami wiórowymi, więc nie dało rady w nich palić. „Chłopcy, przecież wam tu jest strasznie zimno, przyniosłam koniak” – powiedziała kiedyś zaprzyjaźniona z nami Bożena Szczygieł-Gruszyńska, lekarka, współtwórczyni olkuskiego Muzeum Afrykanistycznego. No, ale przecież z oczywistych względów nie mogliśmy sobie w ten sposób radzić z chłodami; zakupiliśmy więc z naszego lichego budżetu siedem czy osiem piecyków elektrycznych. To był koszmar; nauczyłem się wtedy, jak drutować korki. Ale i tak je nieustannie wybijało, co było kłopotliwe zwłaszcza podczas koncertów, bo gasły nie tylko piecyki, ale też światło i sprzęt nagłaśniający, a artyści zamierali w połowie utworów, czekając aż ja czy Jurek wykręcimy korek, sprawdzimy czy dobry, potem następny…
Lekcja plastyki z prowadzącą Olgą Śladowską
Dużym problemem była ubikacja, bo była tylko jedna, zresztą uroczo staroświecka. Och, jakże nasza ubikacja wzruszyła legendę „Solidarności”, senatorową Zofię Romaszewską, która po wizycie w naszej toalecie z rozrzewnieniem wspomniała, że taki sam prymitywny kurek był w jej miejscu odosobnienia podczas internowania. Normalnie, w trakcie zwykłego dnia kłopotów większych nie było, ale na wernisażu, koncercie czy spotkaniu autorskim zdarzały się małe dramaty. Ktoś nie wytrzymał w kolejce do WC, inny szybkim tempem udał się w głąb ogrodu, gdzieś za kępę bzów czy w cień cisa.
Lutek Poczęsny
Tak, z początku ciężko było funkcjonować. Jakoś jednak dawaliśmy radę, czego dowodem klasa artystów, którzy wtedy w BWA w Olkuszu wystawiali. Tu owocowały kontakty w środowisku, jakimi cieszy się Stanisław Stach. Działała też marka BWA. Pierwsza była niebywale ciężka do zainstalowania wystawa Biennale Pasteli z Nowego Sącza – ok. 300 prac! Całe ściany były nimi zapełnione, a wieszaliśmy prace na gwoździach, po każdej prezentacji trzeba więc było gwoździe wyciągać i wbijać w inne miejsca, dziury zaś zagipsować. Iście syzyfowa robota. Po Biennale były niezwykle ważne wystawy, w tym świętej już pamięci Jana Tarasina; to nazwisko ze ścisłego topu polskich artystów XX wieku, Członek Grupy Krakowskiej, rektor ASP w Krakowie… Co ciekawe rodzina Tarasinów wywodzi się ze Sułoszowej i Olkusza, a Pan Profesor w naszym liceum im. Króla Kazimierza Wielkiego zrobił tuż po wojnie maturę. Tarasina nazwano „Księgowym Pana Boga”, bo jego prace przypominają jakieś magiczne magazyny wypełnione trudnymi do określenia przedmiotami.
Maciej Syrek wernisaż 2002 r.
Jan Tarasin, pamiętam jak dziś, bo przeprowadziłem z nim kilka wywiadów, zgodził się na wystawę w Olkuszu tylko dlatego, że nasz placówka należała do sieci Biur Wystaw Artystycznych. Potem bardzo wielu artystów powtarzało to jak mantrę i wspominają o tym do teraz. To aluzja do tych, którym się zdaje, że wcielenie BWA pod Miejski Ośrodek Kultury niczego nie zmieni. Otóż zmieni wszystko …na gorsze, ale do tego tematu jeszcze powrócę. Co więcej Profesor Tarasin, jako jeden z pierwszych, zostawił dla BWA jedną ze swoich prac – serigrafię „Wąwóz Homole”. Jednak w ogóle pierwszym, który nam podarował obraz, był Stanisław Mazuś, malarz znamienity, legenda polskich plenerów; kiedyś ponoć Stanisław w artystycznym amoku przysiadł na skibie i malował późnojesienny krajobraz, a kiedy po paru godzinach chciał wstać, okazało się, że przymarzł do ziemi. Ach, cóż za niezapomniany to był wernisaż! Po pierwsze Mazuś się …nie zjawił. W zupełności jednak nie przeszkodziło nam to wernisażu przeprowadzić wedle znanego schematu: słowa powitania i krótki spicz o wystawianym artyście, wygłoszone przez Stanisława Stacha, które same w sobie są niczym najbardziej intrygujące dzieła nowoczesne, bo szef nie boi się używać słów, bywa konfrontując je ze sobą w odważnych związkach frazeologicznych i tym samym sprawiając, że ni stąd ni zowąd objawiają się ich nowe semantyczne znaczenia. Potem pewnie zaprezentował się ktoś z władz, bo wtedy, jak już nadmieniałem, władza, a i owszem, w BWA się pojawiała i to w wielkiej okazałości. Następnie był poczęstunek, czyli ciasteczka i wino, to drugie ściągało tzw. bywalców, jak na przykład Smile (Grzegorz), znawca muzyki punkowej i jedyny u nas kibic Legii Warszawa, czy długowłosy mężczyzna – imię niestety wyleciało mi z pamięci – obarczony jakimiś torbami z nieznaną zawartością, którą dopełniał naszymi ciasteczkami; miał zwyczaj notować coś w kajeciku, ale nigdy tych zapisków nie raczył nam pokazać, kiedyś za to wyznał, że z zawodu jest wyprowadzaczem psów na spacery, co mnie nieco zaskoczyło, bo sam mocno woniał kotami… Wracając do artysty Stanisława Mazusia i jego absencji na wernisażu, to rzeczona przestała być aktualna, akurat gdy wszyscy – na szczęście dość niemrawo – zbierali się do domu, wtedy w drzwiach w podszytym baranem kożuchu objawił się …Mazuś. Ze swoją okazałą mlecznobiałą brodą przypominał do złudzenia św. Mikołaja. Staszek wyjawił, że jego spóźnienie było spowodowane tym, że zapomniał pod jakim adresem jest galeria, ale miał wrażenie, jak się okazało mylne, że pamięta w czym się znajduje – no właśnie, był przekonany, że BWA mieści się w …pałacu. Nachodził się więc biedny Stanisław po późnowieczornym Olkuszu, po zaspach, bo zimy były wtedy surowe i śnieżne, rozpytując napotkanych autochtonów o pałac, a ci, choć się bardzo starali, nijakiego pałacu nie mogli sobie przypomnieć. Wreszcie ktoś się ulitował, wypytał Mazusia, wysłuchał i domyślił się, że chodzi o dworek i BWA. Odbyliśmy więc drugi wernisaż, teraz już – jak się należy – z artystą. Długo by można opowiadać, jak było, ale i tak nie pamiętam, bo się dobrze bawiliśmy; nie pamiętam nawet jak to się stało, że ten znakomity malarz nocował u mnie w domu, a nie jak to wtedy nagminnie bywało, u Stanisława Stacha.
Mariusz Połeć happening na Dzień Kobiet 2002 r.
Zresztą nieistotne, istotne, że Mazusiowi tak się w Olkuszu podobało, że postanowił podarować nam jeden ze swoich obrazów. Widnieje na nim mocno rozżarzony grill z kiełbaskami, które sprawiają wrażenie dość mocno spieczonych. Pięknie namalowane, sam zaś uwieczniony obiekt mocno zaskakujący dla widza, no, bo każdy powie: co może być pięknego w grillu, zwłaszcza, gdy nie można tych kiełbasek zjeść? Z mroków pamięci wychynęło nagle śmieszne zdarzenie, gdy kiedyś jakiś dwóch eleganckich mężczyzn oglądało w galerii wystawę, zainteresowali się obrazem Mazusia, przyglądali mu się w skupieniu, aż w końcu mnie zapytali: „Czy autor jest z Olkusza?” Ja zaś sobie zażartowałem: „Niestety nie, ale jest wątek olkuski, bo artysta zapewnia, że to jest nagradzana na targach Polagra kiełbasa czosnkowa z zakładów Baso w Olkuszu”. Mężczyźni patrzyli na mnie długo i wnikliwie; potem spokojnie wyszli. Kilka dni później zobaczyłem ich na zdjęciu, chyba w „Przeglądzie”; z podpisu wynikało, że był to prezes z kimś jeszcze z zarządu – zgadłeś inteligentny Czytelniku – olkuskich Zakładów Baso. Swoją drogą były takie zakłady – i już ich nie ma – i komu to przeszkadzało (poza mieszkańcami sąsiednich domów)?!
Spotkanie z historykiem regionalistą Józefem Liszką 2002 r.
Miało być o ciasteczkach, a jak o nich mam pisać, to znaczy, że będzie o Jurku Rosiu. Rola ciasteczek w życiu Galerii jest nieoceniona i niedoceniona, na ogół, bo my w BWA ją doceniamy bardzo mocno. To był czas swego rodzaju zawieruchy wokół Galerii. Nas, znaczy Jurka i mnie, wciąż chciano wyrzucić, a myśmy wpadli na pomysł, że założymy przy Galerii związki zawodowe. Ten znakomity pomysł nie wiadomo dlaczego nie przypadł do gustu dyrektorowi Krzysztofowi Kulisiowi. Co więcej, dyrektor postanowił nam o tym powiedzieć osobiście, w tym celu zawezwał nas do „centrali”, czyli Nowego Sącza. Po drodze mieliśmy fajna przygodę w Krakowie, w nieistniejącej już miejscówce, w barze, gdzie wypatrzyliśmy wątróbkę wieprzową po …żydowsku – za 4 zł 40 gr, którą ja skonsumowałem. W sąsiednim lokalu Jurek zamówił pieczoną kiełbaskę, dość długo na nią czekał, aż w drzwiach od kuchni pojawiła się kiepsko trzymająca się na nogach, dość wątpliwej konduity niewiasta, która wykrzyknęła unoszące się potem dość długo w powietrzu pełne zdumienia pytanie: „Panowie tu jedzą?!” W Nowym Sączu było – jak to się mówi – grubo. Pomysł związków wybito nam z głowy. Zostaliśmy również poproszeni o oszczędności budżetowe. Usłyszeliśmy, że takowe wdrożono już w „centrali”: „Ostatnio na wernisaże kupujemy o połowę mniej paluszków i ciastek”. Niestety, Jurek zareagował zbyt pochopnie, nieprzemyślanie, choć miał dobre, czyste zamiary: wyjął portfel, z niego papierowe dziesięć złotych, rzucił na stół i powiedział: „To kupcie sobie trochę ciastek”. Minął może miesiąc, może dwa, nie więcej i z Jurkiem nie przedłużono umowy. Co tu dużo mówić – poległ na ciastkach.
Stachu jako święty na rysunku Serwickiego
To był drugi rok istnienia Galerii i wtedy już pracowała z nami Iwona Szczepaniak (obecnie Pieniążek), absolwentka Państwowego Liceum Plastycznego w Dąbrowie Górniczej (wkrótce podjęła i skończyła studia wyższe), dziewczyna młoda i przystojna, pogodna i o mocnym charakterze. Mimo to nie miała z nami lekko, bo takich trzech, jak… No tak, już to pisałem. Na początku była historia z zamkami i alarmami. Trochę żeśmy Iwonę wkręcili. „Pamiętaj, po zakodowaniu alarmu masz tylko pół minuty na założenie kłódek, potem zacznie wyć alarm, przyjedzie staż miejska, policja”. Co się ta biedna dziewczyna najadła strachu za każdym wychodzeniem z BWA, nim się okazało, że czasu miała aż nadto, by spokojnie wszystko sprawdzić i zamknąć. Co tam jednak nasze żarty. Jeśli chcesz Drogi Czytelniku historie o wkręcaniu, to wyobraź sobie Stanisława Stacha udającego przez telefon sprzedawcę nowego typu garnków, w których można ugotować zupę i to bez wzbogacenia jej zawartości wodą. Najlepszy numer wykręcił jednak podczas bytności w sanatorium, gdzie z racji tego, że często posługiwał się cytatami z Biblii zaczęto go brać za …księdza. Stach skorzystał z okazji i tak znakomicie wcielił się w rolę, że jeszcze kilka lat później przychodziły do niego kartki od pensjonariuszek zaadresowane do ks. proboszcza Stanisława Stacha.
Wróćmy jednak do stricte działalności artystycznej; wydarzeniem była niewątpliwie wystawa malarstwa Franciszka Maśluszczaka. To malarz wybitny, rozpoznawalny nawet przez ludzi niezbyt zainteresowanych sztuką. Przy tym artysta znakomity i bardzo wesoły. Ta wystawa zdobyła serca olkuszan, którzy bardzo tłumnie zjawili się nie tylko na wernisażu, ale i w czasie całego okresu prezentacji jego dzieł. Sporo prac artysty się sprzedało. Równie popularna była wystawa malarstwa Adama Marczukiewicza, artysty, który od lat zameldowany jest w Krakowie, ale nie kryje swoich związków z rodzinnym Olkuszem. Bardzo odważna – naszym zdaniem była wystawa malarstwa Janusza Trzebiatowskiego, który zajmuje się również rzeźbą, medalierstwem i poezją. Już sam plakat do wystawy, na którym widniały okazałe i silnie wyeksponowane kobiece pośladki, budził – mam nadzieję – zdrowe zainteresowanie. A przecież na ścianach zawisły błyszczące laserunkami ponętne ciała; gdzie się człowiek nie obejrzał, wszędzie piersi, wypięte pośladki i …waginy. Mogą to sobie państwo wyobrazić; a tu dzwonek do drzwi, otwieram… Młody uśmiechnięty ksiądz z grupą dzieci z klasy bodajże trzeciej. Wystarczył mu jeden rzut okiem, by uśmiech zgasł i pojawiło się zakłopotanie. Trzebiatowski to jeden z najsłynniejszych polskich malarzy erotycznych; w Grudziądzu zorganizowano mu wielkie muzeum, my się cieszymy, że zostawił nam do kolekcji jedną z prac – podobnie zresztą uczynił Franciszek Maśluszczak.
Warsztaty plastyczne dla dzieci
A wielkoformatowe prace Leszka Żegalskiego?! To dopiero było dla nas wyzwanie. I niewątpliwie także ryzyko, przy którym prace Janusza Trzebiatowskiego zdawały się niewinne jak pensjonarki. Pamiętam, rozwijamy jeden z obrazów, wielka praca, kilkanaście metrów kwadratowych powierzchni, tak więc kładziemy ją, jak nowo zakupiony dywan, na podłodze i rozwijamy – powoli ukazuje nam się scenka rodzajowa – Chrystus siedzący na …sedesie. To wcale nie była najodważniejsza praca! Ta akurat nie zawisła, zabrakło miejsca (nie odwagi). Zawisła za to jeszcze większa praca, na której Leszek umieścił rozpędzony motor z przyczepką – scenka jako żywo nawiązywała do słynnej „Trójki” Chełmońskiego, za kierownicą siedział ksiądz w birecie, były tam, ma się rozumieć, jakieś roznegliżowane kobiety, trzymające w dłoniach fallusy itp. Uwierz czytelniku, mocna i kontrowersyjna była ta wystawa, ale sztuka nowoczesna taka bywa, można się zżymać, krytykować, ale nie można jej cenzurować, zwłaszcza, gdy twórca jest tak wybitnym autorem, jak Żegalski. Śmieszna historia; na tę wystawę przybyła raz bez wyjątku męska klasa z Zespołu Szkół Mechaniczno-Samochodowych – może się mylę, ale chyba ich opiekunką była wtenczas Pani Małgorzata Żurek, która bardzo często zabierała swoich uczniów do BWA, a obecnie piastuje stanowisko dyrektora olkuskiego MOK-u. Otóż owi uczniowie, którzy mimo wysiłków nauczycielki dotąd na ogół nie wykazywali większego zainteresowania wiszącymi na ścianach dziełami, podczas tej bytności jakoś wyraźnie się ożywili. Mało powiedziane – oni wpadli w ekstazę; jeden nawet głośno powiedział, to, co chyba myśleli wszyscy: „Nareszcie wystawa dla nas!”.
Pamiętam arcytrudną w przygotowaniu wystawę szkła artystycznego z Muzeum Szkła w Zamku Książ; ile my się wtedy najedliśmy strachu, żeby się żadne z tych cacek nie stłukło, to nasze. A ile pracy nas kosztowała wystawa dzieł Andrzeja Bednarczyka, do której musieliśmy nawet zakupić metr sześcienny ziemi ogrodowej i kilkanaście wielkich luster?! No tak, ale to już później było, już po przenosinach do nowego miejsca, opodal, o czym jednak napiszę w następnym odcinku.
Wernisaż wystawy Stanisława Mazusia
Od początku też mało nam było samych wystaw, wernisaży, więc niemal z marszu zaczęliśmy organizować w BWA spotkania literackie. Poetami Ziemia Olkuska – niby uboga w substancje mineralne – jednak obrodziła, więc było kogo zapraszać. Gościliśmy wszystkich: Annę Piątek, Janinę Kubańską, Irenę Włodarczyk, Krystynę Dziurzyńską, Janusza Czerniaka, Jarosława Nowosada; z czasem doszli młodsi: Karina Stempel, Sławomir Elsner, Łukasz Jarosz, Jarosław Spuła. Przed oczami mam ciężko już chorego, ale nie tracącego wigoru i humoru, Lucjana Stanisława Poczęsnego, popularnego Lucka, poetę, malarza, architekta, biznesmena, kipera win i diabli wiedzą czym tam się jeszcze zajmującego, któremu zdarzało się zasypiać na spotkaniach poetyckich, co do złudzenia przypominało scenkę rozegraną na spotkaniu autorskim w jakimś miasteczku z argentyńskiego okresu w życiu Gombrowicza, którą tenże opisał w „Dziennikach”. Swoją drogą widok siedzącego w pierwszym rzędzie i smacznie sobie śpiącego mężczyznę mogło być nieco deprymujące dla występujących autorów, zwłaszcza tych, którzy Lucia nie znali. Taki koloryt.
Słyszymy dziś zarzuty, że mało kto odwiedza BWA, co nie jest prawdą, bo fakt, bywają mniej popularne wystawy czy spotkania literackie, ale bywają wystawy i koncerty, na których sala jest pełna (rekord był chyba na Świetlikach – bodaj ćwierć tysiąca osób), albo spotkania literackie, na które przychodzi po sto osób. W tych początkowych latach tłum był zawsze, na każdej wystawie i spotkaniu, ale wtedy były czasy, gdy się chodziło, odwiedzało, spotykało, bo Internet raczkował.
Tak więc bywało i śmieszno i straszno, ale o dalszych losach Galerii BWA w następnym odcinku.