Przełom XVI i XVII w. to w dziejach Rzeczypospolitej szlacheckiej czas niespokojny, wróżący nadchodzące nieszczęścia. Warcholąca szlachta mocno wówczas napsuła krwi miłościwie nam panującemu Zygmuntowi III Wazie. Wśród jego oponentów nie zabrakło prawdziwych szubrawców, którzy przyczynami politycznymi uzasadniali pospolitą zdradę i zwykłe szalbierstwo. Była ich nielicha gromada, a w tym gronie ludzie majętni, ustosunkowani i gotowi na wszystko.
Ze świecą jednak szukać większego łajdaka niż Stanisław Stadnicki herbu Szreniawa (ok. 1551-1610), starosta zygwulski, słynny warchol i awanturnik; przeciwnik Jana Zamoyskiego, zwany za życia Diabłem Łańcuckim, bo miastem tym władał i z niego wyruszał grabić, mordować, oburzające pseudosupliki przeciw królowi na sejmach prawić i niemal z orężem na majestat nastawać. O imć Stadnickim piszemy, bo w swych zdradzieckich ekskursjach nie ominął bliskiej naszemu sercu ziemi olkuskiej, zapisując się niechlubnie w jej dziejach. W poprzedniej części opisaliśmy życie tego króla warchołów do czasu Rokoszu Zebrzydowskiego, kiedy to Stadnicki pozwolił sobie wypowiedzieć posłuszeństwo samemu królowi!
Rokosz
Już na zjeździe szlachty opozycyjnej w Stężycy (IV 1606), nazwijmy niezadowolonych malkontentami, wybrali oni na swego przywódcę wojewodę krakowskiego Mikołaja Zebrzydowskiego, który po śmierci Jana Zamoyskiego (w 1605) starał się zająć jego miejsce wśród braci szlacheckiej. Zebrzydowski miał osobiste pretensje do króla. Gdy Zygmunt III w 1605 r. po ślubie z arcyksiężną Konstancją, zresztą bez zgody sejmu, zarekwirował jedną z krakowskich kamienic wojewody, Zebrzydowski stracił do monarchy sympatię. Na rokoszowym zjeździe 10 czerwca 1606 r. w Lublinie Stanisław Stadnicki, ku zadowoleniu zgromadzonej szlachty, wypowiedział posłuszeństwo królowi: „Ja króla Zygmunta za pana nie mam i poddaństwo mu wypowiadam”. Za coś takiego w każdym innym kraju Stadnicki dałby głowy, a jego imię byłoby przeklęte, ale nie w tolerującej różnej maści zdrajców Rzeczypospolitej, gdzie przykładnie ukarany jeden Samuel Zborowski, miast dać opamiętanie, stanie się asumptem do oporu jeszcze większej liczby mu podobnych. Co więcej, Stadnicki nie tylko posłuszeństwo wypowiedział, ale jeszcze jął rugać króla, jakby ten nie był monarchą, ale zaściankowym szlachciurą: „Powiadaj kto, co dobrego uczynił przez te osiemnaście lat? godnego posteritati? co nawet królewskiego? Naprzód pielke (w piłkę) grać, druga alchemiją robić, trzecia piece wymyślać, czytana w saraju mieszkać i tam syna ćwiczyć i w takim życiu wychowywać, piąta w sądomskim grzechu żyć, przyobiecawszy publice na sejmie nie pojmować siostry żony swojej, a po sejmie uczynił to. Teraz po tym sejmie w pierwszą niedzielę słyszałem to na kazaniu od Skargi, król, kiedy karty gra, nie jest królem, ale kiedy na majestacie poważne rzeczy odprawuje i pytałem albo król karty grawa? I powiedzieli mi komornicy jego, grawa, skoro wstanie od stołu. Otóż macie wszystkie jego sprawy stanu królewskiego godne”. Nazwał też króla „krzywoprzysiężcą”. Najbardziej jednak obrzydliwy był ów zarzut sodomii: „A do tego sodomczyk ma nam panować: pożre nas, boje się, ziemia”. Sodomczyk, wbrew temu, co powiedziała swego czasu pewna lewicowa posłanka, nie znaczyło, iż król Zygmunt nosił czerwone skarpetki. Nie oznaczał też, tak jak to obecnie się zwie: „adorowania” zwierząt. Tym określeniem obdarzano wtenczas takich jegomościów, którzy brali ślub np. z siostrą swojej zmarłej żony. Pamiętajmy wszelako, atakował króla człowiek, który w 1588 r. wraz z obcymi wojskami arcyksięcia Maksymiliana Habsburga grabił ziemie polskie, oblegał Kraków. I, żeby było wszystko jasnym, ogłosił Stadnicki pomysł, by zwołać elekcję następcy. W tym celu zaproponował zajęcie Warszawy jako miasta sejmu elekcyjnego i Krakowa, gdzie miano dokonać koronacji następcy Zygmunta III. Dworował sobie nawet między rokoszanami: „Co mi dacie, a złapię wam króla?” Anonimowy poeta na to wystąpienie ukuł wiersz:
„Stadnicki, diabeł wcielony,
Puścił głosy na wsze strony,
Że Pana z królestwa zrzuci,
Krążąc ryczy, bałamuci.”
Trochę się imć Stadnicki zagalopował, część szlachty, oburzona, opuściła nawet zjazd, więc powściągnął wodzy. Domagał się już tylko ograniczenia wpływu jezuitów, wyjazdu legata papieskiego oraz tego, czego domagał się od lat – akurat słusznie – przestrzegania konfederacji warszawskiej (dawała równe prawa wszystkim wyznaniom).
Ostatecznie dano Zygmuntowi III jeszcze jedną „szansę”, żeby się nad swoimi rządami zastanowił i poprawił. W tym celu spisano żądania i mu je przesłano. Wśród podpisów, jako jeden z pierwszych, widniał Stanisław Stadnicki. Postanowiono też na 6 sierpnia 1606 r. zwołać rokosz czyli spotkanie szlachty. Jego nazwę zaczerpnięto z tradycyjnego miejsca spotkań szlachty węgierskiej (pola nad rzeką Rakos). Zrazu więc nazwa ta nie miała pejoratywnego znaczenia Na miejsce rokoszu wybrano okolice Sandomierza. Nim się spotkano, Stadnicki wraz ze swym wojskiem, czyli około tysiącem piechoty, kozaków i husarzy, był na Węgrzech, gdzie zajmował się zaciągiem żołnierza. Tam też zastała go wieść o śmierci Dymitra Samozwańca, którego zmiotło w Moskwie powstanie Szujskiego. Stadnicki zaczął się więc rozglądać za innym kandydatem, który mógłby zastąpić na tronie znienawidzonego przezeń Zygmunta III. Na zjeździe sandomierskim pojawił się Diabeł z całą kupą wojska, samych husarzy, polskich i węgierskich, miał trzy chorągwie. Trzymał się blisko Zebrzydowskiego. Szlachta wybrała Stadnickiego, by opracował artykuły porządkowe zjazdu. Opowieścią, jakoby kardynał Maciejowski chciał go namówić do opamiętania, obiecując w zamian większą wolność religijną, zapewniał brać, że od wolności religijnej woli szlachecką. Tym wystąpieniem zapewnił sobie funkcję deputata na rozmowy z królewskimi posłami i dowodzącego wojskami. Wciąż też domagał się odsunięcia króla. Jak podkreśla J. Byliński, musiał mieć Stadnicki znaczną pozycję wśród panów rokoszowych, skoro uniwersał królewski, nawołujący do zachowania spokoju, imiennie wymieniał właśnie Diabła. Część szlachty po rokoszu się rozjechała, ale część, w tym i starosta zygwulski, pozostała, oczekując na odpowiedź króla. Kolejne spotkanie miało się odbyć również pod Sandomierzem, 12 października.
Rokoszanie jednak nie próżnowali, zaczęli wojować. I Stadnicki nie zasypiał gruszek w popiele, nie czekał bezczynnie, ale zabrał się za wprowadzanie zmian za pomocą miecza. We wrześniu w dwóch bitwach pobił kozaków marszałka wielkiego koronnego Zygmunta Myszkowskiego i kozaków królewskich (nad Kamienną). A potem nagle zachował się zaskakująco, wedle wielu tchórzliwie, bo tuż przed starciem pod Janowcem (2 X) przeprawił się przez Wisłę ze swoimi ok. 1,5 tys. żołnierzami, a nawet podebrał Zebrzydowskiemu część jego taborów. Pozostawił tym samym rokoszan Zebrzydowskiego i kasztelana wileńskiego Janusza Radziwiłła samych wobec przeważających sił królewskich. Tłumaczył Stadnicki, że poszedł z wojskiem do Łańcuta, bo się z nim nie liczono. Po prostu czuł się obrażony. Rokoszanie, którzy wcześniej pisali o nim: „Stadnicki, jako lew głodny, rezolut potężny – Mężny. Prawdaż to, że w Wiślicy na gardło mu stają? – Bają.”, (Echo rokoszańskie) po tym zdumiewającym czynie uznali go zdrajcą, który za swój czyn miał uzyskać od króla wynagrodzenie. Faktem pozostaje, że starał się u króla o łaskę, kto wie, może próbował się z monarchą dogadać, wszak przy Zygmuncie III stało wiernie kilku Stadnickich (Adam – kasztelan kaliski i Stanisław – kasztelan przemyski). Tyle tylko, że król miał go już dość, a ponadto ze wspomnianą rodziną, np. stryjecznym bratem Adamem Stadnickim, żył Diabeł w nienawiści, czego dowód dał np. w 1609 r., kradnąc pod Lublinem kasztelanowi kaliskiemu kilkadziesiąt koni, jego ludzi wprzódy siekąc. Dodatkowo jeszcze narósł konflikt Stadnickiego z wojewodą podolskim Hieronimem Jazłowieckim. Zachowana do dziś korespondencja, „w której obaj magnaci obrzucają się gradem obelg – jak zauważał Władysław Łoziński – byłaby się niewątpliwie skończyła na krwawej wojnie prywatnej, gdyby nie nagła śmierć jednego z przeciwników”.
No, przyznaj czytelniku, jak mógł zareagować Stadnicki na takie na przykład zarzuty: „Niecnotliwy człowiecze, łańcucki krzywoprzysięzco i zdrajco pana swego (…). Nakładłeś na mnie kalumnij, czego ani cnotą, której nie masz, ani miałeś, ani prawdą, która na uściech twoich nie była, pokażesz (…) A kto w Polsce mógł być większym niecnotą, jak ty? (…) przeciwko Panu swojemu, pomazańcowi Bożemu, wszetecznic mówić, posłuszeństwo wypowiadać, krzywoprzysięzcą być, ludzi cnotliwych i zacnych na sławne szczypać i szczekać, jako jadowity pies, paskwilusy niecnotliwe wydawać, (…), ale tylko, abyś mógł jak złodziej pod jarmark co ułapić. Uszy, nosy, ludziom szlacheckim urzynasz…” Jazłowiecki zmarł w tym samym roku, w którym list powyższy napisał. Nic już jednakowoż nie stanęło na drodze wojnie, którą skończyła się inna korespondencja, z Łukaszem Opalińskim, ale o tym niżej. Przez jakiś czas zachowywał się Stadnicki, jak na niego, dosyć powściągliwie. Nie pojawiał się na zjazdach rokoszowych, coś tam przebąkiwał o poparciu, a nieobecność tłumaczył oczekiwaniami na dodatkowe wojska lub zagrożeniem Łańcuta. Dopiero 4 czerwca 1607 r. zjawił się z tysiącem pieszych i konnych pod Czerskiem, ale wnet pokłócił się z Zebrzydowskim, bo okazało się, że Stadnicki wciąż dążył do obalenia króla, a Zebrzydowski nieustannie wierzył w mediacje. Radykalizm Stadnickiego kończył się jednak na słowach, bo z czynami było już różnie. Kolejny raz uciekł z wojskiem za Wisłę, nie podpisawszy aktu wypowiedzenia posłuszeństwa królowi (pod Jeziorną). Osłabił w ten sposób siły rokoszan o czterystu husarzy, dwustu kozaków i pół tysiąca piechoty, za co ponownie uznano go za tchórza, o czym anonimowy autor napisał:
„Mówili wtenczas ludzie, już się tak rzecz godzi,
Że ten pan w niebezpieczny raz zawsze uchodzi.”
I oczywiście nie było go w bitwie pod Guzowem (6 VII), gdzie rokoszanie dostali hojnie po głowie od wojsk królewskich, dowodzonych przez Jana Karola Chodkiewicza i, o paradoksie, przez Stanisława Żółkiewskiego, prywatnie szwagra Zebrzydowskiego. Podsumujmy pokrótce intencje obu stron, zapewne w ich mniemaniu szlachetne. Król nie chciał być malowany, bez wątpienia pragnął wzmocnić swą władzę i w ten sposób samą Rzeczypospolitą. Szlachta z kolei bała się utracić wolność i swobodę religijną, stąd tylu w jej szeregach innowierców. Obie strony chciały dobrze, tyle że dobrymi intencjami piekło jest wybrukowane, a jego ściany odmalowane głupotą. Zaznaczmy też, że Zygmunt III wykazał się wspaniałomyślnością, a co najmniej wstrzemięźliwością w zemście. To znamienne, że przywódcom rokoszu wielka krzywda się nie stała. Ani Zebrzydowski, ani rokoszowy marszałek Janusz Radziwiłł nie zostali ukarani, choć kasztelan wileński wyjechał z kraju. Mimo tego Stadnicki jeszcze w następnym roku chciał współdziałać wespół z marzącym o wznowieniu rokoszu Zebrzydowskim, ale nic już z tego nie wynikło. Za to król, u którego podwójnym tchórzostwem – bo jak inaczej można to nazwać? – Stadnicki wcale sobie sympatii nie zaskarbił, postanowił ostatecznie rozprawić się ze starostą zygwulskim.
Historycy nie są pewni czy wcześniej Zygmunt III faktycznie coś tam przyobiecywał Stadnickiemu za zerwanie z rokoszanami i potem z pozoru Diabłu wybaczył. Ba, nawet dopuścił go w czasie sejmu do ucałowania ręki! Ale faktem jednak jest, że chyba przestał Diabła szanować, no i zupełnie już się go nie obawiał. Taki zresztą stronnik nie był mu do niczego potrzebny, więcej: był zbędny. Król postanowił załatwić Stadnickiego rękami starosty leżajskiego Łukasza Opalińskiego. Panowie nie pałali do siebie sympatią, jak to sąsiad z sąsiadem, którzy wzajem majątków sobie zazdroszczą. Ha, nie tylko majątków! Stadnicki swego czasu nawet porwał, z dworu szlachcica Sojeckiego, karła, którego sobie Opaliński upatrzył, co by mu uciechę w nudne wieczory zapewniał. Ale Diabeł niziołka pozazdrościł i zagarnął! Onego czasu dwór bez karła czy karlicy niewart był funta kłaków.
Wspominaliśmy o ich korespondencji, która ich jeszcze dodatkowo nakręcała. Wyśmienite fragmenty tych listów podaje Jan Stanisław Bystroń. Najprzód kawał pisma Opalińskiego, w którym – proszę zwrócić uwagę co za Wersal – z początku zaimki osobowe odnoszące się do osoby, do której kierowany jest list, są pisane dużą literą: „Zostajeć Ci co cnoty i wstydu, możeć Ci co wrócić serca o tę, którąś polskiej cnocie uczynił, krzywdę, staw mi się na dwór króla i pana mego na dzień dwudziesty ósmy marca – niechaj między moją cnotliwą niewinnością a twoją obłudną sprawą Bóg rozsądkiem będzie, niechaj więcej krew zacnych szlachciców polskich między nami się nie leje. Słuchaj! Porzuć kupy i chorągwie i nieprzyprawnym sercem, masz li je, tak jako się odymasz, staw mi się, a zawrzywa to własną bronią, za wyrokiem bożym! Mną ojczyzny niewiele ubędzie i tobą, a pokój tym uczynisz, co je łupisz, i ja sobie nieprzyjaciela zbędę. Masz li tak wiele serca, jakoć przystoi, wierę, że się stawisz”.
A Stadnicki na to, już bez śladu Wersalu:
„…wzywasz mnie na pojedynek, nic by mi milszym nie było, jako swą ręką napastwić się nad twoim niecnotliwym ciałem, kiedy byś mi był rówien, aleś tego niegodzien, żeby ja będąc człowiekiem poczciwym i rycerskim broń swoją miał na ciebie podnosić, któryś na katowski zarobek przyszedł… Znać, żeś tylko we Włoszech bywał i od Włoch chwyciłeś się postępków nieprzystojnych, nie trybów kawalerskich, bo kiedy byś był w nich ćwiczony tedybyś był kartelusza uszczypliwego do mnie nie przysyłał, ale znać, żeś małpą, a nie człowiekiem rycerskim…”
Wojna prywatna
Wojna Stadnickiego z Opalińskim była długa, krwawa, z obu stron niemożebnie zawzięta i okrutna. A wybuchła ponoć właśnie o onego karła, którego Stadnicki sprzątnął sprzed nosa Opalińskiemu. Któregoś bowiem dnia zjawił się starosta zygwulski w swoim majątku i zauważył zniknięcie karła. Okazało się – porwał go Opaliński. Strata niziołka była na tyle dla Stadnickiego dojmująca, że wybuchła między obu magnatami kilkuletnia wojna uważana przez wielu historyków za największą wojnę magnacką w dziejach Rzeczypospolitej. Dodatkowym asumptem do niej miał też być oszczerczy poemat „Słup do gościa”, który był skierowany przeciwko staroście leżajskiemu Opalińskiemu, a za którym bez wątpienia stał starosta zygwulski. Fragment tekstu:
„Tu stoję z jednej strony świadek niewinności
Łańcuckiej, z drugiej strony świadek znacznej złości
Człowieka bezbożnego – to nazwisko jego:
Opaliński, starostwa rządca leżajskiego.”
Tekst pierwotnie wyryty na drewnianym słupie przy trakcie z Krakowa na Ruś, potem rozpropagowany także na piśmie, bardzo rozeźlił Opalińskiego. Wspominają też dziejopisarze o innych równie ważkich argumentach, które miały doprowadzić do waśni obu wielmożów; wymieniają więc: oćwiczonego kozaka, charta, zająca, raroga itp. Zaś Łoziński zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt, małżonki obu zwaśnionych, katoliczkę Annę Opalińską, skoligaconą z Kostkami, z którego to rodu wywodził się święty Stanisław, oraz Annę Stadnicką, heretyczkę, ponoć równie rogatego charakteru co mąż. A wojna, jak to wojna, to jeden, to drugi przeciwnik zyskiwał w niej przewagę. Z początku lepiej się wiodło Stadnickiemu. Wprawdzie to przeciw niemu, z namowy Opalińskiego, zawiązała się na świętej Łucji i Otylii czyli 13 grudnia 1607 r. pod Łukowcem konfederacja szlachty przemyskiej. Wespół z innymi wrogami Stadnickiego (m.in. Ligęzami) zaatakował Opaliński Łańcut, ale siedem setek ludzi Diabła dało wrogom poznać smak sromotnej klęski. Opaliński utracił nawet osobisty sztandar. Kując żelazo póki gorące, napadł Stadnicki na zgromadzonych pod Łukawcem konfederatów i ponownie ich zgromił. Opaliński cudem głowę ocalił!
W podjazdach między obu panami na krótko zapanował spokój, bo się Stadnicki był wybrał aż pod Moskwę, gdzie na krótko dołączył do wojsk Dymitra II Samozwańca. Wiadomo, że przez czas jakiś obmyśliwał, by popierać Dymitra w staraniach o tron polski, na który ten niechybnie złożyłby zapotrzebowanie, gdyby mu się udała moskiewska ekskursja. Szybko jednak Stadnicki wrócił do Korony, co go uchroniło od losu nie tylko Dymitra, wleczonego przez tłumy za przyrodzenie, ale i innych członków tej ekspedycji, którzy stanowili później polską załogę na Kremlu, a po dwuletnim okrążeniu wsławili się ludożerstwem. Opaliński nie dawał za wygraną. Zagarnął np. transport wina, koni i gotówki Stadnickiego. Za karę Diabeł zdobył i splądrował rezydencję Opalińskiego w Łące. Dziwnym trafem uchodzący ze swoich dóbr Opaliński, wcale tego nie planując, dokonał czynu niebywałego: napadnięty przez Diabła, pobił jego wojska, zdobył i złupił Łańcut oraz spalił zamek Stadnickiego. Ponoć w piwnicach zamkowych dobrał się Opaliński do nieprzebranych skarbów, zgromadzonych tamże przez lata łupienia kupców i sąsiadów: m.in. 500 tys. zł, 10 tys. w monetach, 24 tys. złotych dukatów i 27 tys. talarów. Wedle innych wersji skarb miał się znajdować w zamkowej sadzawce, ukryty pod jej dnem. Zagładzie uległa też ukochana psiarnia Stadnickiego z gromadą myśliwskich psów oraz wielkiej wartości sokoły szkolone do polowań. W mieście, tak jak w zamku, działy się sceny okrutne; kobiety gwałcono, ludzi wyrzynano, spalono księgi miejskie, złupiono kościoły i to wręcz w duchu ekumenicznym, bo los ten spotkał i protestancką i katolicką świątynię. Diabeł pierzchał tak chyżo, że nie tylko złota zapomniał, ale nawet małżonkę szanowną i dzieciaki pozostawił na łasce najeźdźcy. Zdobycie Łańcuta zrobiło wrażenie w Rzeczypospolitej, mówiono, że „Opaliński diabła pobił i piekło spalił”. Ale Diabeł jeszcze dychał.
U swego brata Marcina czynił więc Stadnicki zaciągi i słał pisma protestacyjne. Najeżdżał też zwolenników swego wroga, łupił ich miasta, wsie, kościoły profanował. W szale wielkim to czynił. Mścił się też na mieszczanach i chłopach, którzy brali udział w łupieniu łańcuckiego zamku; z ujętych pasy kazał drzeć, piłami ucinać ręce i jeszcze wymyślniejsze tortury wyprawiać. Zebrał z czasem Stadnicki takie siły, iż Opaliński salwował się ucieczką aż pod skrzydła najjaśniejszego pana. Zygmunt przykazał Stadnickiemu rozpuszczenie armii cudzoziemskiej, ale Stadnicki ani myślał to uczynić, tylko łupił włości Opalińskiego: Tyczyn, Łąkę i inne aż wreszcie opanował Leżajsk. Starosta leżajski był w tęgich opałach, a nadto w długach i rozterce, czy dalej się wyprzedawać z rzeczy i kosztowności, wszystko po to, by nowe zaciągi żołnierza czynić, czy wynieść się – za przeproszeniem – w diabły, czyli do Wielkopolski, z dala od łańcuckiego pana.
Król Waza, będący u progu wyprawy moskiewskiej zbytnio się w sprawę nie angażował. Domagał się tylko od Stadnickiego przeprosin. Z tym było ciężko, bo się Diabeł do winy nie poczuwał, uważał wszak, że „idzie gościńcem samej cnoty”. W końcu jednak się zreflektował i w lutym 1609 r. w Warszawie na sejmie przed królem się ukorzył. Uczynił to jednak dosyć paradnie, odczytując tekst przeprosin z kartki. Zapewniał też, choć mu Opaliński nie wierzył, że pogodzi się ze starostą leżajskim. Odpuścić królowi zresztą nie zamierzał i już pół roku później wraz z innym oszołomem Herburtem, o którym Łoziński pisał: „uczyć się na nim można natury polskiej: bystrej, bujnej, świetnej, a zmarnowanej i bezpłodnej „, jęli knuć. Spiskowali bowiem z wojewodą siedmiogrodzkim Gabrielem Batorym, a przy okazji werbował imć starosta do prywatnej wojny z Opalińskim półdzikich górali węgierskich, tzw. sabatów. Król postąpił z nim jak z trudnym uczniem, którego nauczyciele dla własnej wygody przepychają z klasy do klasy, wybaczył i więcej sobie głowy nicponiem nie zaprzątał. Nakazał mu jeno, żeby się z Opalińskim pogodził. Starosta leżajski w zgodę nie wierzył, ale był do niej gotów. Stadnicki zrozumiał króla chyba opacznie, bo na Trybunale Koronnym w Lublinie ludzie Stadnickiego dokonali szturmu na gospodę, w której gościł Opaliński. Bitwa się wywiązała potężna, cięto się po okolicznych ulicach, ale koniec końców wojsko Diabła poszło w rozsypkę. Dzielnym wojakom Diabła dokopał miejski motłoch! Stadnicki był już w totalnym odwrocie. Monitował o pomoc do samego prymasa. A w lutym 1610 r. do stojącego pod Moskwą Zygmunta III przesłał uniżony list, błagając o pomoc. Król wybrał rozjemców, ale sprawy już zaszły za daleko. Stadnicki wybrał się po żołnierzy na Węgry (na nic mu się już nie przydali, a jedyne czego dokonali, to spustoszenie województwa ruskiego), a w tym czasie, korzystając z jego nieobecności, Opaliński przypuścił atak na należące do Stadnickiego Wojutycze, zagarnięte przez tegoż wdowie Drohojowskiej. Niejako więc sprawiedliwości stało się zadość. Nie dość jednak tego, że Opaliński spalił tamtejszy pałac, to jeszcze drugi raz już przechwycił żonę i dzieci Stadnickiego Od tej chwili Stadnicki był już podobny ściganej zwierzynie.
Stracił głowę pod Tarnawą
Z polowania z nagonką, w jaką zamienił się pościg za nim, nie dane było Stadnickiemu ujść cało. Po powrocie z Węgier długo mylił tropy prześladowcom, ale go w końcu dopadli pod Tarnawą (czasem piszą Tarnowcem). Zaznaczmy, że chodzi o Tarnawę koło Chyrowa, a nie tę podolkuską. Tak jego ostatnie chwile opisał referendarz koronny Hieronim Cielecki w liście do biskupa warmińskiego Rudnickiego: „…idąc za nim R starosta Sieraski (Łukasz Opaliński) resolute w tysiąca człowieka, chcąc za nim iść i do Węgier gdziekolwiek jeno był. Kozacy i straż Pana starościna wjechała na jego straże do dworu brata jego stryjecznego, co nieboszczyk na dworze stojąc obaczywszy i konia dopadłszy uchodził, i w tym uchodzeniu postrzelon wprzód z łuku w szyję a potem pałaszem od Greczyna P. wojewodziny Wołyńskiej ścięty”. Dalej referendarz koronny wymienia siły jakich ludzi ścigały Stadnickiego (m.in. podczaszego Wapowskiego, wspominam to nazwisko, bo ród ten swego czasu zawiadował włościami w Bolesławiu) i odnotowuje jeszcze, że po śmierci starosty zygwulskiego przyszły mu z pomocą, jak widać spóźnioną, „dwa tysiące ludzi z Węgier”, niektórzy wyliczyli przybyłych pod Sambor sabotów siedmiogrodzkich nawet na 6 tysięcy. Żołnierze ci potem spustoszyli spore połacie województwa ruskiego, gwałty czynili przy tym potworne. Wielu historyków zaświadcza, że pomocną w zbożnym celu pojmania furiata okazała się zdrada kilku jego żołnierzy, którzy za sowite wynagrodzenie wskazali Opalińskiemu miejsce postoju Diabła. Z kolei ów Grek w większości piśmienniczych źródeł ma zmienioną przynależność narodową. Utrzymuje się więc, że Stadnicki został powalony z półhaka przez niejakiego Macedońskiego, „Persa-Tatarzyna” będącego na służbie u wojewodziny wołyńskiej Anny Ostrogskiej. Historycy potwierdzają również, że martwy już Diabeł doświadczył jeszcze dekapitacji. Jego odrąbany łeb przywieziono Opalińskiemu, który – ponoć – wielce był kontent z widoku. Za zasługę Macedoński, po zabiegach Lubomirskich, doczekał się od króla nobilitacji!
Dziejopisarze współcześni Stadnickiemu nie podają, czy na wieść o jego śmierci komuś popłynęła łza z oka. Może z wyjątkiem jego sługi Zegarta, który niczym Soroka, towarzysz doli i niedoli Kmicica, wiernie stał przy Stadnickim i nie odstąpił go aż do śmierci. A prawda, zapomnielibyśmy o wspomnianym Janie Szczęsnym Herburcie, który po śmierci Diabła Łańcuckiego napisał o kamracie rozdzierające epitafium, a właściwie panegiryk, który nie znalazł się jednak na nagrobku zmarłego:
Przechodniu
jeżeliś przyjaciel, zabolej; jeżeliś nieprzyjaciel, uważ
losów ludzkich kolej i upadek.
Stanisław Stadnicki z Żmigroda
Pan na Łańcucie, starosta zygwulski tu spoczywa
Mąż duszą niezłomną, rodem dostojnym, rozliczną koligacją, przemnogimi krwi
związkami, przedziwną urodą, wysokimi dary umysłu, wielkością bogactw
tak znaczny i tak wielki.
Wolności najgorętszy miłośnik, religii świętej i miłości ojczyzny hołdownik i żarliwy wyznawca, sztuce wojennej od pierwszej młodości oddany, ach! jak dzielny mieczem,
wojny świadczą (…)
O ojczyzno, gdybyś wojownika tego, znamienitego męża, przypuściła była do piastowania spraw twoich, zaiste ozdobą byłby tobie i pożytkiem, jak mało kto kiedykolwiek.
Ale cnota niskich pobudek niebaczna, im większa, obcym tym nieznośniejsza, swoim tym niewdzięczniejsza (…)
O mocy Boska, gwałtu i nieprawości mścicielko!
O święte prawa ojczyste!
O wolność zgwałcona i stłumiona!
Was wzywam, was przywoływam!
Anna z Ziamiaczyc małżonka z przyjaciółmi.
Prof. Rożek, powołując się na A. Kosińskiego, a tenże zapewne na świadectwa z XVI i XVII wieku utrzymuje, że zwano Stadnickiego Diabłem, bo „nade wszystko decydowała (o tym – dop. OD) bezbożność, gdyż Stadnicki był arianinem, co dało mu przydomek szatana”. Mnie się jednak zdaje, iż decydujące znaczenie odegrała ciemna karta warchoła z Łańcuta, która – co tu ukrywać – zapewniła mu sławę na wieki. A może właśnie o to mu chodziło? Sam zresztą nie czuł chyba dumy z tego przydomku, skoro pisał do Hieronima Jazłowieckiego: „Mnie diabłem zowią tylko murwysynowie, a od takich ja zelżon być nie mogę”. Określenie „murwysynowie”, choć anachroniczne, nie wymaga chyba wyjaśnienia…
Ponoć do dziś diabelski duch Stadnickiego pląta się po okolicach Łańcuta i Rzeszowa. Być może na swej drodze to widmo spotyka inną postać zza światów, również rezydującą w Łańcucie, Julię Potocką, nieszczęśliwą żonę Jana (tego od „Rękopisu znalezionego w Saragossie”), która kochała się bez wzajemności w Eustachym Sanguszce; jej duch ma się plątać po pałacowych komnatach z niedokończonym listem do oblubieńca.
*
Udało mi się dotrzeć do dwóch wizerunków Stadnickiego (reprodukowane w poprzednim odcinku). Zwłaszcza jeden zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Wpatruje się w nas z niego dwoje przenikliwych oczu. Jegomość fryzurę ma jakąś nieszlachecką, długie, kobiece prawie włosy kończą się lokiem, gdyby nie zbroja, pomyśleć by można, że to jakiś włościanin, który nie znalazł czasu na obcięcie włosów i zgolenie okazałej brody u cyrulika. Dopiero gdy się w te oczy tak głębiej wpatrzymy, podówczas wyczujemy zionący z nich chłód, zaciekłość i morderczą wręcz konsekwencję. Te oczy zapewne wiele widziały, zabijanych żołnierzy i pachołków, kaleczonych kupców, gwałcone kobiety – sprawiają wrażenie, że nic już ich nie może zadziwić…
Rozkoszna rodzinka
Stadnicki był bogaty, bo odziedziczył po ojcu sporo dóbr, które zamienił później na pięć wiosek w ziemi sanockiej, a te na klucz łańcucki. Dodatkowo żona Anna, córka owego Sambora Ziemęckiego, który dał schronienie Stadnickiemu po bitwie pod Byczyną, wniosła mu w posagu dobra w ziemi opolskiej. Od wdowy Drohojewskiej przejął wspomniany kilkakrotnie Wojutycz. Zaś od Stadnickich nabył jeszcze spore dobra w ziemi przemyskiej. Był też, o dziwo, dobrym gospodarzem swych ziem, dorabiał się na pszenicy, którą eksportował do Gdańska, dodatkowo stały, wysoki dochód zapewniały mu jarmarki i myto pobierane do wędrujących przez jego włości kupców. Już nie wspominajmy o zagrabionych skarbach. Gdy Stadnicki odszedł (pewnikiem do piekła), wdowa po nim zaczęła mieć problemy z Łukaszem Sienińskim, który rościł sobie – skądinąd słuszne – prawa do Łańcuta. Nawet chwilowo udało mu się tę włość opanować i wygnać wdowę, ale w powrocie Stadnickich do ich dóbr dopomógł brat Diabła, kasztelan Marcin Stadnicki. Z kolei gdy umarł Marcin Stadnicki, który za pomoc w odzyskaniu Łańcuta zażyczył sobie od żony nieżyjącego brata 28 tys. zł, wpienił się najmłodszy syn Diabła, Stanisław. Stanisław „junior” jął tarmosić się z Magdaleną, wdową po wuju Marcinie, która po raz wtóry już była zamężna za Mikołajem Korycińskim; znamy tegoż jegomościa, wszak był to starosta ojcowski.
Między sobą potomkowie Diabła też żyli jak pies z kotem. Po śmierci ojczulka dzieci Stadnickiego czyli córka Felicjana oraz synowie Władysław, Zygmunt i Stanisław (wszyscy wrodzili się w ojca!) zaczęli wieloletnią kłótnię o pozostawione przezeń dobra. Bracia wadzili się z matką, wtenczas już żoną znanego watażki pułkownika Ludwika Poniatowskiego. Koniec końców nawet uwięzili własną siostrę, żeby jej uniemożliwić zamążpójście, bo wtedy na mocy testamentu dziedziczyłaby lwią cześć majątku. Ale dziewczyna jakoś się od braci uwolniła i wyszła za Cieciszowskiego. Tu odezwała się krew Stadnickich. Bracia najechali Zaderewc, pojmali męża siostry i skłonili go do zrzeczenia się majątku. Córeczka też zresztą okazała się nieodrodną, w kilka lat później okradła własnego męża i uciekła z kuzynem, Janem Stadnickim z Leska. Nawet wojna wybuchłą między nią i mężem – skąd my to znamy? – były bitewki. Mimo rozwodu wojna trwała aż się Felicjana doczekała kary gardła. Nawet ją Cieciszowski pojmał, ale wyroku nie wykonano, bo wyratował ją kuzyn Jan, wówczas już marszałek Trybunału, Tak, proszę państwa, dla prywaty nagięto prawo. Do śmierci już był z nią spokój. Bracia, którzy, jak ojciec, lubowali się w rabowaniu na gościńcu, skończyli podobnie jak Diabeł, a Władysławowi, tak jak seniorowi rodu, łeb dekapitowano. O tym, że Stadniccy mieli tendencję do tracenia głowy niech świadczy, że podobny los spotkał też wnuka Diabła Łańcuckiego, również Stanisława, który podczas sławetnego potopu zajął Biecz, a następnie ogłosił szwedzkiego monarchę Karola Gustawa polskim królem, za które to przewinienia dał katu głowę pod topór. Dobra Stadnickich w tym czasie znacznie zmalały. Klucz łańcucki był w ich posiadaniu tylko do 1629 r., kiedy to przejął go za długi Sebastian Lubomirski. Z kolei Felicjana nie wiadomo, ale być może w napadzie dewocji, swoje dobra w 1632 r. przekazała Klaryskom.
Zamek łańcucki, typowo obronną budowlę z bastionami i suchą fosą, Lubomirscy rozbudowali w końcu XVIII w. w wielkopański pałac. Zasłużyła się w tym dziele księżna Elżbieta Lubomirska. Kolejnymi właścicielami Łańcuta zostali Potoccy. Dzisiejszy swój wygląd zawdzięcza on głównie ordynatowi Romanowi Potockiemu. Ostatnim dziedzicem dóbr był Alfred Potocki, który – w obawie przed krasnoarmiejcami – wywiózł w 1944 r. jedenaście wagonów pałacowego wyposażenia. Po wojnie urządzono tu muzeum. Pałac ten jest dziś jedną z pereł polskiego baroku, która w niczym nie przypomina bastionu Stadnickiego. Po tym właścicielu – jak do niedawna sądzono – zachowała się bodajże tylko brama z herbem Szreniawa na portalu. Za to samego Stadnickiego pamięta się i – można rzec – cieszy on się sporym zainteresowaniem, zwłaszcza u pisarzy zajmujących się beletrystyką historyczną. Książki o nim pisali Józef Ignacy Kraszewski, Władysław Łoziński, Zofia Kossak czy Kazimierz Korkozowicz.
Dodajmy na koniec, że ród Stadnickich związany był też z losami bliskiego ziemi olkuskiej Żarnowca. Otóż od 1533 r. tenutę żarnowiecką dzierżył Stanisław Stadnicki, kasztelan zawichojski, dziad naszego Diabła. Historyk Żarnowca Jaskłowski wspomina, że tenutę miejscową dzierżyli też potomkowie dziada, ale nie udało mi się znaleźć potwierdzenia, że był wśród nich także Diabeł Łańcucki.
Postscriptum
Latem 2017 r. badacze z Pracowni Archeologicznej Mirosława Mazurka odkryli w Łańcucie fragmenty zamku, w którym mieszkał legendarny Diabeł Łańcucki, czyli Stanisław Stadnicki. Pozostałości zamku Stadnickiego (który funkcjonował od XIV do XVII w., a wcześniej należał do bliskiego nam rodu Pileckich) znajdują się pod nowszym zamkiem Lubomirskich i Potockich; odkopano je na tzw. Wzgórzu Plebańskim (obok plebanii Kościoła Farnego w Łańcucie). Oprócz fundamentów budowli wydobyto z ziemi również kilka tysięcy eksponatów (m.in. kafle z pieca, naczynia). Niestety, historycy nie dysponują ikonografią zamku Stadnickiego, ale być może uda się odtworzyć ogólne jego założenie na podstawie odkopanych murów. Koniec budowli był znamienny – zamek spalono w 1608 r.
Bibliografia:
J. Besala – „Warchoł polski”, „Polityka”, nr 44 (2 XI 2002), Z. Boras – „Bitwa pod Byczyną 1588”, Katowice 1988, J. Byliński – „Stadnicki Stanisław”, PSB, tom XLI/3, zeszyt 170, 2002, J. S. Bystroń – „Dzieje obyczajów w dawnej Polsce. Wiek XVI-XVIII”, tom II, Warszawa 1976, W. Czapliński, J. Długosz – „Życie codzienne magnaterii polskiej w XVII wieku”, Warszawa 1976, N. Davies – „Boże igrzysko. Historia Polski”, Kraków 1990, „Encyklopedia Powszechna PWN”, tom IV, Warszawa 1974, W. Gil – „Zasłużone ruiny”, [w:] „Spotkanie z Zabytkami”, nr 2, 1996, A. Hamerliński-Dzierżyński – „O kartach, karciarzach, grach poczciwych i grach szulerskich. Szkice obyczajowe z wieków XV-XIX”, Kraków 1989, W. Kaczorowski – „Bitwa pod Byczyną”, Opole 1988, K. Korkozowicz – „Pod czarcim kopytem”, Warszawa 1983, Z. Kossak – „Złota wolność”, Warszawa 1972, H. Kotarski – „Karliński Kasper”, PSB, tom XII, 1966-67, J.I. Kraszewski – „Bajbuza. Czasy Zygmunta III”, Warszawa 1957, W. Łoziński – „Prawem i lewem. Tom II. Wojny prywatne”, Kraków 1960, W. Łoziński – „Życie polskie w dawnych wiekach”, Kraków 1958, K. Niesiecki – „Herbarz Polski”, tom VIII, Lipsk 1841, B. Paprocki – „Herby rycerstwa polskiego przez Bartosza Paprockiego zebrane i wydane r.p. 1584”, Kraków 1858, M. Rożek – „Diabeł w kulturze polskiej. Szkice z dziejów motywu i postaci”, Warszawa – Kraków 1993, P. Sczaniecki – „Zamek w Korzkwi i jego właściciele”, Kraków 1998, H. Wisner – „Rokosz Zebrzydowskiego”, Kraków 1989, J. Zinkow – „Szlak Orlich Gniazd. Przewodnik”, Warszawa 1971, J. Żylińska – „Gwiazda spadająca”, Warszawa 1980.
Zdjęcia
Fot. 1. Rokosz sandomierski, obraz z epoki. Źr. Interenet.
Fot. 2. Zygmunt III Waza, portret autorstwa Marcina Kobera (ok. 1590 r.).
Fot. 3. Akt detronizacji Zygmunta III wydany 24 czerwca 1607 w obozie rokoszan pod Jeziorną. Internet.
Fot. 4. Rzeczpospolita w czasach unii personalnej polsko-szwedzkiej (1592–1599). Internet.
Steff …, „co ma piernik do wiatraka” ??? Jaki związek z artykułem ma Twój koment ??? Sypcie, sypcie tym sukienkowym coraz więcej do kieszeni, a oni Was i tak mają gdzieś, a już Ponbócek to i tak nic z tego nie ma, więc po co sypać ??? Im więcej Wam PiS podwyżek zafunduje (teraz szykuje się woda, prąd i śmieci), i im więcej zgarną sukienkowi, tym mniej Wam w kieszeni zostanie, że ani „pińcet plus na gorzałe” nie pomoże !!!
OLGIERD!-ZAPAMIĘTAJ!!,bo wiecznie żył NIE będę.”Ten co hojną,obfitą ofiarę księdzu na tacę ofiarowuje-Tego Pan BÓG miłuje”.